31.12.2023

150) Pył na Pokątnej

Kilka godzin temu zdawało mu się, że stoi przed bramami piekła i gdyby ktoś wtedy powiedział mu, że ten dzień może być jeszcze gorszy, nie uwierzyłby. Wyśmiałby tego człowieka, bo takie słowa świadczyłyby tylko o tym, że nie wie, co w życiu może być tak naprawdę najgorsze. Teraz jednak, gdy trzymał Remusa w żelaznym uścisku, zaciskając pięści na jego podartym płaszczu i czując w zapach jego krwi, zaczynał się zastanawiać czy to przypadkiem on się nie mylił…

Początek stycznia mógł nazwać dobrym okresem. Począwszy od odnalezienia Teda, które choć zaliczał do burzliwych spotkań, to dało mu pewność, że mąż jego kuzynki jest cały, zdrowy i przede wszystkim nie jest sam oraz nikogo nie pozostawia samego. Było to bardzo budujące, a jeszcze bardziej budującym był widok Andromedy, która przyjęła list od swojego męża. 

Syriusz nie patrzył na nią, kiedy czytała tą długo wyczekiwaną wiadomość. Chciał dać jej odrobinę prywatności, a jednocześnie poczekać na powrót Tonks, która po raz kolejny uczestniczyła w Potterwarcie i samemu przekazać jej drugi list, ten który Ted napisał bezpośrednio do swojej córki. Dlatego został w domu Lupinów i dlatego też nie parzył, ale wszystko słyszał… Słyszał dźwięk rozrywanej pospiesznie koperty oraz szelest pergaminu, który był długi i zapisany drobnym, niestarannym pismem. Słyszał każdy głębszy oddech Andromedy, słyszał jej westchnienia, słyszał parsknięcia, ale także słyszał to, czego mógł się spodziewać i czemu nie powinien się dziwić - słyszał płacz… Cichy i tłumiony, bo przecież Blackom nie przystoi płakać, a jednak Andromeda płakała - wynikało to z mieszaniny radości, smutku i ogromnej tęsknoty - kiedy Syriusz, stojąc odwrócony do niej plecami, udając, że niczego nie słyszy, a zdobienia na kominku są dla niego wyjątkowo interesujące, również płakał. Może nie tak rzewnie, może nie tak emocjonalnie, ale pozwolił kilku łzom spłynąć po jego twarzy w wyrazie ulgi i wzruszenia, które były efektem tego, że chociaż w taki sposób udało mu się przyczynić do, miejmy nadzieję, szybkiego połączenia rodziny Tonksów. 

List, który przekazał kuzynce, nie był na tyle długi, żeby tyle czasu zajęło Andromedzie przeczytanie go. Dlatego Syriusz podejrzewał, że czytała go kilka, a może nawet kilkanaście razy… Nie pospieszał jej, ale moment, w którym skończyła czytać był dla niego oczywisty. Poczuł wtedy na ramieniu dłoń kuzynki, która zmusiła go do obrócenia się w jej stronę i właśnie wtedy Andy zamknęła go w silnym uścisku, przez który próbowała mu pokazać, jak bardzo jest mu wdzięczna. Gest ten, a także miłość, którą darzyła go kuzynka, otuliły jego skołatane nerwy, niosąc mu ulgę w sposób niemal tak skuteczny, w jaki każdego wieczora robił to dotyk Althedy. Odwzajemnił ten uścisk, dając jej wsparcie i pewność, że może na nim polegać. Andromeda nie zdążyła niczego powiedzieć, nie zdążyła, ale też po prawdzie nie musiała, bo jej pełen emocji gest robił to za nią… 

I w takiej właśnie sytuacji zastała ich Tonks, która wraz z Remusem właśnie wróciła do domu, a wtedy się zaczęło… Od progu Lupinowie zauważyli, że coś jest na rzeczy. A gdy w tych czasach coś było na rzeczy, oznaczało to złe lub bardzo złe wieści. 

— Mamo… Łapo, co się stało? Mamo, ty płaczesz? — zauważyła ze zdenerwowaniem Dora, niemal natychmiast podbiegając do matki, która faktycznie cała zapłakana i roztrzęsiona wyglądała jak osoba, która usłyszała właśnie tragiczne wieści. Całe szczęście prawda była zupełnie inna. Andromeda pokręciła głową, chlipiąc cicho pod nosem, nie mogąc wciąż opanować emocji, które nią targały. — Mamo… Mamo, proszę powiedz, co się stało — poprosiła ponownie Nimfadora, a tym razem również jej głos się załamał. 

Syriusz czuł na sobie spojrzenie Remusa, który próbował zachować spokój, niezależnie od tego, co miało okazać się powodem tej niepokojącej sceny. Black nie zamierzał posyłać mu porozumiewawczego spojrzenia, przynajmniej nie od razu. Sięgnął do kieszeni, zacisnął palce na kopercie, którą właśnie chciał przekazać Dorze, ale Andromeda dokładnie w tej samej chwili zdobyła się na to by wyszeptać tylko jedno, krótkie słowo:

— Tata…

Tonks wyglądała tak, jakby właśnie miało jej stanąć serce. Nerwowo kręciła głową, jej oczy stały się wielkie i przerażone, a Syriusz nawet nie zauważył, kiedy pojawiły się w nich łzy. Dostrzegł jednak, jak jej różowe włosy oklapły nienaturalnie, a ich radosny kolor zaczął spływać z kolejnych pasm, pozostawiając jedynie szary, smutny odcień nijakiego brązu. Mógł się jedynie domyślać tego, jakie czarne wizje pojawiły się w głowie Dory, wiedział więc, że nie może pozwolić im się rozwinąć, że musi stanąć im na przeciw. Zrobił krok w stronę Tonks, łapiąc ją za rękę i ściskając mocno, tak żeby skupić na sobie całą jej uwagę. 

— To nie to, co myślisz, Tonks. Ted żyje — powiedział dosadnie — twój ojciec żyje!

Te słowa chyba nie dotarły do Nimfadora, albo docierały do niej bardzo powoli z poważnym opóźnieniem, bo Black nie widział w niej ani ulgi, ani szczęścia, dlatego też mówił dalej:

— Przez ostatnie miesiące, a właściwie już krótko po tym, jak Ted wpadł na ten durny pomysł ucieczki, szukałem go. Obiecałem twojej matce, że ich połączę i miałem zamiar tej obietnicy dotrzymać. Szukałem go niemal każdego dnia, chociaż zupełnie nie wiedziałem, gdzie mógłby być — tłumaczył jej, nie pozwalając na chociażby krótką chwilę ciszy, która pozwoliłaby Nimfadorze zwątpić w jego słowa. — Kiedy odchodził zarówno ja, jak i Remus, prosiliśmy go, żeby zostawiał za sobą jakiś ślad, żebyśmy w razie potrzeby mogli do niego trafić. I chociaż tym razem twój durny ojciec nas posłuchał. Przekonałem się o tym, kiedy zacząłem znajdować przyczepione w lesie, na polanach czy w innych miejscach, w których się pojawiłem różowe wstążeczki — przyznał, a Dora powoli zaczynała się uspokajać. Na wieść o różowych wstążeczkach jej spojrzenie złagodniało, nie było już tak przerażone i można było dostrzec w nim ulgę, bo to było wręcz oczywiste, co Ted próbował przekazać tym drobnym gestem, że kolor wstążeczek, które zostawiał, wcale nie był przypadkowy, a dla wtajemniczonych mógł równie dobrze być manifestem, który krzyczał, że to Ted jest ojcem Nimfadory Lupin, że ta młoda, zdolna aurorka, że ta dziewczyna o niezwykłych zdolnościach, ta jedyna i niepowtarzalna Tonks jest jego córką. Był to znak, jak wiele dla niego znaczyła. 

Kobieta znów pokręciła głową, tym razem jednak nie z faktu, że nie chciała dopuścić do siebie tych wszystkich informacji, a raczej z tego powodu, że nie dowierzała im. Syriusz uśmiechnął się i w przeciwieństwie do niej pokiwał potwierdzająco głową. 

— Znalazłem go, Tonks. Dotarłem do niego po tych właśnie wstążeczkach. Wiem, gdzie teraz jest, wiem, że jest z nim wszystko w porządku. Jest cały i zdrowy, i wciąż głupi, ale cholernie za wami tęskni — próbował przekazać jej wszystko na spokojnie, chociaż towarzyszyły temu ogromne emocje. Ally pewnie teraz by go zdybała za to, że dostarczył tyle stresu ciężarnej kobiecie, ale to przecież były dobre wiadomości, z pewnością lepsze niż niepewność ostatnich miesięcy. — Twoja mama wiedziała o wszystkim od pewnego czasu, a dokładniej to od chwili kiedy znalazłem trop i odnalezienie twojego taty stało się bardziej realne — przyznał, a Dora zagubionym wzrokiem spojrzała wpierw na matkę, później na Remusa i na końcu z powrotem na Syriusza, próbując wszystkie wiadomości poukładać sobie w głowie. Oddychała bardzo szybko, ręce jej drżały. Nie można się było temu dziwić. Syriusz niezamierzenie zagwarantował jej emocjonalny rollercoaster, który jeszcze nie kończył swojej trasy. — Nie przyprowadziłem go jeszcze, ale wkrótce to zrobię. Wiem już, jak go znaleźć. Wiem też, że będzie trzeba zorganizować bezpieczne miejsce dla niego i dla jego kompanów, bo od samego początku nie podróżuje sam. Uwierz mi, Tonks, zajmę się tym. Sprowadzę twojego ojca do domu — zapewnił ją, wyciągając z kieszeni kopertę i wręczając ją Nimfadorze — a tymczasem kazał przekazać ci to. 

Tonks ze zdecydowanie mniejszą subtelnością niż jej matka, rozerwała kopertę i zaczęła czytać. Była tak pochłonięta treścią listu, że nawet nie zauważyła, kiedy Remus spokojnie i łagodnie poprowadził ją do krzesła, na którym usiadła, nie odwracając wzroku od papieru. W tym samym czasie Lupin posłał Syriuszowi długie spojrzenie i skinął mu głową, co było milczącym gestem, wyrażającym wdzięczność za to, że to on zatroszczył się o sprawę, która była tak ważna dla jego żony i teściowej. Jego spojrzenie jednak mówiło jednocześnie, że Remus miał mu za złe, to że Black nie zaangażował go w te poszukiwania, że przez tak długi czas nic mu nie powiedział, niczym się nie zdradził. Dla Syriusz w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia, wiedział, że kiedy indziej wyjaśnią sobie, dlaczego sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Przecież Remus już od dawna domyślał się, że Black coś robi w ukryciu i często znika, a nawet Altheda nie była w stanie powiedzieć, gdzie dokładnie był jej narzeczony. Tą rozmowę mogli jednak odłożyć na później. Teraz widok szczęśliwej Tonks, której emocje były jeszcze bardziej wyraziste i zdecydowanie intensywniejsze niż te, które okazała Andromeda podczas czytania listu, zdawał się być nadrzędną sprawą i to właśnie tym miał zamiar interesować się Syriusz. Tonks co chwila na zmianę wybuchała płaczem i śmiechem, wzdychała podczas czytania, gdy pokazywała Remusowi pergamin, chcąc skupić uwagę męża na konkretnym fragmencie, ten jednak kiwał jedynie głową i uśmiechał się, bo nawet jego wilczy wzrok nie był w stanie w tak krótkim momencie rozczytać niedbałego pisma Teda. 

To był moment, w którym choć na chwilę, a za to po raz pierwszy od wielu miesięcy, prawdziwy spokój zapanował w domu Lupinów, a wraz z nim pojawiły się nowe pokłady nadziei, że faktycznie wszystko się ułoży i wszyscy znów będą razem. To był również moment, który zapoczątkował dobrą passę ich działań. Bo poszukiwania Teda, nie były jedynymi, w które zaangażował się Black, on, ale też spora część Zakonu Feniksa od końca grudnia szukali Luny Lovegood, chociaż już od samego początku, mogli przewidzieć, gdzie zaprowadzą ich te poszukiwania. 

Nie trudno było domyślić się, gdzie przetrzymywano Lunę Lovegood. Niemal od razu założyli, że Lunę umieszczono tam, gdzie trafiali wszyscy ci, którzy sprzeciwiali się albo po prostu z jakiegoś powodu nie odpowiadali skorumpowanemu rządowi - do Azkabanu. Syriusz czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku na samą myśl, że przyjaciółka Harry’ego trafiła do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca… A przed ich grupą, która zobowiązała się odnaleźć Lunę, pojawił się problem, który mógł się pojawić tylko w głowach prawdziwych szaleńców - co zrobić, żeby dostać się do Azkabanu? 

Odpowiedzi były tak naprawdę dwie. Pierwsza była dość oczywista dla wszystkich, zwłaszcza, że wśród nich można było znaleźć wielu aurorów, którzy chcąc lub też nie, chociaż raz w życiu musieli się pojawić w okolicach więzienia dla czarodziejów, które znajdowało się na niewielkiej wysepce pośrodku Morza Północnego. Problem polegał na tym, że bez specjalnego świstoklika nie dało się tam dotrzeć. Wyspa była otoczona polem antyteleportacyjnym, uniemożliwiając dostanie się na nią, ale także ucieczkę z niej. Drugiej odpowiedzi mogła udzielić tylko jedna osoba i na swoje nieszczęście był nią Syriusz… 

Nikt nie chciał tego powiedzieć wprost, nikt nie chciał do tego zmuszać Blacka, ale on sam wiedział, że jako twórca tej pierwszej innowacyjnej metody wydostania się z Azkabanu, jaką była ucieczka, musiał teraz wcielić się w rolę przewodnika. I Merlin mu świadkiem, że nie miał na to najmniejszej ochoty… Zresztą nie tylko on, Ally z całych sił chciała go przekonać do tego, żeby pozwolił jej sobie towarzyszyć w tej misji, tłumacząc, że tak ogromna liczba dementorów może mieć szkodliwy wpływ na ich zdrowie, a ona jako uzdrowicielka mogłaby się przydać. Syriusz jednak się nie zgodził. Kim by był, gdyby zabrał swoją narzeczoną do prawdziwego piekła na ziemi? Nie, nie miał zamiaru tego robić. Co więcej cieszył się, że Altheda pojawiła się w jego życiu już po Azkabanie i po czasie, kiedy umiał sobie poradzić ze wspomnieniami spędzonych w nim trzynastu lat. Było to prawdziwym błogosławieństwem i nie miał w planach wprowadzać Ally w mroczne odmęty jego przeszłości. 

Nie zmieniało to jednak faktu, że tak czy siak zmuszony był powtórzyć swój wyczyn sprzed lat, chociaż tym razem w odwrotnej kolejności i przeżyć swoistą podróż sentymentalną. Życie pisało bardzo ironiczne scenariusze. Syriusz nigdy nie przypuszczał, że będzie z własnej woli chciał wrócić w okolice tej przeklętej wyspy, a jednak po kilku dniach od Nowego Roku rozpoczął badanie terenu, by niezauważonym dostać się jak najbliżej Azkabanu. Na szczęście nigdy nie był sam. Czasami towarzyszył mu Bill Weasley, innym razem Tomson, a jeszcze innym Lucas Gottesman wraz z żoną Emily, ale co najważniejsze zawsze był przy nim Remus. Całą misję rozpoczęli od zwiadu, sprawdzając niemal każdą miejscowość począwszy od St. Andrews na północ od Edynburga aż po Aberdeen. Teren był zadziwiająco spokojny, żadnych podejrzanych typów, paskudna pogoda i powszechnie panujące przygnębienie. Mugole nie zdawali sobie z tego sprawy, ale czarodzieje mogli przypuszczać, że winą tego jest swobodne zachowanie dementorów, dla których więźniowie i ich dusze już nie wystarczyli… 

Syriusz był w szoku, jak dobrze pamiętał drogę, którą przebył podczas ucieczki. Rozpoznawał zaułki, śmietniki, krzewy i skarpy, które nieraz wtedy ratowały mu życie, dając schronienie lub też resztki do zjedzenia. Pamiętał też doskonale zatokę, w której wyszedł na ląd, otrząsając swoją mokrą sierść. Emily Gottesman nie chciała mu uwierzyć, że przepłynął kilkanaście mil, nim dotarł na linię brzegową. On sam w to nie wierzył. 

Czuł, że robił się bardziej marudny, opryskliwy i posępny… Czuł na sobie wzrok Remusa, który był niczym cień, gotowy zareagować w każdej chwili. Doceniał to, ale jednocześnie frustrowało go takie zachowanie. Ta misja była dla niego już wystarczająco trudna i ciągnęła się zbyt długo. Wolałby zrobić to raz a porządnie i nie roztrząsać wciąż widma przeszłości. Dlatego gdy już kolejny raz wybrał się z Remusem i Carlem do Aberdeen, znaleźli porzuconą łódź, którą załatali kilkoma skutecznymi zaklęciami i wsiedli do niej. 

Teleportacja nie wchodziła w grę, ale Black pamiętał dobrze, że w bezpiecznej odległości od więzienia znajdowała się niewielka wysepka, a właściwie zbieranina wystających z wody skał. Gdy uciekał z Azkabanu to było pierwsze miejsce, w którym poczuł powiew wolności. Tym razem miał być to najbliższy punkt, zanim spróbują dotrzeć bezpośrednio na wyspę więzienną. Płynęli długo, bo akurat zaczął się przypływ, a nie chcieli zdradzać się używając więcej zaklęć. Syriusz czuł, że ręce mu odpadną, gdy zmagali się z kolejnymi falami. Ich ubrania przemokły całkowicie, ciągle mrużyli oczy, chroniąc je przed słoną wodą. Najgorsze były nieustanne dreszcze i ten chłód, nienaturalny, którego źródło znajdowało się wewnątrz człowieka…

— Przypomnijcie sobie najgorszy dzień w waszym życiu i trzymajcie się go — krzyknął Black, gdy walczyli z kolejną falą, posyłając swoim towarzyszom wymowne spojrzenie. — W tym piekle nie ma miejsca na nic, co dobre…

Zrozumieli, Remus i Carl skinęli ponuro głowami, a potem w milczącej zgodzie płynęli dalej. Dotarli w końcu do wysepki, wspięli się na nią, kalecząc dłonie na skałach. Tam Remus pozwolił sobie na użycie magii i wyciągnął łódź z wody, zabezpieczając ją przed odpłynięciem. Syriusz natomiast odpłynął myślami w najmroczniejsze zakamarki swojej pamięci. 

Bo gdy stał na tym skalnym cyplu, spomiędzy mgły i ciemnych burzowych chmur wydzierała się wysoka na kilkanaście pięter wieża, a właściwie twierdza, której sam widok bez pomocy dementorów rozrywał duszę Syriusza. Nadal był daleko, ale czuł się dokładnie tak, jakby wrócił do swojej celi, niemal wyczuwał zimne ściany brudnego marmuru, który momentami zdawał się na niego spadać, gdy dniami i nocami leżał na wilgotnym sienniku, wsłuchując się w opętańcze wrzaski swoich współwięźniów. Nawet teraz wydawało mu się, że fale niosą ten przerażający dźwięk, który śnił mu się po nocach w koszmarach. Chciał przestać o tym myśleć, chciał zniknąć jak najszybciej z tego przeklętego miejsca, ale dobrze wiedział, że musi skupić się na tym, co przeżył tu przez trzynaście lat. To był najlepszy sposób, żeby uodpornić się na dementorów, żeby żadna dobra emocja nie skusiła ich do nakarmienia się jego duszą, która przecież i tak była w strzępach. Szaleństwo, które w nim tkwiło tyle lat, znów wypływało na powierzchnię. Znów tu był, znów znalazł się w piekle, gdzie mógł stracić wszystko, co trzymało go przy życiu… Był przerażony…

— Wiem, że to dla ciebie trudne… — powiedział Remus, stając obok niego i patrząc na przeklętą twierdzę.

— Coś ty, uwielbiam takie podróże sentymentalne — rzucił Black, nie pozwalając sobie na nagłe uzewnętrznianie się. To nie był moment ani na rozważania, ani na pokrzepiające gadki Lupina. 

— Za każdym razem, jak tu kogoś prowadziłem to miałem pełne gacie — rzucił niedbale Tomson, a potem zerknął na Huncwotów. — Tylko nie mówcie tego Hestii… 

— Sama zobaczy, jak będzie prała twoje brudne gacie — zauważył Black, ale szybko wyrzucił z siebie to sarkastyczne rozbawienie. Nie mógł pozwolić sobie na żadne pozytywne emocje. — Miejmy to z głowy, panowie…

Carl skinął głową, Remus również miał taki zamiar, ale nagle złapał się za kieszeń, a pośród dźwięku fal dało się usłyszeć cichy pisk. Dźwięk dobrze im znany, który towarzyszył komunikacji przy pomocy lusterek dwukierunkowych. Lupin wyciągnął zmarzniętą ręką zegarek z kieszeni i gdy tylko otworzył go, na jego tarczy pojawiła się ruda czupryna.

— Remusie, Pokątna została zaatakowana… — krzyknął któryś z bliźniaków, sapiąc ciężko, a w tle dało się słyszeć paniczne krzyki, niemal tak przejmujące jak wspomnienie szaleńczych wrzasków w głowie Syriusza. — Tu jest pełno cywili! 

— Kto zaatakował? — krzyknął Charles, nachylając się w stronę Remusa, który prawie upuściłby zegarek, gdyby nie fakt, że ten wisiał na łańcuszku.

— Czy to ważne? — wrzasnął Weasley, a coś za jego plecami trzasnęło. — Zaatakowali sklep Ollivandera, a potem rozpętało się piekło… Potrzebujemy Zakonu! Potrzebujemy was! 

Twarz Weasleya zniknęła z tarczy zegara wraz z kolejnym niepokojącym hukiem, a morze dookoła nich zdawało się na chwilę zamilknąć. Oni również milczeli, chociaż przez kilka sekund, na które mogli sobie pozwolić. 

— Musimy iść — zdecydował Charles, rzucając im wymowne spojrzenie. 

— Doszliśmy zbyt daleko, żeby zawrócić — syknął Black, czując, jak drżą mu ręce. Chciał wierzyć, że to z wściekłości, ale tak naprawdę powodem tej reakcji była bezsilność.

— Wiem, że wiele cię to kosztowało, Łapo — powiedział Remus, próbując zwrócić uwagę Syriusza, chociaż jego głos nie brzmiał w żadnym wypadku przekonująco.

— Gówno wiesz — warknął Syriusz, rzucając towarzyszom wściekłe spojrzenie. Rozumiał ich, a może raczej wiedział, co mieli na myśli. Chcieli odwrócić się na pięcie i ruszyć z odsieczą na Pokątną. To było dla nich oczywiste, nie mieli na to wpływu, po prostu działał w nich ten przeklęty pierwiastek bohatera, który nosił w sobie każdy członek Zakonu Feniksa. Ten sam czynnik nigdy nie pozwalał pozostać im biernymi, ten sam kazał im rozpocząć poszukiwania Luny i na ironię teraz mógł ich przekonać do porzucenia tej misji na rzecz innej. — Jesteśmy zbyt blisko! Luna może tam być…

— Nie czas na to — wciął im się Tomson. — Musicie przestać w końcu myśleć w ten sposób. Tam na Pokątnej zagrożone jest życie ludzi, dziesiątek, a może nawet setek…

— A tu może być Luna! 

— Właśnie, Syriuszu, może być, a może wcale nie… — wykłócał się z nim Carl, nie przebierając już w słowach. — Jesteście przyjaciółmi Pottera, rozumiem, tak samo jak rozumiem to, że chcecie ratować bliską mu osobę. Ale ja jestem aurorem, szkolił mnie sam Szalonooki. Nie jestem tylko od łapania czarnoksiężników, również ratuję ludzi. W takich sytuacjach wiąże się to czasami z brutalną matematyką. 

— Nie mam zamiaru słuchać takiego pieprzenia… — warknął Black, gotowy wskoczyć do lodowatej wody i wpław popłynąć na wyspę więzienną, żeby zrobić to, po co w ogóle się tu zjawił. 

— Może ty nie słuchasz nikogo, ale ja nie będę wartościował czyjegoś życia — wrzasnął Tomson, nie pozwalając Syriuszowi się ruszyć. — Dla mnie los tamtych anonimowych osób jest równie ważny, co życie przyjaciółki Harry’ego Pottera. 

— To nie licytacja, Tomson — przerwał mu Remus, chociaż po jego spojrzeniu Syriusz umiał rozpoznać, że on również nie jest przekonany, gdzie powinien teraz być. 

— Masz rację, to proste równanie — zgodził się z nim niespodziewanie. — Albo możemy uratować więcej niż jedno życie zagrożonych osób na Pokątnej, albo możemy zaryzykować ratunek Lunie, chociaż wbrew wszelkim przekonaniu może jej tam wcale nie być. — Spojrzał na Lupina i Blacka, którzy w tej chwili bili się z myślami. Była to walka między sercem a rozumem, walka wyjątkowo bolesna zwłaszcza dla Syriusza, który poświęcił się całkowicie, by znaleźć się na tej skalnej wysepce tuż obok bram piekielnych. — Trzeba spojrzeć na wszystko chłodno i zrobić to, co należy. Zanim zabraknie czasu… 

I tak właśnie wbrew wszystkiemu, co ludzkie i boskie, wbrew własnym przekonaniom i poczuciu, co jest słuszne, a co nie, Syriusz, Remus i Charles zawrócili ze swojej wyprawy na środek Morza Północnego i znaleźli się na ulicy Pokątnej, którą wypełniał przerażony wrzask, niemal niczym nie różniący się od opętańczych wrzasków Azkabanu. 

Gdy tylko ich stopy dotknęły bruku, Remus złapał Syriusza i Carla za kołnierze, a następnie cisnął nimi o ziemię, sam upadając obok i tym samym ratując ich przed niespodziewanym grotem zaklęcia, które mknęło w ich stronę. Mieli bardzo mało czasu, żeby rozpoznać się w sytuacji. Jedno było pewne… To, co działo się na Pokątnej, nie było niewielkim, nic nie znaczącym atakiem, to nie była nawet regularna bitwa, to był pogrom. Kiedy Syriusz z przekleństwem podniósł się na łokciach, wyklinając Lupina na wszystkie znane sobie sposoby, dostrzegł niewiele. Widział głównie gęsty pył unoszący się na ulicy, a także mnóstwo cegieł i tynku. Nieopodal nich leżało przewrócone i roztrzaskane stoisko najprawdopodobniej ze składnikami do eliksirów, bo paskuny odór roznosił się intensywnie, sprawiając, że człowiek nie miał ochoty dobrowolnie oddychać. Co więcej, Syriusz słyszał, że Remus, który polegał przecież na swoich wyostrzonych zmysłach, krztusił się, zasłaniając twarz. 

Syriusz naprawdę próbował dostrzec lub usłyszeć coś więcej oprócz krzyku i nierównego tupotu stóp przechodniów, przebiegających niemal tuż przed jego twarzą. Sięgnął po różdżkę, nie wiedząc, co powinien zrobić w pierwszej chwili. Kompletnie ogłupiał, a do tego ciągle wahał się czy w tej sekundzie dźwignąć się na równe nogi i ruszyć na przód w sam środek pogorzeliska, które niegdyś było ulicą Pokątną, czy raczej skupić się na żywym, ale wciąż krztuszącym się Lupinie. Odwrócił się, próbując złapać kontakt wzrokowy z Tomsonem, co udało się na chwilę, zdecydowanie zbyt krótką, by nawet w niemym porozumieniu cokolwiek ustalić. 

Carl sapnął wściekle i z zaskakującą zwinnością ruszył przed siebie, rzucając zaklęcie ochronne, które pozwoliło mu przebrnąć przez pierwsze bariery bez uszczerbku na zdrowiu i zniknąć pośród oślepiających kłębów pyłu. Syriusz wiedział, że i on nie ma na co czekać, zacisnął dłoń na różdżce i cisnął zaklęciem w stronę przewróconego straganu, odrzucając jak najdalej od siebie i Lupina to, co z niego i duszącego asortymentu zostało. Poskutkowało. Powietrze, przynajmniej to dookoła nich, stało się trochę rzadsze. Remus złapał łapczywie oddech, Syriusz natomiast wstrzymał… Bo gdy pozbył się resztek straganu, zobaczył ciało, którego kończyny były powykrzywiane pod nienaturalnym kątem, a puste przerażone spojrzenie bladych oczu starszej kobiety wpatrywało się wprost w niego. Poczuł ciarki na plecach. Nie tak miał potoczyć się ten dzień. Fakt, miał być paskudny, trudny do zniesienie, spodziewał się powracających koszmarów i wspomnień z życia, o którym nie chciał pamiętać, ale to, co działo się na Pokątnej, przewyższało jego przygnębiające oczekiwania…

— Remus — warknął Black, szarpiąc wściekle Lupinem. — Remus, wstawaj! Nie możemy tu tak leżeć! 

Wykrzesując z siebie całą siłę, dźwignął przyjaciela, który nadal próbował unormować oddech i doprowadzić się do porządku, na równe nogi. Lupin nic nie odpowiedział, ocierając jedynie twarz z wyciśniętych przez nagłe duszności łez i skinieniem głowy dał znak, że jest gotowy. Black otaksował go spojrzeniem i brutalnie, bez sentymentu oceniając, czy faktycznie jego przyjaciel jest gotowy do pójścia w bój, a potem stwierdził: 

— Musimy dotrzeć do Weasleyów! Zobaczyć, jak wygląda sytuacja! 

— Co z cywilami? — zapytał Lupin, spoglądając na spanikowanych przechodniów, którzy próbowali schować się przed atakiem.

— Oby było ich jak najmniej… — sapnął Black. — Zabierzemy ich do bliźniaków. Na pewno mają w sklepie kominek, a jeśli nie to stamtąd spróbujemy ich jakość przetransportować, zabarykadować się tam, albo… nie wiem, zrobić cokolwiek, żeby byli bezpieczni. Wszystko będzie lepsze niż śmierć na bruku…

Remus przyznał mu rację skinieniem głowy. Zgodnie, chociaż bez żadnego ustalania, policzyli w myślach do trzech i ruszyli przed siebie. Syriusz z ciężkim sercem przeskoczył nad ciałem sprzedawczyni, wiedząc, że jej już nie będzie w stanie pomóc, a o pustym spojrzeniu chciał zapomnieć jak najszybciej. 

Wbrew temu, co się działo, na ulicy Pokątnej wciąż był tłum ludzi. Tłum może nie tak gęsty, jak to bywało kiedyś, gdy panował na świecie pokój, ale z pewnością liczny i przesiąknięty paniką, co zdecydowanie utrudniało przemieszczanie się między kolejnymi grupami czy pojedynczymi osobami, które instynktownie próbowały wydostać się z zasadzki. Syriusz na ten moment nie potrafił dostrzec atakujących, nie widział śmierciożerców, nie widział nikogo w ministerialnym uniformie, a to przecież oni musieli wszystko zacząć… Nie wiedział, ilu jest atakujących, ilu obrońców, a ile przypadkowych ofiar, to co jednak wywracało mu żołądek do góry nogami był zapach krwi - metaliczny i niemal tak samo duszący, jak zniszczone fiolki ze składnikami do eliksirów.

Razem z Remusem próbowali przedrzeć się do Magicznych Dowcipów Weasleyów, co rusz rzucali na zmianę zaklęcia ochronne lub odpychające, torując sobie drogę. Przejście było niezwykle trudne, rozbite witryny, połamane szyldy, które runęły na deptak, rozrzucone przedmioty, ludzie uciekający w panice i ciała leżące bez życia na ziemi. Impulsów dookoła nich było zbyt wiele, teraz chcieli się tylko przedostać do celu. Syriusz nawet zapomniał już, że mieli po drodze zgarnąć kilku przechodniów i uratować im skórę. Co więcej, czuł irytację, gdy kolejna osoba wpadała na niego z impetem, niemal wytrącając mu z ręki różdżkę. 

Kiedy dostrzegł przed sobą kamienicę, w której znajdował się sklep Weasleyów, odwrócił się, żeby porozumieć się z idącym za nim Remusem, ale nie zauważył go. Tam, gdzie spodziewał się zobaczyć Lupina, stała jakaś przerażona dziewczyna. Miała na oko dwadzieścia, może dwadzieścia kilka lat, zapłakane oczy i potargane włosy. Ubrana była w jasny płaszcz, obszyty futerkiem, który poplamiony był sporą ilością krwi. Syriusz nie zważał na to, że w jej oczach pojawiło się przerażenie. Być może kojarzyła go z dawnych, licznych wydań Proroka, gdy z pierwszych stron niemal krzyczano, że jest psychopatą i mordercą. Nie interesowało go to teraz. Złapał ją za ramiona i spytał:

— Jesteś ranna? — Dziewczyna stała jak wmurowana, poruszając bezgłośnie ustami. Powtórzył więc bardziej dobitnie: — Jesteś ranna, co cholery?

Dziewczyna pokręciła głową, a Syriusz chociaż nie był pewien czy powinien ufać takiej deklaracji, popchnął dziewczynę w stronę wykuszu między kamienicami, rozglądając się uważnie czy przypadkiem tuż za nią nie stał gdzieś Lupin. Szedł przecież razem z Syriuszem, niemal krok w krok. W którym momencie się odłączył? W którym momencie zrezygnował z ich wspólnego planu? A może stało się coś, czego Black nie zauważył, coś, co dostrzegł tylko Remus? Może coś wyczuł za pomocą tych swoich przeklętych, wyostrzonych zmysłów? 

— Cholera — warknął Black, wiedząc, że w tym armagedonie nie uda mu się znaleźć Lupina w tej chwili. Musiał liczyć na to, że nic mu się nie stało, że Remus będzie postępował zgodnie z ich planem i być może inną drogą, ale dotrze do sklepu Weasleyów. Łapa spojrzał na przerażoną dziewczynę, której przecież nie mógł tak zostawić. Była zbyt spanikowana, a on nawet nie wiedział, czy miała przy sobie różdżkę. Musiał się nią zaopiekować. — Zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce, ale musisz się mnie słuchać. Musisz robić to, co każę i musisz się, do cholery, uspokoić i przestać ryczeć, rozumiesz? 

Dosadny ton, prawie krzyk poskutkował. Dziewczyna przestała płakać, pokiwała nieznacznie głową, jakby robiła to mimo wszystko wbrew własnej woli, ale dla Syriusza nie miało to znaczenia. Wykorzystał fakt, że dym, który unosił się nad Pokątną nieznacznie opadł, chociaż na krótką chwilę, i wskazał ręką na cel ich wędrówki.

— Widzisz ten sklep? Widzisz go? — zapytał, zmuszając ją do kolejnego kiwnięcia głową. — Tam idziemy. Trzymaj się blisko i spróbuj się nie zgubić. 

Black ruszył przed siebie z balastem w postaci dziewczyny drepczącej mu po piętach, przedzierając się przez kolejne przeszkody. Wiedział, że zanim ruszy do akcji, tak jak to zrobił Tomson, musiał odstawić znajdę w bezpieczne miejsce. Nie chciał mieć jej na sumieniu. Wiedział jednak też, że musiał zrobić to jak najszybciej, a potem równie szybko namierzyć Lupina i upewnić się, że ten jeszcze dycha. Sklep Weasleyów był coraz bliżej, a jednak dostanie się do niego było trudne, bo w kłębach dymu i wśród przeraźliwego zawodzenia mogło wydarzyć się wszystko. Syriusz zamarł w pół kroku, czując, że serce mu wyskoczy, gdy nagle tuż przed jego nosem, na ziemię z wyższego piętra kamienicy spadła gigantyczna, gliniana donica, która o mały włos rozbiłaby mu głowę. Przeklął tak siarczyście i tak głośno, że jego głos poniósł się echem, zdradzając jego obecność. I tak właśnie się stało, bo nagle znikąd usłyszał, jak ktoś go woła:

— Łapa? — Kobiecy głos, którego w pierwszej chwili nie rozpoznał, drżał od emocji. — Łapo, to ty?

Black rozejrzał się uważnie, trzymając za sobą spanikowaną dziewczynę, spojrzał w stronę ślepej uliczki, z której dobiegał głos i z ulgą w końcu dostrzegł, kto próbował zwrócić jego uwagę.

— Cholera jasna, Lucky, co ty tu robisz? — zapytał, autentycznie ciesząc się na widok najlepszej przyjaciółki Tonks, która wychyliła się z zaułku. Pociągnął za sobą milczącą i bezużyteczną znajdę, która była niczym jego cień, który szedł wtedy gdy on decydował się iść, stawał, gdy on stawał czy wodził wzrokiem dookoła, gdy i on się rozglądał. — Jesteś cała? 

— Ja tak — odparła Lucky, wymuszając uśmiech, chociaż drżenie głosu i tak ją zdradziło. — Gorzej z Franem… 

Syriusz nie czekał na dalsze wyjaśnienia, pociągnął obie dziewczyny za sobą w głąb uliczki, gdzie po kilku krokach dostrzegł leżącego na ziemi z grymasem bólu Franczesca Luccatteliego z zakrwawioną nogą. Obok niego kucał Giuseppe, który zapewne razem z Lucky odciągnął swojego przyjaciela w to miejsce. 

— Co się stało? 

— Balkon — wydukała Sara w odpowiedzi na pytanie Blacka, przełykając z trudem ślinę. — Pieprzony balkon nad sklepem Madame Malkin runął na niego, gdy trafiło w niego czyjeś zaklęcie. Fran nie zdążył uskoczyć… Cholera, Syriuszu, on ma zmiażdżoną nogę! Nie wiem, co robić…

— Będzie dobrze, skarbie — wyszeptał ledwo słyszalnie Franczesco, zaciskając zęby. — Usztywnijcie mi ją tylko jakoś i mogę walczyć dalej.

— W takim stanie, jedynie gdzie możesz zajść to do grobu — syknął zirytowany Black. Spojrzał po twarzach wszystkich, dając sobie kilka sekund namysłu i zdecydował: — Ja i Rossi bierzemy tego chojraka, a ty, Saro, miej na oku tą dziewuchę. Dostaniemy się najszybszą i najkrótszą drogą do Weasleyów, a tam będzie chwila, żeby zastanowić się, co dalej. Zgoda? 

Wszyscy pokiwali głowami. Black klęknął obok Franczesca, zarzucił sobie jego rękę na ramię, to samo zrobił Giuseppe i razem odliczyli do trzech, zanim dźwignęli się na równe nogi, co poskutkowało przeraźliwym krzykiem rannego Włocha.

— Nie mazgaj się — rzucił Black, chociaż ciarki przeszły go po plecach, wyobrażając sobie, co musiał czuć Luccatteli. — Mówiłeś, że to nic takiego i że zaraz wracasz do walki, więc chyba tyle zniesiesz. 

— A niech cię, Black — syknął Franczesco, ale Syriusz puścił to mimo uszu. Nie miał czasu słuchać jego przekleństw, zarówno tych angielskich, jak i włoskich. Musieli ruszać. 

Nadał tempo całej akcji. Od Weasleyów dzieliły ich już tak naprawdę tylko metry. Jeśliby się pospieszyli, trafili by tam bez problemu. Musieli po prostu na miarę swoich możliwości i zdrowego rozsądku, ignorować wszystko, co się dookoła nich działo i zachować przy tym życie. Plan choć nieidealny, okazał się skuteczny. Pod koniec ich wędrówki, gdy ciężar Franczesca zaczął ciążyć już Syriuszowi, dopadli do barwnej witryny Weasleyów. Syriusz zauważył, że jedynie kilka okienek zostało wybitych, a wystawa z gadżetami bliźniaków z pewnością nie wyglądała tak, jak powinna. Drzwi jednak nadal solidnie stały zamknięte. Lucky podbiegła do nich, ciągnąc za sobą znalezioną dziewczynę i otworzyła je z impetem. 

Beztroski dźwięk dzwoneczka, który rozbrzmiał pośrodku krzyków, płaczu i zawodzenia, wydawał się być bardzo nie na miejscu. W sklepie poza zniszczoną witryną wszystko wyglądało w porządku. Jego wnętrze, pomijając, że z pewnością dekorowali je bliźniacy Weasley, wydawało się być całkowicie normalne, aż zbyt normalne, jak dla Syriusza. 

— Posadźmy go tam — polecił zduszonym od zmęczenia głosem Giussepe, wskazując na solidnie wyglądające krzesło, które stało tuż obok lady. Syriusz skinął głową i razem z Rossim posadzili jęczącego i krzywiącego się z bólu Franczesca na wskazanym wcześniej miejscu. Sara natychmiast do niego dopadła, próbując załagodzić jakoś jego cierpienie. I kiedy ona starała się załagodzić sytuację na dole, Syriusz usłyszał czyjeś szybkie kroki na wyższym piętrze. Nagle na schodach pojawili się bliźniacy z różdżkami przed sobą.

— Na osrane gacie popieprzonego Merlina, Syriuszu! — syknął z nieskrywaną ulgą Fred, opuszczając różdżkę, a George za jego plecami, z równie wielką wdzięcznością za to, że do ich sklepu wparowali nie śmierciożercy, a członkowie Zakonu Feniksa, sarknął:

— Nie słyszeliście o tym, że się puka. 

— Wybacz, mieliśmy mało czasu na zbędną kurtuazję ­— odparł mu Black. — Widzę, że sklep jest bezpieczny. Przyprowadziliśmy rannego i jakąś znajdę ­— powiedział, wskazując kolejno na Franczesca i już w miarę spokojną dziewczynę. Bliźniacy powędrowali spojrzeniem po każdym z obecnych, zatrzymując wzrok trochę dłużej na przerażonej dziewczynie. 

­— Cholera, Penelopa Clearwater ­— powiedzieli niemal równocześnie. Syriusz skrzywił się, wędrując spojrzeniem od bliźniaków po dziewczynę, którą zgarnął z samego środka bitwy.

­— Znacie ją?

­— I to jak! ­— przyznał Fred, pokonując resztę schodów. ­— Prefekt Ravenclawu, prymuska, a co najważniejsze...

­— I z pewnością najmniej chwalebne ­— dodał George. ­— Była dziewczyna Percy'ego.

Syriusz pokiwał głową, przyglądając się dziewczynie. Teraz, gdy pozbyła się tego żałosnego przerażenia oraz drażniącego otępienia, Black mógł z czystym sumieniem przyznać, że jest całkiem ładną osóbką, o dość bystrym spojrzeniu. Łapa mógłby się w tym momencie zastanawiać, jakim cudem ktoś taki jak Percy Weasley, czarna owca tego rodu, dał radę poderwać tak atrakcyjną dziewczynę, jak owa Penelopa. Przypomniał sobie jednak szybko, że dziewczyna niemal pchała się pod różdżkę agresorom, którzy napadli na Pokątną, nie będąc w stanie nawet się ruszyć. Doszedł więc do wniosku, że prymusi bywają różni, ale łączy ich z pewnością to, że niewiele myślą. 

­— Świetnie ­— odezwał się bez żadnego entuzjazmu. ­— Fantastycznie, że się znacie. Penelopa jest cała, zdrowa, trochę ogłupiona, ale z czystym sumieniem zostawiam ją pod waszą opieką. Mi chyba za bardzo nie ufa... ­— stwierdził, zerkając kątem oka na dziewczynę. ­— Wiecie, ex-skazaniec nie wzbudza powszechnej sympatii.

­— Jasna sprawa, zajmiemy się nią ­— przytaknął George, ale jego wzrok powędrował w stronę wyłączonych z dyskusji Włochów. ­­— Co z Franczesciem? 

­— Zmiażdżona noga… Nie wygląda to najlepiej, Altheda powinna go zobaczyć ­— zawyrokował Syriusz, wyręczając w tym Lucky, która zerknęła nie niego z ogromną doza wdzięczności, nie mogąc dłużej patrzeć na cierpienie swojego partnera. 

­— Kontakt i transport jest ździebko utrudniony ­— zauważył Fred, a Syriusz niechętnie mu przytaknął. Rudzielec nie musiał mu tego tłumaczyć. Być może łatwo było dostać się na Pokątną, ale zniknąć stąd niezauważenie to już zupełnie inna bajka… Zerknął na bliźniaków i zapytał:

­— Jak wygląda sytuacja?

­— Jest ciężko ­— odparł George. ­— Właśnie nielegalnym świstoklikiem puściliśmy stąd dziesięć osób, a wcześniej piętnaście. Zostały nam jeszcze dwa, które możemy aktywować. Chcieliśmy iść zebrać kolejną grupę przechodniów i uratować im skórę, ale wpadliśmy na was. 

­— Dobrze pomyślane ­— przyznał Black, ale chwile później dotarło do niego, że przedmiot taki jak świstoklik nawet jeśli nie był aktywowany, to od samego początku swojego powstania musiał być już znawigowany na konkretne miejsce. ­— Gdzie ich wysłaliście?

Bliźniacy spojrzeli na siebie niechętnie, krzywiąc się, a ich miny mówiły, że chociaż wcale tego nie chcieli, to musieli coś zrobić. I w końcu Fred przyznał niechętnie:

­— Do rozgłośni…

­— Jest tam Lee, a razem z nim Angelina ­— dodał George. ­— Mieli wezwać kogoś jeszcze i ogarnąć tych ludzi. 

­— Ale to znaczy… ­— odezwała się Sara, pochylając się wciąż nad Franczesciem. 

­— Miejscówka jest spalona ­— przyznał Fred, kiwając smutno głową. ­— Wiemy, ale nie mieliśmy innego wyjścia…

Black przeklął, robiąc parę kroków i zastanawiając się, co dalej. 

­— Dobra, zrobimy tak… Ty, Penelopo ­— zająknął się, spoglądając na dziewczynę, która nie za bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić ­— i tak na nic się nie przydasz. Idziesz na piętro i siedzisz cicho, czekając aż twoi ex-szwagrowie przyjdą z kolejnymi osobami i przeniosą cię w bezpieczne miejsce. Lee i Angelina spodziewają się kolejnych transportów? ­— spytał, kierując wzrok na bliźniaków, którzy pokiwali głowami. ­— Świetnie, trzeba złapać jak najwięcej ludzi i ich przenieść. ­— Black spojrzał wyczekująco na Clearwater, która nie ruszyła się nawet o cal, wpatrując się głupio w zebranych i syknął: ­— Na co czekasz? Powiedziałem ci, co masz robić! ­— Penelopa, która chyba zaczynała odzyskiwać zmysły, skrzywiła się, słysząc jego ton i posłusznie, chociaż niechętnie i z pewną urazą, ruszyła w miejsce, skąd przed chwilą przyszli bliźniacy.

­— Tylko niczego nie dotykaj! ­— krzyknął za nią Fred. 

Syriusz odczekał parę sekund, upewniając się, że dziewczyna zniknęła na piętrze i znów spojrzał na Weasleyów.

­— Macie działający kominek? Czy coś się stało z Siecią Fiuu? 

Fred pokręcił głową w odpowiedzi.

­— Działa, ale jest podłączony tylko do kilku miejsc. 

­— Domyślam się ­— przyznał Syriusz. ­— Między innymi do domu Szalonookiego, w którym z pewnością jest teraz Altheda. Sara i Giusseppe przeniosą tam Franczesca. Ally obejrzy go ­— zdecydował, z trudem podejmując taką decyzję. Black spojrzał na Włocha znacząco. ­— Ally cię opatrzy i to ona zdecyduje czy tutaj wrócisz, czy nie, bohaterze. Co do waszej dwójki ­— zwrócił się do Sary i Rossiego ­— miło by było, jakbyście się znów tu zjawili i pomogli.

Giuse w milczeniu pokiwał głową, a Sara skrzywiła się nieznacznie, dając Blackowi do zrozumienia, że wolałaby inny scenariusz, ale powiedziała jednak:

­— Jak tylko dostanę zapewnienie od Althedy, że mój partner przeżyje, to wrócę. 

­— Fantastycznie ­— zgodził się Syriusz, wiedząc, że stan Franczesca nie jest krytyczny i Ally z pewnością mu pomoże. ­— Nie ma na co czekać. 

Black pomógł Rossiemu przetransportować Franczesca do kominka na zapleczu, a później przekazał pałeczkę Sarze, która miała już w dłoni proszek Fiuu od bliźniaków. 

­— Przekazać coś Althedzie? ­— zapytała życzliwie Lucky.

Syriusz nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co przyjaciółka Tonks mogłaby przekazać jego narzeczonej, będąc pewnie nieświadomą tego, że Black niespełna miesiąc temu oświadczył się Althedzie. Mógł faktycznie przekazać jakąś ckliwą wiadomość, wyznanie miłości, że jeśli on nie wróci, to Ally ma o czymś pamiętać, ale… Nie sądził, by coś takiego przeszło mu przez gardło. Wysilił się na szelmowski uśmiech i powiedział:

­— Przekaż jej, żeby nie czekała na mnie z kolacją. 

Sara parsknęła śmiechem, niewymuszonym i autentycznym, bo komentarz Black wyjątkowo ją rozbawił. Pokiwała głową z wdzięcznością i kilka sekund później cała trójka zniknęła w oparach zielonych płomieni, które wygasły równie szybko, co się pojawiły. Syriusz odwrócił się i spojrzał na bliźniaków, ignorując hałas dochodzący z ulicy.

­— Okej, teraz powiedzcie mi mniej ogólnikowo, co tu się do cholery dzieje… 

­— Nie wiemy za dużo ­— zaczął George, kręcąc głową. ­— Sklep generalnie jest zamknięty, nawet tu już nie mieszkamy. Wpadliśmy tylko po parę rzeczy i sprawdzić zabezpieczenia.

­— To prawda, teraz handel się nie opłaca ­— przyznał Fred. ­— Bardziej ceniona jest działalność podziemna. Kiedy się tu zjawiliśmy, usłyszeliśmy huk, ktoś brutalnie włamał się do sklepu Ollivandera i siłą wyciągnął staruszka stamtąd. Coś krzyczeli. Nie wiem co, ale ewidentnie był im potrzebny. W innym przypadku już dawno by go zabili… Potem ktoś podpalił jego sklep ­— relacjonował Weasley. ­— Stąd ten cały dym. Te wszystkie różdżki zaczęły pękać, strzelać, wybuchać prawie tak samo, jak nasze fajerwerki. 

­— Zapanował istny chaos ­— dopowiedział drugi bliźniak.

Syriusz zgrzytnął zębami, rozumiejąc, że cały ten pył, który unosił się nad Pokątną był spowodowany zniszczeniem różdżek, to oznaczało, żeby był to pył magiczny, a co za tym idzie wyjątkowo trudny do opanowania. Pewnie minie parę dni, zanim całkowicie opadnie, ale póki co, oznaczało to, że ich sytuacja była wyjątkowo nieciekawa. 

­— Pewnie na tym by się skończyło ­— kontynuował George ­— ale ktoś, nie wiem czy głupi, czy odważny, a może jedno i drugie… Ale ten ktoś, chyba z przechodniów, ale na pewno nie z Zakonu, nie bał się, nie uciekał, tylko zaatakował tych śmierciożerców, próbując uratować Ollivandera… Potem naprawdę się zaczęło ­— mruknął bez energii, opierając się o kominek. 

­— Cudownie ­— rzucił Syriusz, chociaż ten komentarz był zupełnie nieadekwatny do ich sytuacji, którą oceniał wyjątkowo kiepsko. Miał ochotę coś rozwalić… Nie wiedział nawet kiedy, niechętnie i z pewnością niesłusznie przyjął rolę dowódcy. Nie czuł się dobrze, delegując innych do zadań. On raczej nigdy rozkazów nie słuchał, zazwyczaj pędził w sam środek walki, jak zrobił to Tomson, a potem otrzepywał z siebie kurz bitewny, słuchając nagan prawdziwych dowódców, gdy już wszystko się uspokoiło. Teraz jednak zabrakło Kingsleya, zabrakło racjonalnego Remusa, który był Merlin raczy wiedzieć gdzie, zabrakło nawet doświadczonego w zorganizowanych akcjach Tomsona. Był tylko on i musiał podjąć jakieś sensowne decyzje. 

­— Dobra, chłopaki, robimy tak... Są jeszcze dwa wolne świstokliki, a my mamy szansę wydostać stąd przynajmniej dwa tuziny osób. To jest nasz główny cel. Wasz główny cel. Musicie zgarnąć tylu postronnych przechodniów, ile się da, jasne?

­— Jasna sprawa! 

­— A ty?

­— Ja? ­— mruknął Syriusz. ­— Ja znajdę sobie jakąś robotę. Na pewno będzie coś do ogarnięcia w tym chaosie ­— sarknął, chociaż naprawdę gorączkowo zastanawiał się nad tym, czym powinien zająć się w pierwszej kolejności. 

­— A co z rannymi, Syriuszu? ­— zapytał George.

­— Ranni... ­— powtórzył za nim Black z niepokojem. Wiedział, co powinien zrobić, chociaż miał przed tym cholernie duże opory, ale tylko jedno było w tej sytuacji słuszne. ­— Rannych, nie wiem, możecie ogłuszyć, wyciszyć, a przy tym też zasłonić im oczy, jeśli będzie taka konieczność, ale przenieście ich do Althedy... Do mojego domu... Ona się nimi zaopiekuje, doprowadzi ich do ładu. Tylko pamiętajcie, musicie zachować największą ostrożność, żeby nie wiedzieli, gdzie są ­— wyczulił ich Syriusz, chociaż wiedział, że bliźniacy nie są głupi i zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. ­— Mieszkam tam, tam jest kobieta, którą kocham i ten dom połączony jest bezpośrednio z domem Lupinów. Tej kryjówki nie możemy spalić, rozumiecie?

­— Tak ­—  zgodzili się, a potem Fred dodał:

­— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. 

Syriusz stanął na równe nogi i już miał zrobić krok do przodu, ruszyć dalej w ten chaos, ale zatrzymał się, musiał zadać pytanie, które sprowadzało się do genezy tych tragicznych wydarzeń.

­— Czego mogli chcieć od Ollivandera? Przecież to tylko wytwórca różdżek... Okej, piekielnie bystry facet, wielki czarodziej, ale czego dokładnie mogli od niego chcieć? 

­— Może... Może ten kretyn bez nosa w złości połamał im wszystkim różdżki? ­— rzucił dość niedbale i bez żadnego przekonania George, a jego brat bliźniak i Syriusz parsknęli śmiechem na ten słaby żart w sposób skrajnie wymuszony, a jednak dający przy okazji odrobinę oddechu. 

­— Dobra, niepotrzebnie się nad tym zastanawiam ­— zakończył temat Black. ­— Chłopaki, wiecie, co macie robić i gdzie iść. 

Bliźniacy pokiwali zgodnie głowami.

­— Pójdziemy w stronę lodziarni Fortescue, tam zgarnęliśmy ostatnią grupę. Może tym razem też się uda ­— zdecydował George, Black przytaknął.

­— Dobra, jeśli znajdę kogoś, kto będzie potrzebował pomocy, poślę go właśnie tam, zgoda?

­— Zgoda ­— zawtórowali mu Weasleyowie. 

­— Ja pójdę... nie wiem... pójdę w górę ulicy, może tam uda mi się coś zdziałać ­— zadecydował, chociaż wcale nie wiedział dlaczego właśnie taki kierunek sobie obrał. Równie dobrze mógłby po prostu wyjść przed sklep i zastałby dokładnie taki sam bajzel, jak w każdym innym miejscu na Pokątnej. Bliźniacy spojrzeli na siebie.

­— Uważaj, Syriuszu... Tam będzie działo się najwięcej. Śmierciożercy czy tam ministerialni, mają kontrolę nad Bankiem Gringotta, to może być ich miejsce przegrupowań i tam może ich być najwięcej...

­— Świetnie ­— stwierdził beztroskim tonem Syriusz ­— bo ja mam dzisiaj ochotę utrzeć nosa, jak największej liczbie tych śmierciojadów. 

Wymienili między sobą niezręczne uśmiechy i już bez żadnego zbędnego słowa wyruszyli, by zrealizować swój niezbyt precyzyjny plan. Wystarczyło wyjść tylko za prób sklepu Weasleyów, a człowieka już osaczał gęsty pył, który brutalnie wdzierał się do płuc, nie pozwalając swobodnie oddychać. Syriuszowi zdawało się, że jest nawet gorzej niż wcześniej. Nie miał jednak co zwlekać, nie było czasu na zastanawianie się. Ten dzień i tak nie mógł zakończyć się triumfem... Jedyny sukces, jaki w tej chwili uznawał, to wrócić żywym do domu i w takim stanie doprowadzić tam, jak najwięcej osób. 

Przebiegł na drugą stronę ulicy, a potem kilkanaście metrów w prawo. Tam schował się za kupą gruzu, która musiała być kiedyś tym nieszczęsnym balkonem, który zmiażdżył nogę Franczesca, roztrzaskując przy okazji ogromne szyby w sklepie Madame Malkin. Black schylił się, kucając tuż obok manekina z nadpalonym projektem nowej szaty. Ciężko było cokolwiek dostrzec. Krzyków było coraz mniej, płaczu było coraz więcej, a siwą chmurę dymu co chwila rozświetlały groty zaklęć. 

Przez głowę przeszła Syriuszowi nawet tak absurdalna myśl, że chyba lepiej odnalazłby się w Azkabanie podczas próby odbicia Luny, niż tutaj na Pokątnej, gdzie nie wiedział czy jego zaklęcie trafi we wroga, w przyjaciela, czy kogoś zupełnie innego. A mimo to, że bał się rzucać na oślep zaklęć, że bał się przypadkowych ofiar, to zaciskał palce na różdżce coraz mocniej i mocniej. 

Drgnął, gdy usłyszał czyjś przerażony krzyk. Potem inny głos wypowiedział formułę najgorszego z zaklęć, a zielony błysk niemal rozświetlił całą otaczającą Blacka przestrzeń, odbijając się w gęstym dymie. I jedno było pewne... Ktoś właśnie zginął. Serce Blacka zwolniło, był pewien, że stłumione uderzenie, które właśnie usłyszał, to było bezwładne ciało upadające na ziemię. A zaraz po nim coś zaszeleściło. Dosłyszał obcas buta, uderzający o bruk. Jeden raz, potem drugi, krok za krokiem, aż dźwięk ten był coraz głośniejszy i coraz bardziej wyraźny. Zbliżał się... I Syriusz był pewien, że chociaż przed oczami miał mgłę, to wpatrywał się w oczy tego człowieka, tego śmierciożercy, który przed kilkoma sekundami dokonał najgorszego gwałtu na naturze, odbierając komuś życie. Uniósł różdżkę, tak jakby faktycznie ktoś przed nim stał, chociaż nie widział dalej niż na dwa metry i z niezrozumiałym przekonanie, bez zastanowienia wypowiedział formułę. 

Zaklęcie wystrzeliło z jego różdżki. Jasny grot pomknął przed nim, trafiając wprost do niewidocznego celu. Czyjś cichy, raptownie przerwany jęk wypełnił jego uszy, a po nim przyszedł huk odrzuconego ciała, które uderzyło z impetem w mur po drugiej stronie ulicy. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do Syriusza, co zrobił. Co wydarzyło się tak szybko, jakby zupełnie bez jego świadomości. Wyskoczył zza gruzu, zostawiając manekin za sobą. Na oślep przebiegł na drugą stronę ulicy, musząc upewnić się kogo trafił. Bo, że trafił, to wiedział na pewno...

Przemknął szybko, by spojrzeć wprost na czerwoną plamę pozostawioną na ścianie między kolejnymi sklepami, a potem z duszą na ramieniu, spuścił wzrok na ziemię i odetchnął z ulgą. Na bruku leżało ciało spowite w czarny płaszcz. Człowiek ten przed śmiercią musiał mieć maskę, teraz jednak jego nieznajoma, blada twarz wpatrywała się tępo w niebo, a spod jego głowy sączyła się krew. To nie był przyjaciel, to nie był niewinny człowiek… To był kolejny agresor, który z powodu chorych urojeń i rozkazów swojego pana rozpętał całe to piekło… To był człowiek, który przed chwilą zabił innego człowieka i dostał to, na co zasłużył… A Syriuszowi, choć miał na całym ciele dreszcze, nie było go żal i nie czuł się winny tego, że roztrzaskał temu śmierciożercy głowę. 

I nagle te wszystkie opory, które jeszcze przed chwilą go gnębiły, przestały być jakkolwiek zasadne. Black przekonał się, że powinien wierzyć swojej intuicji i następnym razem również się nie wahać. Miał ochotę splunąć pod nogi, na bezwładne ciało, ale nie zrobił tego. Chociaż tyle szacunku zachował dla ludzkiego istnienia, nawet tak podłego jak życie śmierciożercy.

Ruszył dalej. W biegu dostrzegał jedynie czubki dachów, najlepiej widoczny był dach budynku Banku Gringotta - miejsca, przed którym ostrzegali go bliźniacy, ale również miejsca, do którego w jakiś sposób dążył. Sam nie wiedział czy podświadomie szukał zwady, kolejnych śmierciożerców, których mógłby powstrzymać, nawet ostatecznie, tak jak przed chwilą. Jednak coś go ciągnęło właśnie tam. 

Wiedział doskonale, jak wygląda topografia ulicy Pokątnej. Była dość wąska, jak na tak obleganą przez czarodziejów przestrzeń. Najwęższa była tuż przy przejściu obok Dziurawego Kotła, a potem rozszerzała się, by osiągnąć najszerszy punkt właśnie w okolicach Banku Gringotta. Być może faktycznie śmierciożercy wybrali ten budynek jako swoja bazę, ale jednocześnie nie zmieniało to faktu, że dziedziniec przed bankiem był najlepszym miejscem do toczenia jakichkolwiek walk, a tamta przestrzeń być może nawet dawała szansę do wygrania jednej z takowych. 

Syriusz biegł dalej, wpadał już na coraz mniejszą ilość przechodniów. Gołym okiem można było zauważyć, że jest ich coraz mniej. Liczył jedynie, że powodem tego była ucieczka, chociaż ciała, które mijał, zupełnie anonimowe i porzucone nie napawały go nadzieją. Miał jednak rację, im biegł dalej w górę Pokątnej, tym pył zdawał się rzadszy, mniej duszący, a Syriusz mógł dostrzec coraz więcej. Zdawało mu się nawet, że w pewnym momencie znów zauważył Lucky, chociaż nie miał pewności, że wróciła na Pokątną, po tym, jak odstawiła swojego pokiereszowanego partnera do Althedy. Z pewnością za to widział Sturgisa Podmore’a, dawno nie widzianego kompana, który teraz za pomocą zaklęcia tarczy chronił kilkoro przechodniów. Black miał ochotę do niego doskoczyć i przekazać mu, gdzie ma kierować tych bezbronnych ludzi, ale nim zdołał to zrobić, cała grupa już zniknęła. Ruszył więc dalej tam, gdzie pyłu było najmniej, niemal tuż pod sam Bank Gringotta, gdy usłyszał coś, co przyprawiło go o ciarki. Coś, co gdyby nie fakt, że było dopiero późne popołudnie, a księżyc był dopiero w nowiu, mógłby pomylić z wyciem wilkołaka, które przecież doskonale znał. Znał na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeżeli coś kojarzy mu się z wilkołakiem, to powinno również kojarzyć się z Remusem Lupinem. 

Wiedziony przeczuciem wiedział, gdzie musi iść, ale ostrożność podpowiadała mu, że nie powinien postępować pochopnie. Niemal przykleił się do muru, licząc, że w razie niespodziewanego ataku będzie mógł w każdej chwili skryć się w jednej z licznych wnęk. Wytężył wzrok, by rozeznać się w sytuacji. Jego przeczucie, czy raczej powinien powiedzieć, że jego obawy były słuszne. Pośrodku placu naprzeciwko Banku Gringotta być może nie było wielu śmierciożerców, tak jak podejrzewali bliźniacy. Właściwie Syriusz oprócz jednego ciała - martwego, a może tylko oszołomionego - które minął kilka kroków wcześniej, nie wiedział żadnego innego śmierciożercy. Mógł jednak dostrzec dwie postacie, dwóch wilkołaków - Remusa Lupina, swojego przyjaciela oraz, ku własnemu przerażeniu, Fenrira Greybacka, potwora w ludzkiej skórze, który niczym fatum wciąż pojawiał się w życiu Remusa. 

W całym tym hałasie i zamieszaniu, nie słyszał zbyt wiele, był za daleko, żeby jakiekolwiek słowa do niego dotarły. Widział jednak przejmującą wściekłość wypisaną na twarzy Lupina i chore zadowolenie wyrażone przez paskudny, przyprawiający o dreszcze uśmiech Greybacka. Remus był na skraju wytrzymałości i ledwo trzymał swoją wściekłość na wodzy. To była taktyka, którą ten potwór skutecznie wykorzystywał w starciach z Lupinem. Remusowi zależało. Zależało na zbyt wielu rzeczach i osobach, a już z pewnością zależało mu za bardzo… Był człowiekiem momentami głupim, co Syriusz niejednokrotnie mu wypominał, ale przede wszystkim honorowym z sercem po właściwej stronie. Greyback natomiast był potworem, bo człowiekiem nie można było go nazwać, bez żadnych uczuć i zahamowań, bez sumienia. I doskonale widział, że zagranie na emocjach, to jedyna metoda jaką mógł zdominować Remusa. A niestety los był na tyle okrutny, że Greyback wiedział o wielu sprawach związanych z Lupinem i z łatwością mógł trafić w czuły punkt. 

Syriusz naprawdę nie chciał wiedzieć, jakie karty na stół wyłożył Greyback. Wystarczyło mu, że widział, jak bardzo wpływa to na Remusa, jak wytrąca go z równowagi, doprowadza na granice wściekłości, sprawiając, że każdy jego kolejny ruch stawał się coraz mniej przemyślany, coraz mniej precyzyjny i coraz bardziej głupi. Przerażało go to, że zarówno Remus jak i Greyback, chociaż oboje trzymali swoje różdżki, zdawali się ich zupełnie nie potrzebować. Wściekłość między nimi, ten konflikt trwający od zarania dziejów, był czymś bardziej zwierzęcym, instynktownym. Black miał wrażenie, że żadnemu z nich nie starczyłoby to, gdyby za pomocą zaklęcia zranili tego drugiego. Nie, zarówno jeden jak i drugi, chciał rozszarpać swojego rywala na strzępy, najlepiej gołymi rękami… To była czysta głupota, to było tak cholernie ryzykowne stawać naprzeciwko Greybacka samemu, że Syriusz zaczynał wątpić w jakąkolwiek umiejętność trzeźwego rozumowania u swojego przyjaciela. Wiedział, że powinien stanąć teraz koło kompana i być dla Remusa zdrowym rozsądkiem tak, jak on zawsze był dla niego. Co więcej we dwóch mieli większą szansę by pokonać i w końcu skutecznie, raz na zawsze powstrzymać Greybacka. A to wiele by zmieniło... Syriusz ciągle z tyłu głowy miał to, co niedawno powiedział mu Ted Tonks. Że to Greyback przewodzi jednej grupie szmalcowników, że to on doprowadza kryjących się po lasach mugolaków przed Rejestr, albo i przed oblicze samego Voldemorta, a może sam odbierał im życie... Nie miało to znaczenia, liczyło się jedynie to, że w ten czy inny sposób przyczyniał się zakończenia ludzkiego życia. Gdyby tym razem oni ostatecznie wygrali, pośrednio uratowaliby kilku, kilkunastu, a może nawet i kilkudziesięciu osób, które Greyback zapewne prędzej czy później dopisałby do listy swoich ofiar. Tak, to było pewne. Syriusz miał wspomóc Lupina, włączyć się do walki, która na ten moment była strasznie nierówna. 

Black nie był na tyle arogancki i zadufany w sobie, by twierdzić, że jego refleks jest lepszy niż ten, który Remus zawdzięczał dzięki swoim wilczym zmysłom. On miał jednak tą zaletę, że potrafił spojrzeć chłodno na całą sytuację, a już z pewnością chłodniej niż Lupin. Z odległości, w której się teraz znajdował, widział wszystkie błędy, które popełniał jego przyjaciel, a które mogły go przecież kosztować życie. Mógł się jedynie domyślać, jak bardzo Remus będzie na niego wściekły, gdy pojawi się obok niego, bo on sam w takim momencie też kipiałby ze złości. Ale wolał znosić wściekłość przyjaciela niż jego śmierć. 

Ruszył więc spod swojej bezpiecznej kryjówki, narażając się na kolejne ciosy, które mogły nadejść z każdej strony, mimo tego, że w tym miejscu pył nie był aż tak duszący. Czuł niemal, jak różdżka wibruje w jego zaciśniętej dłoni. Już chciał rzucić zaklęcie oślepiające, żeby osłabić Greybacka i dać sobie i Remusowi, chwilę czasu na przygotowanie się do dalszej walki. Już zaklęcie cisnęło mu się na usta, kiedy usłyszał przeraźliwy krzyk, krzyk należący do dziecka. Stanął jak wryty pośrodku ulicy, nie wiedząc, co dalej zrobić. Targały nim wątpliwości. Mógł ruszyć na pomoc swojemu przyjacielowi, który choć nie miał przewagi, to istniała szansa, że przeciągnie tą walkę jeszcze trochę… Albo ruszyć w przeciwnym kierunku i pomóc bezbronnej istocie. Nieważne, którą decyzje by podjął, obu mógł równie mocno żałować. Było to przytłaczające, ale przypomniał sobie przeklęte słowa, które powiedział Tomson jeszcze tego samego dnia, gdy próbowali dostać się na wyspę więzienną Azkabanu. Nie mógł wartościować czyjegoś życia. Jeśli był w stanie komuś pomóc, powinien to zrobić. 

Przez ramię spojrzał jeszcze raz na Remusa, który sprawnym ruchem osłonił się zaklęciem tarczy, by kilka sekund później rozproszyć przeciwnika kolejnym ciosem. Black w myślach błagał przyjaciela by przeżył. Nie przyznawał tego w duchu, ale w jakiś sposób, może telepatycznie, chciał przekazać Remusowi, że przecież czeka na niego ciężarna żona, że Syriusz też czeka na to, aż oboje będą mogli wrócić do domu, więc nie powinien zachowywać się jak ostatni gnojek i ryzykować własnego życia w imię zemsty, nawet jeśli była ona słuszna. Liczył, że zdrowy rozsądek doprowadzi Lupina do tych samych wniosków. Tylko to mu pozostało, wierzyć, że właśnie tak się stanie. Sam biegł teraz w stroną, z której słyszał ten krzyk i płacz, niosące się po ulicy. Przedzierał się przez kłęby pyłu na oślep, ledwie znosząc rozrywający uszy dźwięk dziecięcego szlochu, a jednocześnie wiedział, że gdyby nie on nigdy nie odnalazłby osóbki, która potrzebowała pomocy. Wydawało mu się, że dotarł w okolice sklepu ze sprzętem do quidditcha, ale intuicja go zmyliła. Poczuł smród spalenizny, oprócz dymu w powietrzu unosił się popiół, który wpadał mu do ust, niosąc gorzki smak. I niestety wiedział już dokładnie, gdzie się znajduje. Szczątki sklepu Ollivandera były żywym dowodem na to, jak bestialskie metody mieli śmierciożercy. Gdy Syriusz dobiegł i ujrzał zniszczoną kamienicę, tę samą, w której wieki temu kupił swoją pierwszą różdżkę, kolana się pod nim ugięły. W głowie zaczęły krążyć mu pytania dlaczego? Dlaczego właśnie Ollivander, do czego jest potrzebny śmierciożercą, czego Voldemort może chcieć od niego? Próbował znaleźć odpowiedzi, ale kolejna fala szlochu przypomniała mu, że nie po to biegł na złamanie karku, że nie odpowiedzi były jego celem. Wyminął więc pozostałości po sklepie Ollivandera i wszedł w niewielką, ślepą uliczkę, która mieściła się tuż za rogiem. niestety źródło całego zamieszania na Pokątnej było najbardziej spowitą w pyle, dymie i popiele częścią ulicy. Nie widział nic. I choć nie powinien tego robić, zaryzykował, krzycząc głośno:

­— Gdzie jesteś? Gdzie jesteś, pomogę ci?

Dziecko nie odpowiedział, ale jednak przestało płakać, co oznaczało, że musiało usłyszeć jego wołanie. Powtórzył więc:

­— Pomogę ci się stąd wydostać, tylko powiedz mi, gdzie jesteś! 

Chwila ciszy stała się tak przejmująca, że Black zastanawiał się czy przypadkiem nie ogłuchł pod wpływem wszystkich impulsów, których dzisiaj doświadczył, ale jednak po chwili usłyszał cichy głos:

­— Tutaj! Tutaj jestem z moim tatą… Mój tata się nie rusza. 

Syriusza przeszedł dreszcz. Cichy, dziewczęcy głosik był przerażony, a to, co wypowiedział, sprawiało, że Black również poczuł to przerażenie. Zagryzł jednak zęby, bo wiedział, że musi znaleźć tą małą i zabrać ją w bezpieczne miejsce. I wiedział też, jak trudne to będzie, bo dziewczynka musiała stać właśnie nad martwym ciałem swojego ojca. 

­— Już idę ­— odpowiedział, próbując powstrzymać drżenie własnego głosu ­— ale musisz ciągle mówić, żebym wiedział, gdzie mam iść.

­— Jestem tutaj, pod murem! Posadziłam tu mojego tatusia, bo było mu słabo — spełnił jego prośbę dziewczęcy głos, naprowadzając go coraz bliżej siebie. ­— Powiedział, że nic mu nie będzie, że nie mam się bać. Ale ja się boję, proszę pana! ­— wyznała, chociaż wcale nie musiała tego robić. Jej głos zdradzał to za nią. ­— Próbowałam wołać mamę, ale ona była bardzo daleko i na pewno mnie nie słyszała… Rozdzieliliśmy się. Ja wolałam iść z tatą, bo obiecał, że kupi mi jakiś mały upominek… Ale teraz chyba zasnął, bo się nie odzywa, a ja nie wiem, gdzie szukać mamy… ­— Syriusz czuł ciarki na plecach, słuchając tego, a w gardle pojawiła się nieznośna gula, której nie potrafił przełknąć. ­— Jest pan tutaj?

­— Jestem­ ­— odpowiedział, robiąc ostatnie kroki. 

Wiedział, że jest już u celu, wiedział o tym, zanim zobaczył siedmio, może ośmioletnią dziewczynkę ubraną w puchową kurtkę i wełnianą czapkę z pomponem, spod której wystawały dwa, czarne warkoczyki. Wiedział, bo nim zobaczył tą małą kruszynę o wielkich, zapłakanych, niebieskich oczach, dostrzegł najpierw ciało mężczyzny ułożone, tak jak powiedziała dziewczynka, pod murem - bezwładne, choć w pozycji siedzącej. Black zauważył również sporą ilość krwi, która płynęła tak obficie, że przesiąkła już przez materiał zimowego ubrania. Próbował nie patrzeć na ciało, chociaż przez ułamek sekundy, widząc zastygniętą w ostatnim grymasie twarz mężczyzny, wydawało mu się, że skądś go kojarzy. Podszedł do dziewczynki i uklęknął przed nią na jedno kolano, żeby ich twarze znalazły się na tej samej wysokości, ale przede wszystkim by odwrócić ją plecami do zwłok ojca, by nie musiała dłużej na nie patrzeć. 

­— Już jestem ­— powtórzył z trudem. ­— Jak… jak się nazywasz? ­— zapytał, próbując zdławić duszącą go gulę w gardle. Dziewczynka zachlipała, pociągnęła nosem, oblizała nerwowo drżące wargi i w wyuczony sposób przedstawiła się:

­— Nazywam się Betty Savage, mam siedem lat, a to mój tata… On jest dzielny, on jest aurorem.

Syriusz zrozumiał już, skąd kojarzył tego człowieka. Opowiadała mu o nim Tonks. Savage był w oddziale, patrolującym Hogsmeade i Hogwart, którym dowodziła właśnie Nimfadora.

Ręce mu zadrżały, oddech z trudem dostał się do płuc. Nie wiedział, że którykolwiek ze współpracowników Tonks miał rodzinę. Choć brzmiało to absurdalnie, w końcu byli tylko ludźmi i mieli prawo do normalnego życia. I jak na ironię właśnie przez to, że byli tylko ludźmi, każde z nich mogło niespodziewanie zginąć, tak jak to się stało z Savagem. Tylko czemu musiało to się wydarzyć na oczach jego córeczki. Blacka bolało serce na myśl o tym, że ta mała nie jest świadoma tego, co się właśnie wydarzyło, a jednocześnie musiał wykorzystać ten fakt by dowiedzieć się, jak to się stało. 

­— Witaj, Betty ­— przywitał się, przywołując z trudem na twarz uśmiech. ­— Ja mam na imię Syriusz. Wiesz co, dobrze, że tu jesteś, bo trochę się zgubiłem w tej mgle.

Dziewczynka pokiwała głową ze zrozumieniem, robiąc przy tym minę znawcy.

­— To przez ten pożar i przez to, że ci źli panowie porwali tego starego dziadka…

­— Masz na myśli pana Ollivandera, tego od różdżek? ­— zapytał Syriusz, gryząc się w język, by nie powiedzieć o kilka słów za dużo, by nie zapytać wprost czy to śmierciożercy zamordowali jej ojca. Wiedział, że wbrew swojej naturze musi się wspiąć na wyżyny wyrozumiałości i delikatności względem tej dziewczynki. Betty pokiwała głową.

­— Tak, akurat przechodziliśmy obok, kiedy to się stało. Ci panowie byli bardzo źli… Krzyczeli i targali tego dziadka za włosy i ubrania. Przestraszyłam się bardzo, wie pan?

­— Wiem ­— przyznał Black. ­— Ja na twoim miejscu też bym się przestraszył, ale i tak jesteś bardzo dzielna ­— zapewnił dziewczynkę, naprawdę podziwiając jej wielką odwagę. ­— Czy wiesz może, co się później stało? Kiedy już ci źli panowie zaatakowali pana Ollivandera?

— Niewiele, tata kazał mi wbiec do tej uliczki i się ukryć. Nie chciałam go słuchać, ale tak się bałam, że jednak uciekłam… Widziałam tylko jeszcze, jak mój tatuś wyciąga różdżkę. Mówiłam panu już, że mój tata jest aurorem, prawda? I bardzo dzielnym człowiekiem ­ On próbował uratować tego dziadka — powiedziała w sposób przepełniony dziecięcą dumą, przez co Syriusz poczuł się jeszcze gorzej. ­Analizując jednak jej wypowiedź, mógł dojść do wniosku, że to właśnie Savage był tym człowiekiem, który, jak to ujęli bliźniacy, był zarówno odważny jak i głupi, i że to on chciał powstrzymać śmierciożerców. To on, chociaż w dobrej wierze, rozpętał to, co działo się właśnie na Pokątnej. Tym bardziej żal ściskał serce Syriusza, gdy pomyślał, że poświęcenie tego aurora nie wystarczyło, bo próbując uratować Ollivandera, stracił własne życie. Dziewczynka nie oszczędziła mu dalszych trudności i kontynuowała: ­— Ja cały czas byłam tutaj schowana. Tata powiedział, że do mnie przyjdzie i przyszedł… Tylko był słaby. Powiedział, że się skaleczył i mu niedobrze. Przewrócił się, a ja próbowałam mu pomóc usiąść. Powiedział, że jestem bardzo dzielna. 

­— I miał rację, jesteś najdzielniejszą dziewczynką ­— zapewnił ją z trudem, co dodało jej trochę pewności.

­— Powiedział, że muszę go posłuchać i nie wychodzić stąd dopóki ktoś mnie nie znajdzie, a jeśli to będą ci źli panowie w maskach, to mam uciekać jak najszybciej będę umiała… No i że muszę być bardzo, bardzo ostrożna ­— powiedziała, wspominając ostatnie słowa swojego ojca przed śmiercią. Spojrzała podejrzliwie na Syriusza, swoimi bystrymi oczami. ­— Pan nie jest zły, prawda?

­— Staram się być dobry ­— przyznał Black.

­— To dobrze… ­— odetchnęła z ulgą. ­— Potem tata powiedział, że się zmęczył i że musi chwilę odpocząć. I że bardzo mnie kocha, a… potem zasnął. Próbowałam go obudzić, ale się nie odzywa i nie otwiera oczy ­— wyznała i po raz kolejny zapłakała. ­— Czy pomoże mi pan obudzić tatusia? 

Black ugryzł się boleśnie w język, bo już prawie powiedział tej małej i wyjątkowo dzielnej dziewczynce, że jej tatusia nie da się już obudzić, że faktycznie był bardzo odważnym człowiekiem, ale tym razem po raz ostatni. Nie wiedział, jak może zareagować na wyznanie dziecka, czuł, że traci grunt pod nogami… Nie mógł na nią krzyknąć czy potrząsnąć nią, tak jak to zrobił z Penelopą. Musiał być delikatny, ale nie wiedział jak. Wtedy jednak usłyszał dobrze znany mu głos, który wołał:

­— Jest tu ktoś? 

Dziewczynka pisnęła ze strachu i schowała się za Syriuszem, ale on zapewnił:

­— Nie bój się, to mój przyjaciel. ­— Posłał jej uspokajający uśmiech i odkrzyknął: ­— Tutaj, Weasley! 

Bill natychmiast zjawił się przed nimi, rozglądając się z niepokojem.

­— Syriuszu, co ty tu u diabła robisz? Przecież tam… ­— zamilkł nagle, gdy jego wzrok padł na twarz Blacka, która musiała doskonale wyrażać to, jak bardzo bezradny jest w tej sytuacji. Bill uniósł brwi do góry, nieznacznie wskazując brodą w stronę ciała Savage’a, a Black pokręcił głową, dając do zrozumienia, że mężczyzna nie żyje. Bill przetarł twarz dłonią i przywołał uśmiech. Schylił się do dziewczynki, mówiąc pogodnie: ­— Dzień dobry, jestem przyjacielem Syriusza. Nazywam się Bill Weasley. 

­— Betty Savage ­— przedstawiła się, wychylając się zza Blacka i ściskając wyciągniętą dłoń Billa.

­— Masz bardzo ładne imię, Betty ­— zagadnął ją, brzmiąc zupełnie beztrosko. ­— Powiedz mi czy masz ochotę na kakao? 

Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko z dziecięcą radością w oczach.

­— Uwielbiam kakao, proszę pana! Najlepsze robi moja mama! 

­Bill sprawnie przejął obowiązek rozmawiania z małą dziewczynką, robił to z o wiele większą wprawą i doświadczeniem, zapewne wynikającymi z tego, że był dobrym starszym bratem, nie to co Syriusz, i niejednokrotnie pewnie musiał zajmować się swoim młodszym rodzeństwem. Weasley podrapał się przesadnie po brodzie i przyznał: 

— A ja całe życie myślałem, że najlepsze robi moja mama, potem, tylko pamiętaj, że to jest sekret… Potem okazało się, że moja żona jest mistrzynią w robieniu kakao ­— przyznał konspiracyjnym szeptem, zerkając co chwilę na nieruchomego Blacka. ­— Mam taki pomysł! Może pójdziemy do niej i poprosimy ją o wielki kubek przepysznego kakao z bitą śmietaną.

Dziewczynka w pierwszej chwili pokiwała ochoczo głową, oblizując usta, tak jakby już czuła smak słodkiego napoju, ale szybko sobie przypomniała:

­— A mój tata? On tutaj śpi…

Syriusz zaklął cicho, przełykając z trudem ślinę i wymienił znaczące spojrzenie z Weasleyem.

­— Wiesz co, Betty? Ja tu zostanę i poczekam aż twój tata się obudzi ­— zełgał łatwo, nie mogąc uwierzyć, że takie słowa przeszły mu przez usta. ­— A ty pójdziesz z Billem na kakao. Tylko nie zapomnijcie zostawić trochę dla mnie, dobra?

­— Dobrze, panie Syriuszu ­— zgodziła się na tą propozycję, jednak od razu też spytała: ­— ale nie zostawi pan mojego taty, prawda? 

­— Nie zostawię ­— zapewnił z trudem Black, zaciskając mocno zęby. Bill wyczuł, że nadszedł najlepszy moment by znów odwrócić uwagę dziewczynki.

­— Wiesz, Betty, najszybciej będzie, jak cię zaniosę. Mam baaardzo długie nogi i pokonamy całą ulice raz dwa ­— powiedział, uśmiechając się szeroko i robiąc kilka przysiadów, które miały być chyba potwierdzeniem jego słów. ­— Nawet się nie obejrzysz, a już będziesz piła pyszne kakao. 

­— Dobrze ­— zgodziła się dziewczynka, wyciągając ręce w stronę Billa, który złapał ją i z łatwością uniósł. Syriusz próbował się otrząsnąć, by jeszcze chwilę sprawiać jakiekolwiek pozory. Spojrzał na Weasleya, mówiąc:

­— Jest więcej osób, które mają ochotę na kakao. Zbierają się w okolicach lodziarni Fortescuera, a stamtąd wyruszają do sklepu twoich braci. 

Bill pokiwał głową.

­— Wiem, Syriuszu, Fleur pomaga Althedzie…

­— Pomaga zrobić kakao? ­— zapytała naiwnie dziewczynka. 

­— Tak, pomaga zrobić pyszne kakao i tam właśnie pójdziemy, zgoda? ­— Dziewczynka pokiwał głową, a potem pomachała na pożegnanie ręką do Syriusza i wysłała jeszcze buziaka swojemu, jak myślała, śpiącemu tacie. Syriusz i Bill wymienili ostatnie spojrzenie nim Weasley zniknął w kłębach dymu, kontynuując akcję ratowania małej dziewczynki. Syriusz z trudem unormował oddech, patrząc na ciało aurora. Nie rozumiał jakim cudem Betty miała w sobie tyle odwagi i wytrwałości by wytrzymać taki widok. Obiecał dziewczynce, że nie zostawi jej taty i nie miał zamiaru tego robić, ale nim będzie mógł zająć się ciałem nieżyjące aurora, musiał dopilnować by kolejne dziecko nie zostało pół-sierotą.

Syriusz wyczarował iluzję, która miała osłonić ciało Savage’a, sprawiając, że będzie ono niewidoczne. Chociaż nawet i bez takich zabiegów, w kłębach dymu nie było dostrzegalne. Nie patrząc za siebie, ruszył tą samą drogą, którą tutaj dotarł. Liczył w duchu, że Remus miał dość walki i przerwał ją nim było za późno. Pokonał dzielącą go odległość od miejsca, w którym ostatnim razem widział pojedynkujących się wilkołaków. A robił to ze ściśniętym żołądkiem, bojąc się tego, co może tam zastać. 

Nim jednak zdołał zobaczyć na własne oczy, co działo się na placu przed Bankiem Gringotta, usłyszał wściekły krzyk, który mógł skutecznie imitować wycie wilka i w tej samej chwili wpadł na niego odrzucony siłą potężnego zaklęcia Remus. W pierwszej chwili Syriusz nie zdołał nawet zareagować. Lunatyk odepchnął się od niego i ruszył dalej. Z tego, co Black zauważył, jego przyjaciel miał płaszcz przesiąknięty krwią, dokładnie tak samo jak Savage i niestety Syriusz miał przeczucie, że to krew Lupina, a nie Greybacka. Black dostrzegał też, że Remus był już na granicy, a jednocześnie nie miał jednak dosyć. Syriusz widział to doskonale... I zapewne Lupin ponownie dopadłby do Greybacka, próbując wymierzyć sprawiedliwość, gdyby nie Black, który niemal w locie złapał przyjaciela za płaszcz i brutalnie odciągnął go na bok, otrzymując przy tym kilka bolesnych ciosów w brzuch. 

­— Puszczaj mnie, Syriuszu ­— warknął wściekle Remus, wyrywając się z żelaznego uścisku Blacka. 

­— Uspokój się, idioto ­— syknął mu w odpowiedzi Syriusz, potrząsając wilkołakiem i niespecjalnie, choć z pewnością zasłużenie, popchnął go tak, że Remus uderzył z impetem plecami o mur jednej z kamienic. ­— Zostaw! On właśnie tego chce! Próbuje wyprowadzić cię z równowagi,  bo wie, że tylko w taki sposób jest w stanie cię pokonać! A ty dajesz mu się zrobić jak dziecko! 

­— On groził Dorze ­— wycedził Lupin przez zaciśnięte boleśnie zęby, wciąż próbując się uwolnić od blokujących go ramian Blacka. 

­— Chrzanić jego groźby ­— warknął Łapa. ­— On nie wie, gdzie jest Tonks! Nie dopadnie jej ani waszego dziecka! Cokolwiek mówił, zrobił to tylko po to, żeby cię wkurzyć! W tej chwili nie jest żadnym zagrożeniem dla Tonks, ale mógłby ją dotkliwie zranić, jeśli urwałby ci ten głupi łeb! ­— dosadnie wrzasnął Black, dobierając brutalnie słowa, żeby tylko przemówić Lupinowi do rozumu. ­— I tak z pewnością będzie, jeśli się w końcu nie opanujesz i nie ogarniesz, rozumiesz? ­— zapytał, a Remus nie odpowiedział, wpatrując się wściekle ponad ramionami Black w miejsce, gdzie wcześniej stał Greyback. Teraz już go tam nie było. Zapewne zwiał gdzie pieprz rośnie, bo nie udało mu się wykorzystać okazji, którą sam próbował sobie stworzyć. ­— Mogę cię w końcu puścić, Lupin?

Remus nie odpowiedział, a jednak spiął się raptownie, jakby jego ciało samo zareagowało na niespodziewany impuls. Tym razem to on złapał Blacka za kurtkę i odskoczył kilka metrów dalej, ciągnąc za sobą przyjaciela, by w ostatniej sekundzie umknąć przed lecącą z nieba plątaniną dachówek i gruzu, pozostałością dachu, który jeszcze chwilę temu był dwa piętra nad nimi. Dachówki uderzyły o bruk, roztrzaskując się na drobne kawałeczki, a Huncwoci osunęli się na ziemię na miękkich nogach, sapiąc tak głośno, jakby właśnie nie tyle cudem uniknęli śmierci, ale przebiegli co najmniej kilkanaście mil.

­— Robię się na to za stary... ­— westchnął ciężko Remus, opierając głowę o mur.

­— A co ja mam powiedzieć? ­— zapytał Black. Huncwoci spojrzeli na siebie i wybuchnęli krótkim, gorzkim śmiechem. ­— Jesteś cały?

­— To tylko draśnięcie ­— szepnął Remus, wskazując na swój tors, gdzie teraz z bliska Syriusz mógł dostrzec przecięty sweter i koszulę, a spod tego przecięcia zionęła czarna rana zasklepiona ciemną krwią, której tak bardzo przeraził się przed chwilą. ­— Nie ma się czym przejmować…

­— Pewnie, nie ma się czym przejmować… Oczywiście! ­— parsknął wściekle Łapa. ­— Czy już kiedyś ci mówiłem, że jesteś strasznym idiotą? 

­— Wspominałeś coś ­— mruknął Lupin, wykrzywiając usta w zmęczony uśmiech. ­— Ostatnio coraz częściej. Mam wrażenie, że odwdzięczasz mi się za te wszystkie razy, kiedy to ja powtarzałem to tobie w szkole…

­— Tylko, że ja mam rację, a ty pieprzyłeś od rzeczy ­— przyznał ironicznie Syriusz, przełykając z trudem ślinę, a potem stwierdził: ­— Ten dzień nie może być chyba gorszy...

Tylko, że z takimi stwierdzeniami bywa tak, że gdy wypowiada się je na głos, zazwyczaj cały wszechświat chce pokazać, że człowiek jest bardzo naiwną istotą. W chwili, gdy Black skończył mówić dobiegł ich głośny huk, a potem kolejny hałas, który zdawał się towarzyszyć jakiemuś wybuchowi. 

­— Cholera, po co ja to mówiłem? ­— sapnął z przerażeniem Black, spoglądając na przyjaciela, którego mina mówiła dokładnie to, co on czuł w tej chwili. ­— Gdzie to było?

­— Chyba w okolicy księgarni... ­— szepnął Lupin, rozglądając się dookoła, jakby faktycznie mógł coś dostrzec z zaułka, w którym byli. I może mógł, bo jego wilcze zmysły podpowiadały mu znacznie więcej niż zwykły, ludzki instynkt Syriusza. ­— Czuję spaleniznę...

­— Jeśli Esy Floresy płoną, to zaraz cała Pokątna stanie w płomieniach! ­— zauważył z przerażeniem Black, uzmysławiając sobie, że kamienica pełna książek niczym się nie różni od zapałki. Wystarczyła iskra, żeby wszystko spłonęło…

­— Mam wrażenie, że to już się stało... ­— wymamrotał posępnie Remus, ale mimo tego niezbyt optymistycznego stwierdzenia, zacisnął zęby i postanowił: ­— Musimy spróbować ugasić pożar!

Huncwoci nie otrzepując się nawet z pyłu, wybiegli z zaułka, ruszając w stronę skąd dało się wyczuć paskudny swąd spalenizny. Remus nie rozglądał się już uważnie, szukając Greybacka. Być może w ferworze kolejnych wypadków zapomniał o tym, że przed chwilą chciał zakończyć życie swojego oprawcy, a może to Syriusz okazał się na tyle skuteczny, że przemówił mu do rozumu. Black zostawił to, ważne, że Lupin był cały i zdrowy, w jednym kawałku i w miarę trzeźwo myślący, chociaż nadal czuł zapach jego krwi, która zaschła na paskudnym rozcięciu na jego torsie. Pozostawało mu już tylko obserwować swojego przyjaciela i ufać, że ta rana została porządnie, chociaż i pospiesznie zasklepiona przynajmniej na tyle, żeby później nie przyczynić się do jakichś tragicznych skutków. 

Nie mylili się. Księgarnia, słynne Esy Floresy, w której wszystkie dzieci kupowały podręczniki oraz książki do Hogwartu, stanęła w płomieniach. Czy ktoś ją podpalił, czy była to wypadkowa wszystkich wydarzeń, które trawiły teraz najbardziej magiczną dzielnicę Londynu - tego nie wiedzieli. Wniosek był jednak jeden, nic nie zostało z księgozbiorów, które wypełniały ten sklep.

Syriusz i Remus natychmiast wyciągnęli różdżki i próbowali gasić pożar obfitymi strumieniami wody, by nie rozprzestrzenił się na dalsze kamienice. Niestety, w miejscu, gdzie woda spotykała się z płomieniami, pojawiał się gęsty dym, który od razu mieszał się z pyłem i sprawiał, że widoczność była jeszcze gorsza niż do tej pory. Ratując sytuację, jednocześnie ją pogarszali. Syriusz przeklinał siarczyście, dając upust emocjom, Remus natomiast był milczący. Całe szczęście nikt nie atakował ich w tej chwili. Nawet nie wiedzieli, czy na Pokątnej są gdzieś jeszcze śmierciożercy. Panika wciąż rosła wśród resztek tłumu, jednak pożar skutecznie odstraszał ich od okolic księgarni, dlatego Remus i Syriusz mogli skupić się na opanowaniu żywiołu. Istniało spore ryzyko, że być może nie uda im się niczego uratować, że być może każda książka, każdy regał i w ogóle cały segment kamienicy zostaną doszczętnie spalone. Liczyło się jednak to, żeby jakimś sposobem zapobiec dalszym zniszczeniom. 

­— Mam nadzieję, że nikogo nie ma w środku! ­— krzyknął Lupin, próbując wsłuchać się i wyodrębnić krzyki, które do niego docierały.

­— Oby, jeśli ktoś tam został, z pewnością go już mocno przypiekło ­— rzucił Black, próbując zabrzmieć ironicznie, żeby przykryć to, jak bardzo przerażała go wizja, w której po ugaszeniu pożaru odnaleźliby w środku czyjeś zwęglone zwłoki. 

Strumienie wylatywały z ich różdżek, gasząc kolejne płomienie trudnego do opanowania żywiołu. Ich dwójka to było za mało, żeby szybko załatwić sprawę. Wtedy jednak niespodziewanie pojawił się trzeci strumień. Przez dym wymieszany z pyłem nie dostrzegli w pierwszej chwili, kto przybiegł im z odsieczą i wspomógł w tym zadaniu. Syriusz jeszcze długo by się zastanawiał, ale Remus w jakiś sposób rozpoznał ich sprzymierzeńca. 

­— Kingsley, to ty? 

Na dźwięk pytania Lupina tajemnicza postać zbliżyła się na tyle, że byli w stanie się dostrzec. Faktycznie był to Shacklebolt. Wyglądał na wymęczonego, ale również zdeterminowanego. Mimo ponurego wyrazu twarzy, rzucił Huncwotom przyjazne spojrzenie, nie przestając gasić pożaru.

­— Cholera jasna, King ­— krzyknął Black ­— a ty nie miałeś się przypadkiem ukrywać? 

­— To już trwało za długo ­— odpowiedział mu swoim tubalnym głosem czarnoskóry auror ­— zaczynałem się nudzić!

Black zaśmiał się, przyjmując tą odpowiedź, choć nie był to idealny moment na jakiekolwiek wyjaśnienia. Cieszył się jednak na widok Kingsleya, który po fatalnych wydarzeniach w grudniu, kiedy Zakon zorganizował przerzut Włochów i mugolaków, musiał się ukrywać przez działanie zaklęcia tabu. We trójkę szło im znacznie sprawniej i chociaż dymu było coraz więcej, to ogień powoli gasł. Robili, co mogli. Powietrze było duszące, Remus zasłaniał rękawem twarz by przypadkiem nie zacząć się dusić. Black ignorował fakt, że zapomniał już jak to jest oddychać czystym powietrzem, skupiając się na jak najszybszym zakończeniu tego, co właśnie robili, bo wiedział, że potem będzie musiał wrócić jeszcze po ciało Savege’a. Przez chwilę nawet miał ochotę powiedzieć Kingsleyowi, że jeden z jego współpracowników zginął, że to poniekąd przez niego znaleźli się właśnie w takiej sytuacji, ale nie zrobił tego. Niepotrzebne były im żadne rozpraszające ich nowiny, tym bardziej, że Kingsley pomimo całego zdeterminowania, jakie w sobie miał, i całej uwagi, jaką poświęcał gaszeniu pożaru, zdawał się być wyjątkowo rozproszony. Rozglądał się wszędzie, rzucając spojrzeniem w każdym kierunku, z którego dobiegł go jakiś krzyk, jakby kogoś szukał. A mimo to nie ruszył się sprzed płonącego budynku, właściwie to całą trójką małymi krokami zbliżali się coraz bardziej do spalonego wejścia księgarni. Chociaż fasada była już praktycznie ugaszona, w środku wciąż się paliło.

­— Widzieliście Gottesmanów? ­— zapytał niespodziewanie Kingsley.

­— Nie, przybyliśmy tutaj z Carlem. Właściwie nie widziałem nikogo poza nim i wami ­— odpowiedział mu Remus, nie przyznając się jednocześnie, że większość czasu, który spędził na Pokątnej, poświęcił na pojedynkowanie się z Greybackiem.

­— Ja też ich nie widziałem. Spotkałem Sarę, Franczesca i Giussa ­— krzyknął Black, próbując sprawić, że jego głos przedrze się przez hałas jaki dookoła. ­— Widziałem się też z bliźniakami i Billem, a w oddali zamajaczył mi też Sturgis, ale nie rozmawiałem z nim, ochraniał przechodniów ­— wyjaśnił, nie mając czasu na bardziej szczegółową relację. ­— Gottesmanowie dostali w ogóle wezwanie? A nawet jeśli to z pewnością poradzą sobie. 

Kingsley skrzywił się na to zapewnienie, zupełnie nieprzekonany. 

­— Być może go nie dostali… Dwa dni temu byłem u nich ­— wyznał. ­— Lucas działał dość nieostrożnie. Mówiłem mu, że być może ich dom jest obserwowany, ale chyba to zbagatelizował. Jeśli ich tutaj nie ma…

­— Jeśli ich tutaj nie ma ­— wtrącił mu się Remus ­— to na pewno szybko ich znajdziemy.

­— Luniek ma rację, skupmy się na tym, żeby samemu przeżyć, a później zajmiemy się Gottesmanami.

Zamilkli wszyscy, przystając na taki układ i skupiając się na swoich działaniach, a Syriusz zdawał się nie słyszeć niczego poza syczącym odgłosem gasnącego pod naporem wody ognia. Był to dźwięk niezwykle drażniący, ale przynosił odrobinę pociechy, bo udawało im się ugasić pożar na tyle, by w najbliższym czasie obrócić się na pięcie i ruszyć dalej, tam, gdzie być może byli bardziej potrzebni. Taką miał nadzieję przynajmniej do czasu, gdy Remus nagle krzyknął:

­— Słyszycie to? 

­— Nic nie słyszę, Lupin ­— warknął Black i podświadomie ogarnęła go złość, że jego nadzieje okazały się być płonne. ­— Przypomnieć ci, że tylko ty masz wyostrzony słuch? 

Remus opuścił różdżkę, a strumień wody zniknął, gdy on zbliżył się jeszcze bardziej do frontu księgarni. 

­— Ktoś jest w środku! Ktoś tam jest! ­— zawołał przerażony, a Black i King wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenie. Ogień niemal zupełnie wygasł i jakby wiedzeni tym samym instynktem, cała trójka ruszyła naprzód, wbiegając do spalonej kamienicy. 

W środku przywitała ich chmura czarnej sadzy unosząca się w powietrzu. Z trudem można było rozpoznać, gdzie kiedyś stały wypełnione po brzegi regały, a gdzie lada, przy której obsługiwano klientów. Remus zakrył usta, mrużąc oczy i wskazał ręką w głąb sklepu. King i Syriusz ruszyli za nim, a potem usłyszeli czyjś sapiący oddech. 

­— Chwała Merlinowi ­— wychrypiał głos, którego właścicielem musiał być człowiek, skrywający się pod stertą barwnych szat w ekstrawaganckie wzory. Syriusz z trudem rozpoznał w niej Elfiasa Doge’a - starego jak świat, praktycznie łysego, pryszczatego faceta, który był przyjacielem Dumbledore’a chyba jeszcze z czasów młodości, o ile takie kiedykolwiek były. ­— Pomóżcie mi, chłopcy! Razem z tym tu próbowaliśmy odeprzeć atak tych patałachów, ale było ich za dużo. Schowaliśmy się tutaj, a te parszywce podpalili księgarnie. 

­— Wiesz co, Elfiasie? Myślałem, że przeszedłeś na emeryturę ­— odparł mu Kingsley, wyprzedzając Huncwotów. Podszedł do Elfiasa, a Syriusz dopiero teraz zorientował się, że starzec pochylał się nad kimś jeszcze. Black i Lupin zrównali się z nimi i zobaczyli leżącego pośród spopielałych resztek książek Sturgisa, który łapał z trudem oddech. ­— Źle z nim, potrzebuje świeżego powietrza. 

­— Próbowaliśmy się wydostać, ale ogień odciął nam drogę ­— powiedział Doge, mlaskając niemal co drugie słowo. ­— Domyślam się, że to wam zawdzięczam ratunek. 

­— Później przyjdzie czas na podziękowania ­— zawyrokował Shacklebolt, zarzucając sobie ramię Podmore’a i podnosząc go z zadziwiającą łatwością. ­— Wyprowadzę Sturgisa, wy zajmijcie się Elfiasem. Nic ci nie jest? 

­— Wypierdzieliłem się i mam coś z nogą ­— przyznał starzec. ­— Nic wielkiego, ale piekielnie boli i sam daleko nie zajdę… 

­— Pomożemy ci, staruszku ­— zapewnił Black, podchodząc do Elfiasa i jednocześnie robiąc przejście dla Kinga, który wyprowadził Podmore’a. Widział, że Remus rozgląda się uważnie dookoła, jakby próbując wyczuć jakieś zagrożenie. I dobrze, Black nie chciałby, żeby w takim momencie spadłaby im jakaś belka na głowę. 

­— Cholera ­— zawył Doge, próbując zrobić krok. ­— Zachciało się na stare lata wojaczki. I po co? Zero już ze mnie pożytku. 

­— Nie bądź dla siebie aż tak krytyczny ­— powiedział pokrzepiająco Black. ­— Niektórzy znacznie młodsi odpadli z akcji już dawno temu, bo nie rozglądali się, żeby zobaczyć czy przypadkiem jakiś balkon nie leci im na łeb.

­— Kogo masz na myśli? ­— zaniepokoił się Remus, przyglądając się przyjacielowi.

­— Franczesco ma zmiażdżoną nogę, nie wyglądało to najlepiej, ale jestem pewien, że Ally już dawno temu zdążyła go połatać ­— wyjaśnił pospiesznie Black. ­— Zresztą później ci opowiem.

­— Właśnie, nie czas na pogaduszki ­— ponaglił ich Elfias. ­— Pomóżcie mi wydostać się z tego dziesiątego kręgu piekielnego…

­— Myślałem, że kręgów piekielnych było tylko dziewięć ­— zagadnął Remus, łapiąc starszego czarodzieja pod pachę, by mógł się na nim wesprzeć. 

­— Takiego pogorzeliska nawet sam Dante by nie wymyślił! 

Huncwoci parsknęli śmiechem, wspierając Doge’a po obu jego stronach. Syriusz wciąż odgarniając duszący dym, rozejrzał się jeszcze dookoła, by upewnić się czy przypadkiem nie zostawili jakiegoś niedogaszonego ognia. Wszystko było zrujnowane, wszystko było mokre dzięki ich interwencji, ale nie było widać żadnych płomieni. To usatysfakcjonowało go wystarczająco, żeby z czystym sumieniem razem z Remusem wyprowadzić Elfiasa z księgarni. Z każdym krokiem brudzili się coraz bardziej od sadzy. Black zdążył już zapomnieć, że kilka godzin wcześniej cały wręcz ociekał słoną wodą z Morza Północnego, teraz nogawki jego spodni były czarne, a każdy krok sprawiał, że z podłogi wzbijały się tumany dymu i popiołu. 

Wydostali się na zewnątrz, gdzie Black z ulgą przyjął wiszący w powietrzu magiczny pył ze zniszczonych różdżek Ollivandera. Kingsley podpierał Sturgisa, który wyglądał znacznie lepiej i oddychał już spokojniej, najwidoczniej dochodząc powoli do siebie. Doprowadzili Elfiasa do pozostałej dwójki, upewniając się, że wszyscy są w stanie co najmniej zadowalającym.

­— Możesz już oddychać? ­— zapytał Podmore’a Lupin. 

­— Tak ­— odparł Sturgis. ­— Powinniśmy się stąd wydostać…

­— Możemy jeszcze komuś pomóc ­— stwierdził Remus, spoglądając na Kinga i czekając na jego decyzję. 

­— Ja już raczej nikomu nie pomogę, a Sturgis zaraz się udusi ­— zrzędził Doge, rzucając im nieprzyjemne spojrzenie starego człowieka. ­

­— Nie jest aż tak źle… 

­— Może i nie, ale powinniśmy zacząć się wycofywać. Idziemy w stronę sklepu Weasleyów, spróbujemy pomóc komuś po drodze, ale musimy się stąd wydostać i podliczyć straty ­— zawyrokował Shacklebolt. ­— Mogli zaatakować gdzieś jeszcze… Nadal nie wiem, co z Gottesmanami i bardzo mnie to niepokoi. Sturg, jesteś w stanie poprowadzić Elfiasa?

­— Jasna sprawa ­— odparł Podmore, kaszląc paskudnie, ale podszedł do starszego czarodzieja i zamienił się miejscami z Lupinem. 

­— Świetnie, my będziemy was osłaniać. Idziemy ­— zadecydował i powoli, ale skutecznie brnęli do przodu. Na przedzie szedł Syriusz z Kingsleyem, a na końcu Remus, który chronił ich od tyłu. Swoje tempo dostosowywali do Sturgisa, który wciąż oddychał ciężko oraz kulejącego Elfiasa. I mimo że szli ostrożnie, to nieraz intuicja ich zawiodła, gdy niemal wpadli prosto na mury budynków. Mgła skutecznie utrudniała im wędrówkę, którą każdy z nich, a przynajmniej kiedyś tak myśleli, mogliby odbyć z zamkniętymi oczami. Nie obyło się od licznych przekleństw i potknięć, które jednak ich nie zatrzymywały nawet na chwilę. Było to jednak niezmiernie irytujące, gdy na każdym kroku niemal dosłownie napotykali kłody rzucane im pod nogi. 

­— Nosz kur… ­— Przekleństwo w ustach Blacka zostało zagłuszone przez Kinga, który kazał mu być cicho, by nie zdradzał ich pozycji. 

­— Wszystko w porządku, Łapo? ­— zapytał Syriusz, wyglądając na niego z końca ich kolumny. 

­— Prawie zaryłem głową w bruk ­— przyznał niechętnie Black, prostując się i łapiąc w ręce przedmiot, który przyczynił się do jego kolejnego potknięcia. Miał już tego serdecznie dosyć. ­— Nie chcę już mówić, że znowu… Zaraz spalę to gówno, żeby nikt nie zginął przez… kapelusz? ­— zdziwił się, spoglądając na zdewastowany, jaskrawo zielony, starodawny kapelusz, który mógł zostać żywcem zdjęty z głowy bohatera Alicji w Krainie Czarów. Syriusz zmarszczył brwi, analizując nakrycie głowy, kiedy Doge wypowiedział na głos myśl, która pojawiła się w jego głowie:

­— Kojarzę to paskudztwo… przecież to jedna z paskudnych czapek Dedalusa… 

­— Masz rację, Elfiasie ­— zgodził się z nim Sturgis, maskując kolejny napad kaszlu. ­— Też rozpoznaję ten kapelusz, Diggle ciągle go nosił, miał jeszcze taką nakrapianą taśmę dookoła ronda i wetknięte pawie pióro… 

­— Musiał tu być i go zgubić ­— mruknął Black, chociaż jego podświadomość sprawiała, że kapelusz niemal palił go w ręce w karze za wypowiedzenie takich naiwności. 

­— Obawiam się, że jest nieco inaczej… ­— powiedział z oporem Remus, rozglądając się dookoła. ­— Czuję krew, dużo krwi… 

­— Sądzisz, że Dedalus… ­— zaczął Sturgis, a Lupin skrzywił się znacząco.

­— Nie wiem czy Dedalus, ale ktoś na pewno tutaj został poważnie ranny… ­— powiedział niechętnie, spoglądając na nich niepewnie. Wzrok każdego z nich od razu padł na Kingsleya, oczekując jakiejkolwiek reakcji i decyzji. 

­— Wielu zostało tutaj rannych ­— zauważył Sturgis cicho. ­— Między innymi my…

­— Kapelusz jest Dedalusa, krew również może być jego… ­— odparł Remus. ­— Musimy to sprawdzić… 

Kingsley musiał się w tej chwili czuć, jakby z obu jego stron pojawiły się dwie przeciwne sobie grupy i próbowały go przeciągnąć na swoją stronę. Syriusz mu nie zazdrościł i nie chciał też dokładać mu obciążeń, ale z drugiej strony kapelusz Dedalusa ciążył mu w rękach i skłaniał się do rozpoczęcia poszukiwań, chociaż jeszcze chwilę temu oddałby wszystko, by zniknąć już z Pokątnej. 

­— Rozejrzyjmy się ­— zdecydował King. ­— Jeśli jesteś w stanie, Remusie, spróbuj go… 

­— Wywęszyć? ­— podpowiedział mu Syriusz, rzucając Lupinowi sarkastyczne spojrzenie, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Zresztą tak samo jak Remusowi, bo ten nie zareagował na jawny przytyk, tylko skinął głową i wyszedł na przed, jakby już wiedział, gdzie powinni iść. 

Kingsley ruszył natychmiast za Lupinem, a Syriusz przepuścił Sturgisa i Elfiasa, żeby tym razem samemu przejąć rolę tylnej straży. Nie odeszli daleko, chociaż każdy krok stawiali powoli. Tym razem nie wynikało to z ostrożności, ale ze strachu, co zastaną, gdy w końcu coś znajdą… O ile w ogóle coś znajdą. 

Gdy odeszli niemal dwadzieścia metrów, Syriusz zaczął mieć nadzieję, że faktycznie Dedalus Diggle pojawił się na Pokątnej, brał udział w walce i być może ratując własne życie, zgubił swój charakterystyczny kapelusz, który oni znaleźli. Zaczynał w to wierzyć, ale nagle Remus zatrzymał się niespodziewanie, a wraz z nim on i pozostali. Black wychylił się, by dostrzec to, co ich zastopowało. Wolał tego nie widzieć. 

Niespełna dwa metry przed nimi, otoczone mleczną mgłą, która pozwalała wierzyć, że to nie rzeczywistość, a jedynie jakaś przerażająca, oniryczna wizja, leżało ciało ubrane w charakterystyczny, fioletowy płaszcz. Tak samo, jak w przypadku kapelusza, tak i w tej sytuacji nie mieli wątpliwości, na kogo patrzą. Black nie był już w stanie przeklinać, żadne niecenzuralne słowo nie oddałoby tego, co właśnie czuł. Bo chociaż ta bitwa nie była sukcesem i chociaż z pewnością tego dnia zginęło wiele osób, chociażby Savage, to jednak po ich stronie wszyscy żyli… A przynajmniej tak im się wydawało. Obraz nieruchomego ciała Dedalusa, odebrał im wiarę w taką możliwość. Black, chociaż stał najdalej, doskonale widział szkarłatną kałużę krwi, którą teraz sam czuł doskonale… Nie miał słów, które mógłby wypowiedzieć. Znał Diggle’a od tylu lat, chociaż nie przyjaźnili się szczególnie, ale jednak nie chciał zaakceptować rzeczywistości, w której tego zbzikowanego faceta nie ma…

­— Czy on… no wiecie… ­— powiedział Podmore, z trudem przełykając ślinę, a Elfias pokręcił głową. 

­— Obawiam się, że już mu nie pomożemy, panowie… 

­— Chyba masz rację, Elfiasie ­— przyznał Shacklebolt, spuszczając głowę. ­— Znaleźliśmy go za późno…

­— Ja nie mam zamiaru go zostawić, nawet jeśli jest już za późno ­— zawyrokował Remus, nie odwracając się nawet w ich stronę, wciąż wpatrując się w ciało Diggle’a. Syriusz nieświadomie zaczął rozważać dwie opcje, jedną, w której odejdą, porzucając ciało Dedalusa i ratując własne życie oraz tę drugą, gdzie zaopiekowaliby się zmarłym sprzymierzeńcem, ryzykując, że będzie więcej niż tylko jeden trup. Gdy tylko sobie to uświadomił, zaczął się sobą brzydzić i nie mógł dłużej stać w milczeniu.

­— Zabierzmy go i wracajmy, stoimy tu jak na celowniku ­— powiedział Black, wymijając Podmore’a, Doge’a i Kinga. Już miał też minąć Lupina, ale ten niespodziewanie powstrzymał go, wyciągając dłoń. Syriusz chciał już na głos wyrazić swoje zdziwienie, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Remusa, żeby dostrzegł ten stosunkowo nowy wyraz twarzy, który towarzyszył jego skupieniu, gdy korzystał z tych swoich wyostrzonych zmysłów. I Lupin nie potrzebował wiele, bo już po kilku sekundach wyrzucił z siebie słowa, których nikt się nie spodziewał:

­— On żyje… 

Ruszył niespodziewanie do ciała Dedalusa, a Syriusz pognał tuż za nim, zresztą tak samo jak pozostali. Remus upadł na kolana, ostrożnie odwracając Diggle’a na plecy, by upewnić się co do własnych słów. Black nie widział w Dedalusie życia, widział za to ogrom krwi oraz paskudną ranę, która przechodziła niemal przez cały jego tors od żeber aż po szyję. Ten widok niemal upewnił Syriusza, że Lupin jednak się myli, ale ten natychmiast zaczął działać i za pomocą różdżki udzielał pierwszej pomocy, próbując zatamować krwawienie. 

­— Co z nim? ­— zapytał Kingsley, patrząc na działania Remusa, który w pocie czoła starał się zrobić coś, co miałoby jakiekolwiek efekty. I chyba mu się to udawało, bo kałuża krwi przestała się powiększać, a Syriusz mógł przysiąc, że dostrzegł ruch klatki piersiowej Dedalusa, który mógł być oznaką oddechu. 

­— Źle… ­— odparł cicho Remus, ocierając zakrwawionym rękawem pot z czoła, przez co ubrudził sobie twarz. ­— Bardzo źle, koniecznie musi go zobaczyć uzdrowiciel, a jeśli zostawimy go tutaj chociażby jeszcze na chwilę, to z pewnością zginie… 

Ta diagnoza całkowicie ich zszokowała, bo inaczej nie można było nazwać stanu, w którym właśnie się znaleźli. Remus dał im jednocześnie nadzieję, że Dedalus żyje, że ich strach i budząca się w sercach rozpacz była niesłuszna, ale także odebrał im ją kilka chwil później, mówiąc, że wystarczyło trochę czasu i naprawdę będą mogli opłakiwać Diggle’a. 

­— Co robimy? ­— spytał Sturgis, podtrzymując z trudem Elfiasa. Syriusz nie miał odpowiedzi na to pytanie, nie chciał podejmować już żadnych decyzji. Teraz nawet cieszył się z wszechobecnego pyłu i tego, że nie może dostrzec, jak tragiczne są skutki ataku na Pokątną. To byłoby zbyt druzgocące. Spojrzał na Remusa, który wciąż pochylał się nad nieprzytomnym i rannym Digglem, kolejną ofiarą tych przerażających wydarzeń i niechętnie zaczął w myślach wyliczać wszystkie znane mu ofiary tego dnia - począwszy od Ollivandera, który równie dobrze mógł już nie żyć oraz nieznanej mu sprzedawczyni, której ciało widział już na samym początku, gdy się pojawili… Myślał o Savege’u, który osierocił córkę. Myślał o tym, że być może jej matka również nie żyje, myślało o tych wszystkich anonimowych ciałach, które mijał podczas próby dotarcia do Remusa, a nawet o śmierciożercy, którego sam zabił. Nie czuł się na tyle pewnie, by jakkolwiek wskazać sobie i swoim towarzyszom dalszy plan działania. Całe szczęście był Kingsley, który z miejsca na nowo przyjął rolę przywódcy i zadecydował:

­— Nic więcej tu nie zdziałamy! Nie uratujemy Pokątnej, a i tak zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Zarządzam odwrót, panowie! ­— Chyba wszyscy przyjęli tą informację z ulgą. Żaden z nich po odnalezieniu krytycznie rannego Dedalusa nie miał w sobie woli walki. ­— Sturgis, ty bierzesz Elfiasa, ty Remusie zaopiekuj się Dedalusem. Ja z Blackiem będziemy was osłaniać ­— rozdzielił polecenia King. ­— Miejmy nadzieję, że w sklepie Weasleyów jest bez zmian i nadal mają czynny kominek. Musimy ich przenieść do Althedy… I to jak najszybciej! 

Syriusz przytaknął, pomógł Remusowi zabezpieczyć nieprzytomnego Dedalusa, by nic mu się nie stało podczas transportu i asekurował go również, gdy Lupin za pomocą magii unosił go w powietrze. Przypomniał sobie wtedy o czymś jeszcze.

­— Ja was odprowadzę, ale będę musiał wrócić ­— oznajmił. ­— Obiecałem małej dziewczynce, że zaopiekuje się ciałem jej ojca, gdy oddawałem ją Billowi Weasleyowi.

Shacklebolt dość niechętnie skinął głową, wyrażając zgodę, ale od razu dodał:

­— Jak tylko się z tym uporasz, Black, teleportuj się do domu Lucasa i Emily. Też tam będę, bo trzeba sprawdzić czy wszystko z nimi w porządku… Mam złe przeczucie ­— wyznał, wcale nie dodając im w ten sposób otuchy. Syriusz przystał na taki układ, nie mając zamiaru kłócić się z takim poleceniem, a King kontynuował: ­— Potem wszyscy spotkamy się w domu Szalonookiego. Z tego, co mówicie, tam również jest niezły kocioł i nasza pomoc może okazać się konieczna. 

Nie mówiąc już więcej, ruszyli by wcielić ten plan w życie. Myśli Blacka biegały od porzuconego przez niego ciała Savege’a aż po Althedę, na której głowę zrzucił ogromny obowiązek opieki nad nieznaną mu liczbą ofiar. Sam był w stanie naliczyć ich wiele, nie wiedział jednak, ilu jeszcze rannych wysłali do niej bliźniacy. Przedzierali się przez kłęby pyłu, nie napotykając już żadnego śmierciożercy. Kingsley na przedzie i Black zamykający cały ten pochód wyczarowywali zaklęcia tarczy, chroniąc ich grupę przed możliwym jeszcze atakiem, ale przede wszystkim przed budynkami, które mogły w każdej chwili runąć im na głowy. Shacklebolt miał rację, zrobili co mogli. Nie uratują już Pokątnej, nie udałoby im się to, chociaż bardzo by się starali. Musieli ratować własną skórę i pogodzić się z tym, że nie każda bitwa, nie każde ich działanie moża zakończyć się szczęśliwie. A być może tak, jak na samym początku brutalnie rozliczył to Carl, udało im się ocalić chociażby kilka istnień. 

Dostrzegli już szyld sklepu Weasleyów, co prawda zniszczony, złamany w połowie i nadpalony, ale był znakiem, że kres ich podróży jest bliski. Syriusz z ulgą przyjął ten widok i chyba przez własną nieuwagę, przestał podtrzymywać zaklęcie, które ich ochraniało od tyłu. Mógł nazwać szczęściem fakt, że niespodziewany atak wymierzony w ich stronę, chybił, nie dosięgając żadnego z nich. Zaklęcie trafiło jednak w górne piętro sklepu bliźniaków, gdzie do niedawna mieszkali, a skąd jeszcze dzisiaj odesłali dziesiątki niewinnych przechodniów w bezpieczne miejsce… 

Wszyscy uskoczyli. Remus niemal upuścił Dedalusa, podtrzymując go w ostatniej chwili niemal tuż nad ziemią. Black nie zdążył się odwrócić, gdy niczym w tragicznym koszmarza, spośród oślepiającego pyłu wydobył się głośny, histeryczny śmiech, który mroził krew w żyłach. Śmiech, który towarzyszył mu przez wiele lat, śmiech, który dręczył go w sennych marach i który był ostatnią rzeczą, jaką zdołał usłyszeć nim w Departamencie Tajemnic został ugodzony zaklęciem, które niemal posłało go na śmierć. Wiedział, kto się zbliża. 

Remus także rozpoznał ten dźwięk. Odwrócił się i spojrzał na Blacka, a ten jedynie krzyknął:

­— Zabierz ich stąd! A ja ją powstrzymam tak długo, jak tylko się da! 

Widać było, że Remus nie akceptuje takiego planu, zdawać by się mogło, że zaraz zawoła, że nie ma zamiaru zostawić przyjaciela w chwili, gdy ten miał stawić czoła tej wariatce, która była jego kuzynką. Być może nawet chciał mu nawet wypomnieć, że nie pozwoli mu zrobić żadnej głupoty tak samo, jak Black nie pozwolił mu walczyć do utraty tchu z Greybackiem w walce z miejsca skazanej na porażkę. Całe szczęście nie zdążył wyartykułować tego sprzeciwu nim Kingsley odkrzyknął:

­— Pamiętaj, Black, to jest odwrót, a nie czas na bohaterskie potyczki! Zabezpieczasz drogę i ogłuszasz tę wiedźmę, nie ryzykując własnego życia. To jest rozkaz, jasne? 

Syriusz miał ochotę zasalutować na dźwięk tych słów, ale krzyknął jedynie krótkie Aj, aj, kapitanie i wyczarował kolejną tarczę, dając sygnał, że to jest moment by jego towarzysze ruszyli w dalszą drogę, nie oglądając się za siebie.

­— Wrócę po ciebie, Łapo! ­— krzyknął Lupin, podnosząc wyżej nieprzytomnego Dedalusa i podążył za resztą, która wyprzedziła go już o kilkanaście kroków. 

­— Obyś miał po co wracać, przyjacielu ­— szepnął pod nosem Syriusz i wiedząc już, że jego zaklęcie nie zdoła ochronić nikogo poza nim samym, zdjął je, stając wyprostowany i wpatrywał się we mgłę, z której wciąż dobiegał przeraźliwy śmiech. 

­— Tak chcesz się bawić? ­— krzyknął Black na całe gardło. ­— A może jednak się pokażesz? Dawno nie mieliśmy okazji się spotkać, Bella! 

Jego głos poniósł się echem, a w odpowiedzi na jego krzyk usłyszał kolejną salwę śmiechu, który sprawiał, że skórę pokrywała gęsia skórka.

­— Proszę, proszę… Wypatrywałam tu znajomych twarzy, ale nie spodziewałam się, że znajdę tu ciebie, kuzyneczku…

Wciąż jej nie widział, wciąż była poza zasięgiem jego wzroku. Czuł jakby Bellatriks Lestrange otaczała go z każdej możliwej strony, osaczała go swoją obecnością, bawiąc się z jego zmysłami w ciuciu babkę. 

­— Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy ­— wyznała z niezrozumiałą dla niego satysfakcją. ­— O ile dobrze pamiętam, ostatnim razem zapewniłam ci długi odpoczynek… 

Tym razem nie tylko usłyszał jej głos, słyszał również stukot jej obcasów, uderzających o bruk. Pomogło mu to znawigować jej obecność, wiedział już, że jest dokładnie naprzeciwko niego i że lada moment wyjdzie z kłębów dymu, a on będzie mógł po raz kolejny spojrzeć jej prosto w twarz. I w tej chwili doskonale rozumiał, co czuł Remus, a przed czym sam go odciągał. Ta niewyobrażalna wściekłość, chęć zemsty i rzadka, ale w pewien sposób uzależniająca rządza mordu. Bellatriks uosabiała wszystko to, czego nienawidził, wszystko to, co zrujnowało jego życie i rodzinę, wszystko, co mógł wskazać jako powód wielu nieszczęść, które przyszło mu znieść. I przeszło mu nawet przez myśl, że przetrwał tylko po to, żeby odpłacić jej się za te wszystkie krzywdy, które wyrządziła nie tylko jemu, ale także Andromedzie, także Tonks, a nawet jego nieżyjącemu już bratu Regulusowi, który właśnie pod ogromnym wpływem starszej kuzynki i ich całej szurniętej rodziny przystał do Voldemorta, co okazało się jego zgubą. 

Miał ochotę krzyczeć, miał ochotę wrzeszczeć na cały głos, przekląć ją na wszystkie znane sobie sposoby, nawet posunąć się do zaklęcia niewybaczalnego, by w końcu poczuła, jak to jest, gdy ktoś traktuje cię jak marionetkę, jak zabawkę, gdy ktoś tak bardzo nie ceni twojego życia, że decyduje się je ostatecznie odebrać. 

­— Popatrz… cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną, a jednak się opłaca ­— wyznała, a Syriusz poczuł dreszcz na karku, słysząc szaleństwo w jej głosie. Już chciał zrobić krok do przodu, żeby przerwać ten dialog z niewidocznym rozmówcą, ale wtedy właśnie Bellatiks wyszła z mgły, prezentując się w pełnej krasie. Black nie mógł uwierzyć, że patrzy na tą samą Bellę, którą znał od zawsze. Wyglądała strasznie, wychudzona, przerażająco blada, w eleganckich, czarnych szatach. Cienkie ręce skrywała w długich rękawiczkach bez palcy. Włosy niegdyś błyszczące, teraz były wyblakłą plątaniną loków. Wyglądała tak, jakby nic się nie zmieniło od czasów Azkabanu, jakby dopiero co opuściła swoją celę i zdołała się jedynie przebrać. Niezmienne było jedynie spojrzenie jej czarnych oczu pogrążonych w szaleństwie. ­— Już myślałam, że zabawa skończona, że mogę wracać do mojego Pana w chwale, oznajmiając mu, jak wiele dokonaliśmy w jego imieniu, a tu proszę… Spotykamy się! 

­— Przestań, Bella, bo zaczynasz brzmieć tak, jakbyś się cieszyła na mój widok. 

­— Oczywiście, że się cieszę ­— zapewniła go, szczerząc się. ­— Żałuję tylko, że nie przyprowadziłeś mojej siostrzenicy. Wtedy to by dopiero było prawdziwe spotkanie rodzinne, nie uważasz? Moglibyśmy zabawić się wszyscy ­— zarechotała, przejeżdżając językiem po zębach. ­— A potem odwiedziłabym moją siostrzyczkę i złożyła jej prawdziwy prezent, rzucając jej wasze martwe ciała do stóp. Myślisz, że by jej się spodobało? ­— zapytała z autentycznym zaciekawieniem, a Black zgrzytnął zębami. ­— Mam nadzieję, bo już od wielu miesięcy staram się przyprowadzić do niej jej męża. Słyszałam, że ten parszywy mugolak okazał się tchórzem i zwiał do lasu… Nie martw się jednak, Czarny Pan wypuścił za nim i jemu podobnym swoje gończe psy… A może powinnam powiedzieć wilki?

­— Jak widać twój pan kiepsko dobiera sobie sprzymierzeńców, skoro tak długo zajmuje im odnalezienie jednego ponoć, jak uważacie, nic niewartego mugolaka. Powiedz mi, jak się czujesz ze świadomością, że twój znienawidzony szwagier gra mu na nosie? ­— spytał, ale natychmiast ugryzł się w język teatralnie. ­— Przepraszam, to chyba było nietaktowne… Przecież twój idealny pan ma braki, zwłaszcza w kwestiach wizerunkowych…

Bellatriks wrzasnęła wściekle, dając upust całemu szaleństwu, które w sobie miała i cisnęła zaklęciem prosto w Syriusza. Ten z łatwością je odbił, widząc doskonale, że kierowała nią złość, nie pozwalająca jej trafnie wycelować. 

­— Czyżbym cię uraził, Bello? ­— zapytał z ironią, czując się pewniej w tym starciu. 

­— Zapłacisz za każde bluźnierstwo, które wypowiedziałeś! Zapłacisz za to, że w ogóle śmiesz chodzić żywy po tej ziemi! Zapewniam, zginiesz! Sama odbiorę ci życie i przeczołgam twoje truchło przez Pokątną, prowadząc cię wprost do mojego Pana, który nagrodzi mnie za tak zacne trofeum! ­— wrzasnęła z furią, a każda wypowiedziana przez nią groźba sprawiała, że pogłębiała się w swojej psychozie, a przy tym wpadała w szaleńczy trans, wyobrażając sobie kolejne katusze, które mogłaby mu zgotować. ­— Zaraz po tobie, dopadnę Pottera, ale jego przytargam żywego, żeby mógł się jeszcze napatrzeć na twoje martwe ciało, a potem… Oh żałuję, że tego nie zobaczysz! Złapię Nimfadorę, złapię Andromedę, złapię tego twojego plugawego przyjaciela wilkołaka. Każę mojej siostrzyczce i temu mieszańcowi patrzeć, jak słodka Nimfadorcia zostanie rzucona w ramach nagrody Greybackowi. Oboje będą patrzeć, jak się z nią zabawia, jak ją zagryza na śmierć. Co więcej… Może poczekam do pełni, może wtedy Czarny Pan pozwoli ją oddać wilkołakom, ale nie… Nie zabiją jej, zarażą ją likantropią, którą przecież i tak w sobie nosi, wyrwą z jej łona ten parszywy płód, utrzymując ją przy życiu, by kolejnej pełni skonała z bólu, gdy sama będzie przeistaczać się w potwora podobnego temu, którego śmiała się poślubić, skażając resztki krwi Blacków. 

Syriusz zaciskał ręce na różdżce. Nie rozumiał nawet, czemu wciąż pozwalał jej mówić, czemu sam skazuje się na słuchanie tych bluźnierstw, czemu jego głowa go zawiodła, a wyobraźnia zaczęła tworzyć obrazy Harry’ego upadającego na kolana tuż przy jego własnym, martwym ciele, porwanego Lupina i Andromedę, którzy kaleczą się, próbując uratować cierpiącą Tonks. Dlaczego wyobrażał sobie różowowłosą dziewczynę ze zmasakrowanym brzuchem, przemieniającą się w cierpieniu tak, jak kiedyś spotykało to Remusa za każdym razem, gdy księżyc był w pełni. Wściekłość do Bellatriks ciągle w nim rosła. Nie wyobrażał sobie, jak można być takim potworem, jak można nienawidzić tak swojej własnej rodziny, jak można kimś tak gardzić… A jednak on sam przecież też gardził. Nienawidził Bellatriks dokładnie tak samo, jak ona nienawidziła jego i jego najbliższych. Tak samo życzył jej śmierci, chociaż nie sądził by mógł się posunąć do takiego bestialstwa, jakie ona obiecała zgotować jego rodzinie. A przy tym całym strachu i niepokoju, o tych których kochał, bał się przede wszystkim o Althedę. Cieszył się, że Bellatriks nie wiedziała o jej istnieniu, że chociaż jedna bliska mu osoba była bezpieczna. O ironio nie dlatego, że mógł ją ochronić, ale dlatego, że ci którzy chcieli zadać mu ból, nie zdawali sobie sprawy, jak ważna jest dla niego. 

Powinien zachować spokój, powinien rzucić precyzyjne zaklęcie i pozbyć się problemu raz na zawsze, powinien to zrobić, ale nie zrobił. Wściekłość ogarnęła go do tego stopnia, że nie myślał trzeźwo, gdy posłał serię zaklęć, próbując wyprowadzić z równowagi pewną siebie Bellatriks, osłabić ją  i zmęczyć, by później samemu odebrać jej życie. Poskutkowało, choć nie trafiał co prawda celnie. 

Jedno zaklęcie trafiło Bellę w ramię, drugie odrzuciło ją kilka kroków w tył, przez co kolejne chybiło, uderzając wprost pod jej nogi, sprawiając, że ta wiedźma zakołysała się niepewnie. Zawyła wściekle, a Syriusz wycelował w jej dłoń, tę, w której dzierżyła swoją różdżkę. Wiedział, że tym razem nie może spudłować, że miał tylko jeden strzał, by ją rozbroić. Przymierzał się jednak do tego zbyt długo, bo gdy wypuścił zaklęcie, Bella w swej furii, również przystąpiła do ataku. Trafił niemal celnie, nie w jej dłoń, a w samą różdżkę, jednak nim to się stało, nim z wrzaskiem zorientowała się, że wytrącił jej jedyną broń, zaklęcie, które ona sama wypuściła z wielką mocą i potężnym ładunkiem magii, przemknęło tuż nad głową Blacka i zapewne trafiłoby go, gdyby nie fakt, że schylił się mimowolnie, pozwalając zadziałać swojej intuicji, a nie świadomości. Trafiło ono jednak tuż za nim, tak jak i to pierwsze rzucone w jego kierunku, wprost w sklep Weasleyów, ale tym razem z większą mocą, sprawiając, że fasada całej kamienicy runęła z hukiem, odsłaniając wszystkie kondygnacje budynku. Black upadła na ziemię pod wpływem odrzutu, spoglądając z przestrachem na walące się cegły, które z trzaskiem upadały na bruk, kończąc istnienie Magicznych Dowcipów Weasleyów. A w jego głowie pojawiła się tylko jedna myśl, jedno błaganie - Proszę, niech ich tam już nie będzie. 

Po raz kolejny śmiech Bellatriks zaakompaniował ludzkiej tragedi, po raz kolejny w wyrazie triumfu zawyła szaleńczo, obracając się dookoła własnej osi z niemal dziecięcą euforią, gdy patrzyła, jak na bruk upada to, co symbolizowało sukces bliźniaków Weasley. Na tym jednak nie poprzestała, rzuciła kolejne zaklęcie, które trafiło Syriusza w ramię, odrzucając go z taką mocą, że upadł boleśnie na plecy, czując pod kręgosłupem każdą wypukłość bruku. Śmiała się przy tym wciąż, nieprzerwanie, jakby nie potrzebowała zaczerpnąć oddechu. Podeszła do niego, obracając w dłoniach różdżkę, tę samą, którą wcześniej Black wytrącił jej z ręki. Najwidoczniej kiedy on umierał ze strachu o swoich przyjaciół, ona zdążyła ją podnieść i wykorzystać. 

­— Mogłabym cię teraz zabić, Syriuszu. Byłaby to dla mnie największa radość. Po tylu latach, wyobrażasz to sobie? W końcu wypleniłabym z naszej rodziny taką zakałę jak ty… Ale wiesz, to wcale nie byłoby zabawne ­— wyszczerzyła się przerażająco, pochylając się nad nim i wbijając boleśnie różdżkę w jego pierś. Warknął, próbując się wyrwać, ale ona niepostrzeżenie go spetryfikowała. ­— Nie, nie, nie… Niegrzeczny piesek. Nie zabiję cię teraz… I wiesz co? Ty też mnie nie zabijesz. Jesteś na to zbyt słaby. A przecież właśnie tego zawsze się bałeś - być słabym, prawda? ­— Nie mógł jej odpowiedzieć, nie mógł się nawet ruszyć. Nawet już nie wierzył w jej zapewnienia, że nie zakończy jego życia. Szczerze żałował teraz, że nie poprosił jednak Sary by przekazała coś Althedzie, że nie zdobył się na tą odrobinę ckliwości, która mogła być jego ostatnimi słowami skierowanymi do ukochanej. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to rzucać Belli nienawistne spojrzenie i zawartą w nim żądzę mordu. To tylko mógł zrobić, a jednocześnie to bawiło ją najbardziej. Zbliżyła się na tyle blisko, że niemal wyszeptała mu do ucha: ­— Powiem ci teraz, co będzie, bo wymarzyłam sobie znacznie lepszy plan. Odejdę, odwrócę się i zrobię to, co zamierzałam. Wrócę do mojego Pana. Ale nie bój się, Syriuszu, nie zapomnę o tobie. W końcu jesteśmy rodziną… Zostawię cię tu spetryfikowanego. Wiem, że nie zginiesz… Takie kundle jak ty, chociaż powinny ginąć w przydrożnych kanałach, zawsze mają to parszywe szczęście, że udaje się im przetrwać, więc przetrwasz… na razie… Więc przetrwasz, ale będziesz żył z tą świadomością, że jestem tuż za rogiem, że w każdej chwili mogą się pojawić, odebrać wszystko to, co jest ci drogie, a później zabiję cię… Oj, uwierz mi, będę wyczekiwała tego momentu… Co noc będę zamykać oczy i wyobrażać sobie wszystkie, najgorsze tortury, jakie ci zapewnię. Obiecuję ci, że będziemy się wybornie bawić i z pewnością, będziemy mieć fantastyczną widownię ­— wysyczała, oblizując szeroko rozciągnięte wargi. ­— Bo zanim ja cię dopadnę, najpierw dorwę każdego, na kim ci w jakikolwiek sposób zależy. Nikogo przede mną nie ukryjesz, nikogo nie uda ci się uratować ­— mówiła, rozkoszując się brzmieniem tych słów. ­— I w tej ostatniej chwili, gdy jedynym, co ci pozostanie, to wyliczanie swoich martwych, parszywych, nic nieznaczących przyjaciół, będziesz mi dziękować za to, że cię zabiję… Obiecuję, że tak właśnie będzie, Syriuszu. Obiecuję… ­— wyszeptała, sprawiając, że choć nie mógł się poruszyć nawet o cal, to poczuł na całym ciele dreszcz obrzydzenia, ale przede wszystkim przerażenia. 

Ta psychopatka, która dręczyła go, jego rodzinę, jego najbliższych, ta sama, która zniszczyła życie własnej siostry, ta, która z powodu swojej chorej ideologii uparła się by dopaść Tonks i zemścić się nie tyle na niej, co na Andromedzie za to, że śmiała poślubić mugolaka i mieć z nim dziecko, sprawiła, że drżał z przerażenia. Bał się… Bał się i wstydził się tego, że przyznał się do tego sam przed sobą. Już naprawdę wolał by Bella, wypowiedział to jedno, najgorsze zaklęcie, by już teraz, pomimo swoich obietnic, odebrała mu życie… Ale nie zrobiła tego. Z przeraźliwym uśmiechem na ustach, wycofywała się, nie spuszczając wzroku z Syriusza. Cofała się krok za krokiem, zanurzając się w mgle, a gdy już nie mógł jej dostrzec, słyszał jej śmiech. Śmiech, który sam w sobie był gorszy od obietnic, które mu złożyła…

A potem była cisza. Chociaż nie dosłowna… Słyszał trzask burzonych ścian, słyszał płacz dochodzący z oddali, słyszał odgłosy zniszczonej Pokątnej. A on nie mógł się ruszyć. Nikt nie przebiegł obok, nikt go nie stratował, nic na niego nie runęło. Bellatriks miała rację… Przetrwał, nie miał zginąć na Pokątnej, nie miało się to wydarzyć tu i teraz. A to czyniło jej obietnice jeszcze bardziej przerażającymi. 

Nie wiedział, jak długo leżał w tym miejscu, nie wiedział, ile czasu minęło, od kiedy wsłuchiwał się w dźwięki martwej już ulicy. W pewnym momencie usłyszał jednak, jak ktoś biegnie, później ktoś zaczął go nawoływać. Słyszał swoje imię, słyszał przerażenie w głosie wołającego go człowieka, ale nie mógł odkrzyknąć, aż do chwili, gdy został znaleziony… I chociaż naprawdę miał ochotę teraz zginąć, bo zapomniał, że ma po co i dla kogo żyć, to poczuł ulgę na widok żywego Lupina. Remus upadł na kolana tuż przy nim, potrząsając nim z przerażeniem. A gdy zauważył, że jego przyjaciel wcale nie jest martwy, tylko spetryfikowany, chwycił go w ramiona i nim zdążył go odczarować, zamknął go w żelaznym uścisku. 

­— Cholera, Black! Jesteś przeklętym hipokrytą, rozumiesz? Przeklętym hipokrytą i nie powinienem był cię zostawiać samego. 

­Syriusz chociaż nie mógł się poruszyć, poczuł ból. Ta przeklęta wiedźma musiała go nieźle pokiereszować, gdy zraniła go w ramię. Nie skrzywił się, nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie mógł tego po prostu zrobić. Remus szybko zreflektował się i odczarował przyjaciela, który syknął wściekle, mając ochotę opaść z powrotem na ziemię i już nigdy nie wstawać. 

­— Jesteś ranny?

­— To? To tylko zadrapanie ­— sarknął, przytaczając słowa Lupina, który w lot pojął ten oczywisty przytyk. 

­— Gdzie ona jest? ­— zapytał Remus, ignorując intencje przyjaciela. ­— Zostawiła cię tak po prostu?

­— Zostawiła ­— przyznał Syriusz z niechęcią, bo nie chciał w tej chwili zdradzać Lupinowi, jak dokładnie przebiegało spotkanie rodzinne Blacków. Wiedział, że Remus nie odpuści, musiał więc odwrócić jego uwagę. ­— Sklep bliźniaków… Co tam się stało?

­— Ta psychopatka trafiła w nas zaklęciem wybuchającym i wszystko runęło ­— wyznał Lupin i dopiero teraz Syriusz zauważył, że poza tą jedną raną, którą doskonale pamiętał i krwią Dedalusa na twarzy, Remus jest cały poobijany. Miał rozbitą głowę, całe jego ubranie było zabrudzone pyłem i kawałkami tynku, jakby dopiero co wyczołgał się spod gruzu. ­— Nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Na miejscu zastaliśmy bliźniaków, Carla i Billa. Chcieli ruszać dalej do walki, ale Kingsley kategorycznie zabronił, powiedział, że nie ma już po co, że tylko ty zostałeś i zaraz wrócisz. 

Black skrzywił się, bo to krótkie zaraz trochę się przeciągnęło i dla niego trwało wieczność. Żałował, że kiedy mógł, nie pobiegł ze swoimi sprzymierzeńcami, że nie zostawił Bellatriks, która być może wcale by ich nie dopadła, gdyby tylko się pospieszyli. 

­— Sturgis i Carl wzięli Elfiasa ­— kontynuował Remus. ­— Zabrali go do Althedy, a Dedalusa oddałem Weasleyom. Bill się nim zaopiekował i poszedł za Sturgisem. Kingsley teleportował się do Gottesmanów zgodnie z planem. A bliźniacy, chociaż się buntowali, mieli przenieść się do was i pragnę wierzyć, że im się udało, bo wtedy wszystko wybuchło… Strop się zawalił. Zanim uskoczyłem przed lecącymi na mnie schodami, zobaczyłem jeszcze zielony płomień. To musieli być oni, musiało im się udać, tylko że kominek jest już zniszczony. Pozostała jedynie teleportacja, nie ma innej drogi…

­— I nie jest potrzebna ­— skrzywił się Syriusz, czując, że jego ręka w barku trzyma się luźno i boli coraz mocniej. Mógł mieć strzaskany cały staw. ­— Nie tylko my zarządziliśmy odwrót. Śmierciożercy też się stąd wynieśli, skończyli zabawę. Bella była chyba ostatnia… 

­— Nadal nie wierzę, że tak po prostu cię tu zostawiła ­— zauważył podejrzliwie Remus, najwidoczniej domyślając się, że jest coś na rzeczy.

­— I nie musisz wierzyć… Tak się stało i tyle ­— warknął krótko Black, kończąc temat.

­— My też powinniśmy stąd zniknąć ­— zauważył Lupin, puszczając w niepamięć słowa przyjaciela. Black jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Remus nie zapomina i  gdy już opatrzeni będą siedzieć w bezpiecznym domu, znów zacznie pytać. I być może wtedy Black zdecyduje się odpowiadać. ­— Wstawaj, Łapo, zabiorę cię stąd. 

­— Jeszcze nie… ­— skrzywił się boleśnie Black. ­— Muszę zabrać czyjeś ciało.

Remus pomógł mu się podnieść, chociaż widocznie miał opory by dalej gdzieś iść w tej gęstwinie pyłu, dymu, gruzu i krwi. Syriusz to widział i podzielał takie odczucia, bo sam najchętniej odwróciłby się na pięcie i deportował. Ale nie umiał tego zrobić, nie umiałby z tego później się wytłumaczyć. Zwrócił się do Remusa, próbując go przekonać:

­— Nie patrz tak na mnie, sam nie chciałeś zostawiać Dedalusa, chociaż w pierwszej chwili myśleliśmy, że już po nim… Tamten człowiek nie żyje, ale odesłałem z Billem jego córkę i obiecałem jej, że zaopiekuję się nim.

­— Rozumiem ­— przytaknął w końcu Remus. ­— Załatwmy to szybko… Nie chcę tu być ani chwili dłużej. Muszę sprawdzić czy Dora jest bezpieczna.

Syriusz nie odpowiedział, bo nie umiałby dobrać słów. W żołądku aż go ścisnęło na myśl o Tonks i o tym, jakie jego wyobraźnia płatała mu figle pod wpływem słów Bellatriks. W pełni zgadzał się z Lupinem, bo on sam musiał się upewnić, że jego rodzina jest bezpieczna. 

Z trudem oboje, podtrzymując się i ignorując rany, szli w stronę zaułku, gdzie Black spotkał małą Betty, nim udało mu się powstrzymać Remusa przed samobójczym pojedynkiem z Greybackiem. Co dość zabawne, sam później popełnił podobny błąd, ale nie miał zamiaru tego przyznać na głos. Oboje milczeli, nie mówili nic więcej, bo właściwie nie było słów, które mogliby teraz wypowiedzieć. Im bardziej zbliżali się, tym bardziej Syriusz czuł, że nie da rady. Wiedział jednak, że musi, że to tylko ciało i być może ktoś inny uświadomi Betty, że być może jej tata zasnął, ale też że już nigdy się nie obudzi.

Prowadził Remusa w tylko sobie znanym kierunku, dziękując w duchu, że jego przyjaciel jednak został, choć mógł się ratować, mógł się bezpiecznie deportować. Ale był teraz z nim, nie zostawił go na pastwę losu, licząc, że Black sobie poradzi. Upewnił się, że Syriusz jest cały i uratował mu tym samym skórę, której być może on sam nie chciał ratować. Było mu ciężko, podejrzewał, że Remusowi również. Nie chciał nawet wiedzieć, o czym myśli jego przyjaciel, bo jego własne myśli i tak już go skutecznie przerażały. 

Dotarli w końcu do celu. Ciało Savege’a leżało tak, jak je zostawił - podparte o mur, zupełnie tak jakby mężczyzna stracił tylko przytomność, albo faktycznie w ekstremalnym zmęczeniu zasnął. Gdyby nie ogromna ilość krwi, można by faktycznie tak pomyśleć, jednak jej obecność dawała pewność, że ten człowiek był martwy. Stanęli w milczeniu nad jego ciałem, dając sobie krótką chwile, jakby chcąc jednocześnie oddać mężczyźnie cześć i należyty szacunek. Ciszę przerwał ostatecznie Remus, zadając cicho pytanie:

­— Znałeś go?

­— Nie ­— odparł zgodnie z prawdą. ­— Chociaż jego twarzy wydawała mi się znajoma. To Savage, jeden z aurorów, którymi dowodziła Tonks. Moody nie wyszkolił go zbyt dobrze… Nie powiedział mu, że w czasie wojny spacerki z żoną i dzieckiem nie są zalecane, a także nie wspomniał już o tym, że rzucanie się samemu z różdżką na śmierciożerców nie jest dowodem odwagi, a skrajnej głupoty…

­— To on… ­— mruknął Lupin, marszcząc czoło. ­— To on próbował bronić Ollivandera. 

Black pokiwał głową, potwierdzając wyciągnięte przez Remusa wnioski, bo tak właśnie wynikało z opowieści bliźniaków i Betty.

­— Próbował być bohaterem i jest nim w oczach swojej córeczki…

­— Szkoda tylko ­— wyszeptał z trudem Lupin ­— że nie spojrzy jej więcej w te oczy…

Oboje zamilkli. Remus ściągnął swój płaszcz i tak już podarty i okrwawiony, a Syriusz wziął ciało Savage’a i położył je płasko na ziemi, nim jego przyjaciel okrył go materiałem. Zakrycie jego twarzy przyniosło Blackowi odrobinę ulgi. Wpatrywanie się w martwe lico, pozbawiało go jakichkolwiek chęci do dalszego działania. Naprawdę wolał wsłuchiwać się w opętańcze wrzaski więźniów Azkabanu, niż patrzeć na śmierć dobrego człowieka.

­— Gdzie chcesz go zabrać? ­— zapytał Lupin.

­— Nie wiem… Naprawdę nie wiem, Remusie ­— przyznał Syriusz, nie zastanawiając się nad tym do tej pory. ­— Nie wiem nawet czy jego żona żyje, a Betty, jego córka… Bill miał zabrać ją do Fleur, a ta miała pomagać Althedzie. Nie wiem czy zabieranie go do domu Szalonookiego to dobry pomysł…

­— Może chciałbyś go od razu pochować? 

­— Może i bym chciał, ale nie odbiorę jego rodzinie szansy na pożegnanie go ­— stwierdził. ­— To by było okrutne. 

­— To już jest zbyt okrutne, Syriuszu ­— zauważył Lupin, a Black prychnął wściekle.

­— Okrutne? To jest popierdolone, Lupin. 

Remus nie sprzeciwił się temu stwierdzeniu…

­— Chrzanić to… Nie pomogę mu, stojąc tutaj i zastanawiając się nad jego życiem pozagrobowym ­— stwierdził z trudem Black. Czuł coraz większy ból w ramieniu, a ręka zaczęła mu całkowicie drętwieć. Ta kontuzja, choć zupełnie niepozorna, musiała być jednak bardzo dotkliwa. Ale nawet to się nie liczyło, chciał po prostu wrócić do domu, pocałować Althedę i upewnić się, że nic jej nie jest. ­— Weźmiemy go ze sobą. Wystarczająco dużo czasu już tu zmarnowaliśmy. Nie stać nas na więcej… A zarówno ty, jak i ja zaraz zwariujemy, jeśli nie upewnimy się czy tam w domu wszyscy są bezpieczni. 

­— Tak, masz rację. Tu już nic nie możemy zrobić. 

***

Podczas gdy Remus zgodził się z Syriuszem, że czas wrócić do domu i sprawdzić czy tam wszystko jest w porządku, Tonks wcale nie czekała cierpliwie, siedząc wygodnie na kanapie. Chociaż faktycznie wyczekiwała powrotu męża, niepokojąc się o to, jak potoczyła się ich misja odnalezienia Luny. Dora swoje wizyty w okolicy Azkabanu mogła policzyć na palcach jednej ręki. Zazwyczaj kto inny zajmował się odprowadzeniem skazańców, ona ich łapała i doprowadzała przed Wizengamot. Zgadzała się jednak, że ich przypuszczenia mogą być prawdziwe i Luna faktycznie mogła tam być, nie umniejszało to jednak dręczyło ją zmartwienie, które jej nie opuszczało od samego początku tych poszukiwań. To uczucie nieustannie mieszało się z ciągłą euforią po otrzymaniu listu od swojego taty. 

Ta cała mieszanina przerodziła się w niepokojące przeczucie, niepozwalające jej odnaleźć spokoju. I z tego też powodu zrobiła coś, na co normalnie by się nie zdecydowała. Zgodnie z planem, jeśli Remusowi, Syriuszowi i Carlowi udałoby się odbić Lunę, mieli ją przetransportować do domu Moody’ego, gdzie Farewell mogłaby się nią zaopiekować. Dora domyślała się, że było jeszcze za wcześnie, że nawet gdyby wszystko poszło po ich myśli, nie zdążyliby jeszcze wrócić, ale ona nie mogła wytrzymać. Wiedziona przeczuciem, za pomocą kominka przeniosła się do dawnego domu Szalonookiego, który zamieszkiwał teraz za jej zgodą Syriusz, a wraz z nim niestety i Altheda. Nimfadora wciąż nie mogła się z tym faktem pogodzić. Od samego początku nie przepadała za Farewell, uważała ją za skrajnie irytującą, a dodatkowo nie dostrzegała jej zaangażowania w wybudzenie Syriusza. Jednak przede wszystkim nie potrafiła zapomnieć, że Farewell w dużym stopniu przyczyniła się do ucieczki Laury z McCorrym i nikt do tej pory nie wiedział czy kuzynka Tonks przeżyła, czy może stała się jakaś tragedia. Tak, to była główna kość niezgody między kobietami, obie jednak przystały na cichy rozejm, a raczej to Nimfadora w końcu się na to zgodziła, bo Altheda nie pałała do niej wrogością. Mimo tego Dora jednak ograniczała czas spędzony wspólnie z Farewell do całkowitego minimum, dlatego gdy tym razem sama, z własnej nieprzymuszonej woli pojawiła się u Althedy i postanowiła tam zostać aż do powrotu ich partnerów, można było mieć pewność, że jej przeczucie jest naprawdę niepokojące. 

Spędziły ze sobą ponad godzinę w niezręcznym milczeniu, popijając niemrawo herbatę. Żadna nie wiedziała, o czym mogłyby rozmawiać poza kilkoma uspokajającymi zdaniami i krótkim wywiadem Althedy, która wypytywała się o stan ciąży Dory. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność, każda sekunda była trudna do wytrzymania, a fakt, że oczekiwały na jakiś znak, wcale nie poprawiał ich sytuacji. I gdy już Tonks miała ochotę wstać i powiedzieć, że może jednak poczeka na jakieś wieść u siebie w domu, przez kominek razem z kłębami dymu wpadły niespodziewanie trzy osoby. Tylko, że nie był to ani Remus, ani Syriusz, ani nawet Carl. 

Salon wypełniło głośne, włoskie przekleństwo, a gdy tylko Tonks przestała kaszleć z powodu ilości kurzu od razu dopadła do najbliższej sobie osoby, rozpoznając w niej Sarę. Nie zważając na nic, Dora złapała przyjaciółkę za ramiona, obracając ją twarzą do siebie i z ulgą dostrzegła, że Lucky żyje. Tak samo było w przypadku Franczesca i Giuseppe, którzy leżeli obok niej. 

— Sara, co się stało? — zawołała, kiedy Altheda z drugiej strony próbowała dowiedzieć się czegoś od Giuseppe’a. 

— Franczesco jest ranny — sapnęła Lucky, podnosząc się natychmiast i spoglądając na swojego partnera. Dopiero teraz Dora dostrzegła, że faktycznie Luccatteli zwija się z bólu. — Ma zmiażdżoną nogę… 

— Zaraz tym się zajmę — uspokoiła ją Farewell, podchodząc do Franczesca i ostrożnie oglądając zranioną kończynę. — Jesteś w stanie pomóc mi go przenieść? — spytała Rossiego, który skinął głową i resztkami sił, dźwignął swojego przyjaciela, który był już chyba na skraju wytrzymałości, zaczynając tracić przytomność. Położył go na kanapie, na której jeszcze przed chwilą Altheda i Tonks w niezręcznej ciszy popijały herbatę. 

— Co się stało? — dopytywała nieustannie Nimfadora, pomagając wstać Sarze z podłogi.

— Atak na Pokątnej, ledwo się stamtąd wydostaliśmy, gdyby nie Syriusz… — zaczęła mówić panicznym głosem Lucky, ale Altheda niespodziewanie jej przerwała:

— Syriusz jest na Pokątnej?

Lucky pokiwała gorliwie głową.

— Wszystko wam opowiem, ale najpierw zajmijcie się Franczesciem. Wydaje mi się, że już ledwo wytrzymuje…

Altheda otrząsnęła się i natychmiast przystąpiła do działania. Razem z Giuseppe przeniosła rannego Franczesca na kanapę, nie zwracając uwagi na to, że jedna z filiżanek, z której piły herbatę, upadła na ziemię, rozbijając się. Tonks mimowolnie powędrowała wzrokiem w stronę rannego Włocha. Zobaczyła jego nogę powykrzywianą pod nienaturalnym kątem, jakby zupełnie wiotką i zakrwawioną. Fran dyszał ciężko, a Sara rzeczywiście miała rację. Jeszcze chwila i pewnie by zemdlał z wycieńczenia i bólu.

Dora z trudem przełknęła ślinę, próbując nadążyć nad informacjami, które właśnie do niej dotarły. Spojrzała z powrotem na Lucky i chociaż jej przyjaciółka wyglądała na całą i zdrową, zapytała:

— Tobie nic nie jest?

— Nie — pokręciła przecząco głową — zdążyłam uskoczyć, ale na Franczesca zwalił się ten przeklęty balkon. Tam jest piekło, Tonks, potworne piekło… Ponoć zaatakowali Ollivandera, wytargali go z jego własnego sklepu i gdzieś zabrali, a wtedy coś się stało i cały jego sklep wybuchł i… Ta cała magia z jego różdżek, chmura dymu, który się z nich wydobył jest nie do przejścia. Nad całą ulicą unosi się gęsta mgła i kompletnie zaburza jakąkolwiek orientację — wyjaśniła Lucky. — Próbowaliśmy cokolwiek zrobić, jakoś działać, nawet trochę nam się udało, ale wtedy właśnie ten balkon… — zająknęła się, próbując spojrzeć na swojego partnera, ale Tonks powstrzymała ją, odwracając jej głowę i zmuszając do dalszego mówienia. Obie w gruncie rzeczy wiedziały, że Altheda dobrze zajmie się Franczesciem. 

— Co było potem? —  spytała Dora. 

— Znikąd pojawił się Syriusz, prowadził jakąś obcą nastolatkę… Potem dowiedzieliśmy się, że to była dziewczyna Percy’ego Weasleya… Pomógł Giuseppe przenieść Frana i dostaliśmy się do bliźniaków, a stamtąd trafiliśmy tutaj — wyjaśniła Sara i nie za bardzo wiedząc, jak zakończyć swoją wypowiedź, po prostu wzruszyła ramionami. 

— Remus był z wami? — dopytywała Tonks, na co Lucky od razu się skrzywiła.

— Nie, był tylko Syriusz, ale Remusowi na pewno nic nie jest… 

Dora niespecjalnie była przekonana. Remus, Syriusz i Carl mieli tego dnia odbić Lunę, być w zupełnie innej części kraju, robić zupełnie coś innego, a nie pakować się w sam środek bitwy, na którą nie byli przygotowani. Zresztą nikt nie był, ale sama świadomość, że ich plan tak diametralnie się zmienił, że ona sama przez ostatnie godziny czekała na całkowicie inne wieści, sprawiała, że zaczynała się poważnie stresować. I nie tylko ona, bo maleństwo w jej brzuchu wierciło się niespokojnie, jakby mogło przeczuć, że dzieje się coś złego. Znała umiejętności swojego męża, wiedziała, że był doskonały w walce i zdawała sobie sprawę, choć wcale jej to nie cieszyło, iż sam fakt, że nie było jej na polu bitwy był znaczącym ułatwieniem, bo Remus mógł skupić się na walce i własnym bezpieczeństwie, a nie zaprzątać sobie nią głowy. Wolałaby jednak usłyszeć, że Sara widziała Remusa i to w jednym kawałku, że przynajmniej przez krótki moment nic mu nie było. A tymczasem musiała zadowolić się jej przypuszczeniami i zapytać o Blacka:

— A Łapa? Był cały?

— Tak, wszystko było z nim w porządku i bardzo nam pomógł — odpowiedziała już bez żadnych wątpliwości Lucky. — Potem, jak byliśmy już u bliźniaków, ułożył cały plan działania. Wiem, że będą tam jeszcze walczyć i Syriusz prosił, żebyśmy jeszcze tam wrócili, ale dopóki nie dowiem się co z Franczesciem to…

— Ma zmiażdżoną nogę — zawyrokowała Altheda. — Kości są pogruchotane, w niektórych miejscach przebiły tkankę, całe szczęście tętnice są całe, a krwawienie wcale nie jest tak groźne, na jakie wygląda — powiedziała Farewell, a jej słowa zupełnie nie pocieszyły Sary. Jej zielone oczy się zaszkliły, broda zaczęła drżeć, a Tonks doskonale wiedziała, że jeszcze chwila i Lucky zupełnie się rozklei, co było przecież niezwykłą rzadkością. 

— Ale pomożesz mu? — zapytał Giuseppe z powagą. — Wystarczy eliksir przeciwbólowy i parę zaklęć na złamanie prawda?

Altheda przysiadła delikatnie obok Franczesca, jeszcze raz spoglądając uważnie na zranioną kończynę. 

— To niestety nie będzie takie łatwe. Mogłabym spróbować poskładać kości za pomocą zaklęcia, ale tutaj jest jeszcze roztrzaskany staw… Nie będę w stanie go odtworzyć. Istnieje duże ryzyko, że coś pójdzie nie tak. To praca na więcej niż jednego uzdrowiciela… — przyznała szczerze, a zarazem niechętnie. — Mogę zaproponować jedną metodę, ale będzie ona bolesna…

Sara zagryzła zęby, na dźwięk tych słów, jakby już czuła ból, który miał spotkać jej partnera. Kiepsko znosiła to wszystko i to Giuseppe przejął pałeczkę, dopytując o więcej szczegółów:

— Bolesna, ale skuteczna, prawda? 

Farewell kiwnęła ponuro głową.

— Bolesna i skuteczna — potwierdziła niechętnie. — Usunę kość całkowicie od stawu biodrowego, chociaż może uda się zachować stopę… Potem podam mu Szkiele-Wzro. Kość będzie powoli odrastać, ale jest to proces, tak jak wam mówiłam, bardzo bolesny i długi. Najlepiej byłoby, gdyby Franczesco został tutaj nawet na kilka dni.

Sara wybałuszyła oczy, próbując zrozumieć, co dokładnie ma wydarzyć się z jej ukochanym. Tonks wydawało się, że wizja usunięcia kości w nodze, jest dla Lucky bardziej traumatyczna niż jej strzaskanie. Altheda wstała, podchodząc do Sary i zapewniła ją:

— To jest najpewniejsza metoda, to mu pomoże i jest niemal sto procent szans, że będzie później w pełni sprawny — powiedziała, próbując przekonać Lucky i być z nią jednocześnie szczerą. — Przy zaklęciach nie mogę dać ci takiej gwarancji…

Tonks, widząc niepewność w oczach Sary, złapała ją za rękę i przyjęła front Althedy, mówiąc z przekonaniem:

— Franczesco to silny facet, a tutaj będzie bezpieczny — zapewniła ją i dodała jeszcze: — Zniesie to.

— Dobrze — zgodziła się w końcu Sara, choć bez większego przekonania i spojrzała na Farewell. — Zrób wszystko, żeby Fran wrócił do pełni sił. 

Altheda uśmiechnęła się pokrzepiająco i zwróciła się do Giuseppe z prośbą. 

— Pomógłbyś mi przenieść go na górę, do pokoju gościnnego? Tam będzie miał spokój, który będzie mu potrzebny. Jest łóżko i czysta pościel…

Rossi skinął głową, wyciągając różdżkę i unosząc w górę Franczesca, który znów jęknął z bólu, a Altheda pokierowała go dalej:

— Drugie drzwi na lewo, ja w tym czasie przygotuję odpowiednią porcję eliksiru. Saro — zwróciła się do dziewczyny — wiem, jak bardzo zależy ci na Franczescu i wiem, że z trudem patrzy się na rany najbliższych, dlatego nie ukrywam, że najlepszym wyjściem byłoby, żebyś nie była świadkiem, zwłaszcza tego pierwszego etapu odrastania kości. 

Sara przełknęła z trudem ślinę i pokiwała głową chaotycznie. 

— Tak, tak… Oczywiście, i tak Black prosił, żebyśmy wrócili na Pokątną i pomogli…

— Lucky, nie wiem czy to dobry pomysł — szepnęła Dora, Sara jednak uśmiechnęła się krzywo, mówić:

— Aktualnie jedyny, wiem, że Altheda ma rację — przyznała, wzruszając bezradnie ramionami. — Nie mogę tu zostać, bo będę tylko przeszkadzać. Tak samo nie mogę wrócić do domu, nie wiedząc w jakim dokładnie stanie jest Franczesco, nie potrafiłabym spojrzeć naszej córce w oczy. Wrócę tam i zrobię to, co do mnie należy.

— Skoro tak uważasz — szepnęła Dora. — Pamiętaj jednak, że w każdym momencie możesz tutaj wrócić. Ja tu zostanę z Althedą i dopilnuję, żeby Franczesco się nie nudził — zapewniła ją, a Sara zaśmiała się w wymuszony sposób i ułożyła głowę na ramieniu Nimfadory. Tonks objęła ją, dając jej możliwość na krótką chwilę wytchnienia, a także oparcie i zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. Stały tak przez moment, a Tonks trwała w bezruchu, będąc jedynie dla Sary, która w tym czasie ładowała baterie i czekała aż Giuseppe zszedł z powrotem na dół.

— Franczesco jest zaopiekowany. Nie wiem, jak ty, Saro, ale ja jestem gotowy, żeby wrócić — skierował swoje słowa do Lucky, która otrząsnęła się z letargu i znów pokiwała głową.

— Tak, możemy iść.

— Obawiam się — odezwał się ponownie Giuseppe, tym razem patrząc na Dorę. — Obawiam się, że będzie tu więcej gości w najbliższym czasie. 

— Będziemy gotowe na takie odwiedziny — kiwnęła głową. — Jeśli tych odwiedzających będzie zbyt wiele, wezmę kogoś do pomocy. Dom jest duży, mamy sporo miejsca i uzdrowiciela na pokładzie. Damy radę. 

I chociaż właśnie zapewniła Giuseppe, to nie była przygotowana na to, co miało się wydarzyć. Altheda wręcz przeciwnie. Po tym, jak zaopiekowała się Franczesciem, wróciła na dół, oznajmiając, że Włoch na ten moment jest nieprzytomny, co o dziwo było dobrą informacją. Powiedziała, że podała mu już eliksir i że w związku z tym jego działanie, to najgorsze i najtrudniejsze do zniesienia, przypadnie na moment braku jego świadomości. Oznaczało to, że największy ból go ominie. 

Ich jednak nie ominęły konsekwencje bitwy na Pokątnej. Tonks nie wiedziała, ile ona i Altheda miały czasu na przygotowania. Dora czuła się rozdarta między chęcią czuwania przy Franczescu, a potrzebą faktycznej, fizycznej pomocy na parterze, gdy Farewell wyciągnęła niesłychany zapas wszystkich eliksirów i uzdrawiających maści, których Nimfadora nie widziała nawet w Skrzydle Szpitalnym. Tonks układała wszystkie te pojemniki na stole w jadalni, gdzie mogły swobodnie korzystać z tych zapasów i już odczuwała stres, jakiego dawno nie doświadczyła. Musiało być to doskonale widoczne, bo Altheda w pewnej chwili podeszła do niej mówić spokojnym tonem:

— Poradzę sobie z tym, Tonks, ty nie powinnaś w swoim stanie narażać się…

— Narażam się, wstając z łóżka — przerwała jej natychmiast Dora i rzuciła jej nieprzychylne spojrzenie. — Wiem doskonale, o co ci chodzi, Farewell. Stres to codzienność i nikt mnie przed nim nie uchroni. A chociaż niespecjalnie za tobą przepadam, to nie zostawię cię z tym wszystkim, nawet jeśli moja pomoc ma się ograniczyć tylko do przestawiania tych buteleczek. 

— Nie mam zamiaru cię ograniczać — powiedziała Farewell i chyba niewiele sobie zrobiła z tego, że Tonks wprost powiedziała, że jej nie lubi. — Widziałam jednak, że coś się dzieje. Masz skurcze?

— Nie, nie mam — odpowiedziała natychmiast, zdziwiona faktem, że Altheda dostrzegła cokolwiek. — Maleństwo po prostu kopie jak szalone i chyba nie ma zamiaru się uspokoić. Ale to nie jest nic niepokojącego na tym etapie ciąży, prawda? Zresztą ty tu jesteś i ufam, że nie pozwolisz, żeby wydarzyło się coś złego…

— Nie dopuszczę do tego — zapewniła Farewell, chociaż nie spuszczała z Tonks przeszywającego spojrzenia. — Ale jeżeli coś się stanie, jeśli poczujesz się gorzej, natychmiast przestań cokolwiek robić i przyjdź do mnie.

Na to Tonks mogła przystać i w myślach poprosiła swoje dziecko, żeby nie wariowało tak w tej chwili i pozwoliło swojej mamusi zrobić coś dobrego. Kiedy już wszystko przeniosły, przygotowując się na niewyobrażalna ilość poszkodowanych. Przynajmniej tak wydawało się Dorze. Gdy już wszystko było gotowe, a znosiły wszystko w wyjątkowym pośpiechu, jakby w każdej chwili miała pojawić się cała gromada rannych, czas nagle zwolnił i z niepokojem obie oczekiwały, wpatrując się w kominek, który od czasu zniknięcia Sary i Rossiego nie zapłonął ponownie.

Nimfadora już miała ochotę opaść bez sił na kanapę. Chociaż nie zrobiła jeszcze nic, była wykończona oczekiwaniem. I wtedy właśnie zielone płomienie pojawiły się znowu i pośrodku ubrudzonego popiołem dywanu, pojawiły się dwie osoby. 

— Sturgis! — zawołała zdziwiona Nimfadora, patrząc na wysokiego mężczyznę, który podtrzymywał w rękach skuloną postać. 

— Pomóżcie — wyszeptał, a Altheda zareagowała natychmiast. Może nie było tego po niej widać, ale gdy przychodziło co do czego, ta na pozór spokojna, nawet nieco flegmatyczna kobieta stawała na wysokości zadania i działała z zaskakująca precyzją i opanowaniem.

Od razu podskoczyła do Sturgisa, a właściwie do dziewczyny, którą trzymał w ramionach. Spojrzała najpierw na jej twarz, próbując złapać z nią jakikolwiek kontakt. Ale tamta była albo nieprzytomna, albo tak cierpiąca, że oczy miała wciąż zamknięte i drżała. Potem Farewell spojrzała na resztę ciała. Ramiona dziewczyny pokrywały strzępki nadpalonego ubrania, a skóra spiekła się paskudnie, pokazując boleśnie wyglądające bąble, które pokrywały ją od barku aż po nadgarstek. Uzdrowicielka wyciągnęła różdżkę i w pośpiechu podbiegła do stołu, wyciągając za sobą jedno z krzeseł, które natychmiast przetransmutowała w prowizoryczne, ale z pewnością wystarczające łóżko.

— Połóż ją tutaj… — poleciła natychmiast, a Sturgis dźwigając się z trudem, wciąż trzymając dziewczynę na rękach, wypełnił rozkaz. Kiedy tylko ją odłożył, Altheda pochyliła się nad nią, wydając kolejne polecenie przez  ramię: — Tonks, sprawdź czy nic mu nie jest.

Dora skinęła głową, jak posłuszny uczniak, co osobiście bardzo ją zdziwiło. Podeszła do Sturgisa, nie bardzo wiedząc co robić. Poza tym, że zlustrowała go spojrzeniem, doszukując się jakichkolwiek oznak, że jest ranny. Ale nic nie dostrzegła, co Podmore tylko potwierdził.

— Jestem cały, ale zakrztusiłem się popiołem i już się bałem, że wylądujemy nie wiadomo gdzie… — wytłumaczył, otrzepując się z szarego pyłu, który miał na całych ubraniach. Jego wzrok powędrował w stronę rannej, którą teraz zajmowała się Altheda. — Ta dziewczyna praktycznie zemdlała mi na rękach. 

— Wiesz, kim ona jest? — spytała Nimfadora, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek. 

— Nie mam pojęcia. Odprowadzałem grupę przechodniów do bliźniaków, kiedy się na nią natknąłem. Jest strasznie poparzona… — wyjaśnił niezbyt szczegółowo, ale to musiało na razie wystarczyć. Podmore skrzywił się niechętnie, dodając: — Czułem, że trzymając ją, tylko pogorszyłem sytuację…

— Nie obwiniaj się — spróbowała go uspokoić Altheda, podnosząc się od dziewczyny i sięgając do stołu po odpowiednie flakoniki — ważne, że ją przyprowadziłeś. 

Dora w duchu się z tym zgodziła, chociaż nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego dopytywała wciąż Sturgisa, mając nadzieję, że ten w końcu poda jej jakieś znaczące fakty, a być może wspomni też coś o Remusie.

— Tamta grupa się przeniosła? 

— Tak, bliźniacy mają kilka nielegalnych świstoklików i wyciągają z Pokątnej tylu ludzi, ilu dadzą radę, ale rannych też jest już sporo… 

— Poważnie rannych? — dopytywała, a Podmore pokręcił głową.

— Niekoniecznie. — Wskazał na dziewczynę, która jęknęła boleśnie, gdy Altheda próbowała odciąć nadpalone ubranie stopione z jej skórą. — Tą przyprowadziłem w pierwszej kolejności, reszta czeka na kogoś, kto ich przetransportuje. Głównie to złamania, poparzenia i mniejsze rany — stwierdził, a to w sumie podniosło Dorę na duchu, bo już wiedziała z czym przyjdzie im się zmierzyć. — Potrzebują pomocy, ale ich życiu nic nie zagraża, chyba, że tam zostaną… 

— Sprowadź ich tutaj, Sturgisie — nakazała Altheda, a mimo że mówiła spokojnie tak jak zawsze to Dorze wydawało się, że w jej wypowiedzi można było wyczuć pośpiech i determinację. — Spróbujemy pomóc. Jakbyś mógł jeszcze zawiadomić Fleur, Emily i Hestie… — poprosiła, zastanawiając się nad wymienianymi przez nią kolejno imionami. — Przyda nam się kilka dodatkowych rąk do pracy. 

Podmore skinął głową i nie czekając już na kolejne polecenia, skierował się w stronę kominka, gdzie zaczerpnął garść proszku Fiuu i wrócił skąd przyszedł. Nimfadora wpatrywała się jeszcze trochę w gasnące, zielone płomienie, ale wtedy Altheda sprawiła, że oprzytomniała.

— Tonks, podejdź. Nałóż tą maść na oparzenia… — powiedziała, podając jej pojemnik z maścią. Dora poczuła paskudny smród, który przypomniał jej od razu o porannych mdłościach, tych, których niedawno zdołała się pozbyć. Mimo wszystko zanurzyła dłoń w słoiku, nabierając sporą ilość śmierdzącego mazidła, a Farewell nadal ją instruowała: — Obficie. Dokładnie tak, nie rozsmarowuj, potem zawiń szczelnie bandażem — mówiła, obserwując jej poczynania, a przy tym kiwała głową z zadowoleniem. — Ja przyniosę eliksir nasenny. 

— Nie lepiej przeciwbólowy? — spytała Tonks, czując, jak ciało dziewczyny drży pod jej dotykiem i chłodną maścią. Altheda pokręciła głową.

— Sen jej dobrze zrobi, a przeciwbólowy może nam się bardziej przydać przy innych — stwierdziła rozsądnie. Tonks uświadomiła sobie, że ona nie byłaby w stanie analizować wszystkiego wprzód. Już teraz wykorzystałaby wszystkie możliwe sposoby, żeby ulżyć dziewczynie, nie zastanawiając się wcale nad tym, że jeszcze wielu rannych - być może mniej, jak zapowiedział Sturgis, a być może bardziej - zjawi się w ich domu, szukając pomocy. — Jak skończysz, przetransmutuj wszystkie krzesła w łóżka. Miejsca jest sporo, ale nie mamy ich gdzie kłaść. 

Tonks wykonała polecenia Althedy, czym naprawdę była zdziwiona, bo od kiedy się poznały, za każdym razem, gdy uzdrowicielka coś mówiła, ona czuła w sobie pewien sprzeciw. Tym razem jednak się tego wyzbyła. Nie roztrząsała tego i zaakceptowała po prostu, że Farewell zna się na rzeczy i wie doskonale, co powinny robić. Tonks była wyszkolona w walce, a nie leczeniu ludzi. Pozwoliła więc Althedzie robić to, na czym znała się najlepiej i cierpliwie oraz sumiennie wykonywała każdą kolejną prośbę. 

Przetransmutowała wszystkie krzesła w mniej lub bardziej równe, wąskie łóżka i próbowała je ustawić tak, by zmieściło się ich jak najwięcej w już i tak zagraconym salonie Szalonookiego, a także jadalni i korytarzu. Wizja tylu rannych trochę ją przerażała. I chociaż na razie na pokładzie miały jedynie Franczeska i tą poparzoną dziewczynę, to już ściskało ją w żołądku na myśl o kolejnych rannych osobach. A tych z czasem wciąż przybywało…

Zgodnie z prośbą Althedy, Sturgis przyprowadził wszystkich potrzebujących, o których wspominał. I rzeczywiście ich stan nie zagrażał życiu. Złamania, skręcenia, delikatne poparzenia, rozbite głowy, siniaki, Farewell wspominała coś o kilku, niegroźnych wstrząsach mózgu. To ona oglądała każdego pacjenta, a potem mówiła Tonks, co przynieść, co podać i jak złagodzić ból, a później gdzie danego delikwenta usadzić. 

Salon powoli się zapełniał, a Dora dziękowała jedynie za to, że Sturgis nie przyprowadził wszystkich na raz, tylko pojedynczo, dając im czas na reakcję. Między przenosinami kolejnych osób wspomniał, że na polecenie Syriusza, wygłuszają całe pomieszczenie u bliźniaków, nim przeniosą się do Szalonookiego. Dzięki temu, ci, których ona i Farewell opatrywały, nie wiedzieli, gdzie są, a to dodatkowo dawało im poczucie bezpieczeństwa. 

Każdy kolejny rozbłysk w kominku oznaczał kolejnego pacjenta. Tonks zauważyła, że za każdym razem wzdryga się na myśl, że w płomieniach zobaczy kogoś znajomego, kogoś rannego lub nieprzytomnego, albo co gorsza w jeszcze poważniejszym stanie. Niemal intuicyjnie za każdym razem łapała się za brzuch, próbując uspokoić dziecko, które nerwowo poruszało się w jej łonie, jakby współodczuwało wszystkie dziejące się właśnie złe rzeczy. Tak stało się i tym razem, gdy zajmowała się starszą kobietą ze złamaną ręką i po raz kolejny kominek zabłysnął na zielono. Odwróciła się i dostrzegła na dywanie Hestie z wyciągniętą przed siebie różdżką. Była gotowa do działania. Działania, którego były nauczone, a które w tej chwili zupełnie się nie przydawało.

— Właśnie się dowiedziałam… — wysapała Hestia, rozglądając się dookoła i próbując namierzyć wroga wyglądającego zza kuchennych drzwi. Tonks odetchnęła z ulgą, ale jednocześnie skrzywiła się, widząc, że Jones zachowuje się dokładnie tak, jak ona postępowała kilka miesięcy temu. Zerknęła przez ramię na Farewell, która opatrywała jakiegoś młodzika i wiedziała, że to ona będzie musiała uspokoić Hestie. — Gdzie…

— Carl i Łapa na pewno są na Pokątnej — odezwała się, próbując mówić spokojnie, żeby nie denerwować bardziej Jones. Próbowała się nie ruszać, żeby nie stresować i nie dodawać cierpienia rannej kobiecie. — Remusa nikt nie widział, ale pewnie też tam walczy. 

— Muszę… — szepnęła w nerwach Jones, odwracając się już na pięcie i kierując swoje kroki w stronę kominka, z którego prawdopodobnie chciała przenieść się na Pokątną. Nie dziwiło to Tonks, rozumiała nawet bardzo dobrze. Bo sama najchętniej znalazłaby się na Pokątnej i wzięła czynny udział w walce, a przy okazji upewniła się, że jej najbliżsi dobrze sobie radzą i nie ma, o co się martwić. Miała ogromną ochotę to zrobić, ale miała też świadomość, że zupełnie by się tam nie przysłużyła… Że gdyby ktokolwiek z Zakonu, z jej przyjaciół zobaczył, jak pędzi na złamanie karku w sam środek bitwy, nie zważałby na swoje bezpieczeństwo tylko na jej. Wiedziała doskonale, że w przypadku Hestii, która przecież też była w ciąży, stałoby się dokładnie tak samo. Krzyknęła więc głośno, powstrzymując tym samym przyjaciółkę od zrobienia kolejnego kroku:

— Hestio! Musisz mi pomóc — powiedziała, a żeby jej słowa były jeszcze bardziej dobitne, dodała: — Tutaj! — Jones niechętnie, niemal automatycznie podeszła do niej, spoglądając z trudem na złamaną rękę staruszki. Dora rozumiała już, co Altheda miała na celu wcześniej, dając jej wyraźne polecenia i zapełniając cały jej czas zadaniami. Chciała odciągnąć jej uwagę od pola bitwy, chciała, żeby Nimfadora nie miała nawet chwili na zastanowienie się, co może właśnie dziać się na Pokątnej. I udało jej się. Tonks skupiła się całkowicie na pomocy rannym, a teraz musiała zrobić dokładnie to samo względem Hestii. — Przytrzymaj tu, a ja… ja nastawię kość. 

Ciągle coś się działo. Ciągle musiała gdzieś podejść, coś zrobić, jakoś zaradzić… Altheda tak samo, Hestia również po krótkim okresie buntu szpitala. Co prawda miały chwilowy przestój i nikt nie przyprowadził kolejnych rannych, ale zapanowanie nad tymi, których już do tej pory przygarnęły pod swój dach wcale nie należało do najłatwiejszych zadań. Gdy już najpotrzebniejsze sprawy były zakończone, opatrunki znalazły się na swoich miejscach, a eliksiry zostały podane, zmuszone były podjąć próbę uspokojenia spanikowanych ludzi. Starały się robić to robić racjonalnie i delikatnie, dobrym słowem i zapewnieniem, że są bezpieczni i nic im nie grozi, a w tym domu jest obecny doskonały uzdrowiciel, który w każdym momencie jest w stanie o nich zadbać. 

Nie było to łatwe. Niektórych ogarniał jedynie strach, innych rozpacz, bo byli świadkami ataku, albo co gorsza czyjejś śmierci, nierzadko kogoś bliskiego. W najgorszych przypadkach, za zgodą Farewell, Dora i Hestia podawały im eliksir Spokojnego Snu, który miał na celu uśpienie spanikowanych pacjentów, co dość brutalnie ułatwiało im pracę. 

Kiedy tylko zdołało im się ogarnąć cały ten chaos, w którym się znalazły, pojawili się bliźniacy. Najpierw George, potem Fred. Każdy z nich przyprowadził kolejnego rannego, a tuż za nimi pojawiła się Fleur, niosąc własne zapasy eliksirów, które, jak stwierdziła, przyniosła z domowej apteczki. To przyniosło im ogromną ulgę, bo mimo że były w trójkę, to rąk do pracy wciąż brakowało, a jak widać rannych tylko przybywało. Jedynie Emily ciągle nie było...

Teraz w czwórkę starały się wszystko ogarnąć. Wypracowały nawet dość sprawnie rytm, w którym wszystkie dobrze się zgrywały. Altheda oczywiście brała najcięższe przypadki. Pozostała trójka dbała o tych mniej potrzebujących. Donosiły wodę, wymieniały brudne bandaże i wspierały dobrym słowem. na głos zadać pytania co się dzieje, co mogą jeszcze zrobić, czy ich najbliżsi, a przecież każda z nich miała teraz na Pokątnej swojego ukochanego i wewnątrz drżała o jego los, są cali, czy ciągle żyją? Nie miały czasu się nad tym zastanawiać, albo nie miały czasu o tym mówić. Bo Tonks wciąż myślała o tym, gdzie teraz jest Remus, co się z nim dzieje, czy jest ranny, czy tak jak ona komuś pomaga i czy zaraz się tu pojawi… Czy nie mógłby ulżyć jej w tej nieznośnej udręce i zjawić się chociaż na chwilę, nawet gdyby miał ze sobą przytargać cały zastęp rannych osób, ale przy tym zapewnić ją, że jest w jednym kawałku. Oddałaby za to wszystko. Tak się jednak nie stało. Bo to nie ona ujrzała swojego ukochanego, wyłaniającego się z kominka. To szczęście miała jedynie Fleur, która podbiegła do Weasleya, wołając z przejęciem.

— Bill, jesteś ranny? — Rudowłosy pokręcił głową, minę miał przy tym nietęgą, bardzo ponurą i zakłopotaną. Tonks spoglądała na niego z oddali, tnąc partie materiału na kolejne opatrunki za pomocą swojej różdżki. Robiła to wyjątkowo krzywo, ale podejrzewała, że nie ma to najmniejszego znaczenia… Nim zrozumiała, co było jego powodem jego podłego nastroju, który był wyjątkowo paskudny, nawet biorąc pod uwagę trwającą bitwę, dostrzegła wychylającą się zza niego dziewczynkę. Była drobna, ciepło ubrana, a spod czapki i szalika można było dostrzec dwa ciemne warkoczyki i wielkie oczy, spoglądające na nich nieufnie, chociaż również z wielką nadzieją. Tą samą osóbkę dostrzegła Fleur. — Kto to?

— To Betty Savage… — Bill przedstawił nieodstępującą go na krok dziewczynkę. Uśmiechnął się, chociaż ten uśmiech wcale nie obejmował jego oczu. Był sztuczny, dobrze zagrany, zapewne po to by nie przestraszyć dziecka, które przyprowadził. Dziecka, które przecież nie powinno być świadkiem tych wszystkich rzeczy, które działy się w tym miejscu. Dziecka, które przecież nie powinno patrzeć na cierpienie ludzi, którzy zostali przyprowadzeni do domu Szalonookiego przez członków Zakonu Feniksa. A jednak Weasley zdecydował się z nią tutaj przyjść. — Razem z Syriuszem uznaliśmy, że zasłużyła na duży kubek gorącego kakao.

Fleur nie zastanawiała się długo. Najwidoczniej pod wpływem znaczącego spojrzenia swojego męża zareagowała od razu. Uśmiechnęła się pięknie, co dla niej wydawało się być naturalne i zgodziła się ochoczo. 

— Oui, chodź, petit — powiedziała, wyciągając rękę do przestraszonej dziewczynki, a ta po zachęcie Billa zgodziła się i chwyciła Fleur za dłoń. — Zobaczymy, co można znaleźć w kuchni. 

Dora przerwała na chwilę cięcie bandaży i podeszła szybko do Weasleya, który odprowadzał wzrokiem żonę i tą małą, którą przyprowadził. Jej działanie nie było podyktowane zainteresowaniem. Chodziło o coś innego, o coś, co od razu zapaliło w jej głowie czerwoną lampkę. Dziewczyna nazywała się Savage, a Tonks znała kogoś o takim właśnie nazwisku.

— Savage? Czy chodzi o… — Nie dokończyła, bo Bill spojrzał na nią zbolałym wzrokiem, pozbywając się sztucznego, pokrzepiającego uśmiechu i westchnął ciężko. 

— Przykro mi, Tonks. Syriusz znalazł ją przy jej ojcu… ­— Dora pokręciła gwałtownie głową, słysząc jego słowa. Nie musiał mówić wprost, domyślała się, co chciał jej przekazać. Oczy zaszły jej łzami. Przecież znała doskonale Savage’a przez wiele lat wspólnej pracy, a potem był nawet jej podwładnym w Hogsmeade. Nie widziała go od dawna, nie wiedziała, co się u niego dzieję, na Merlina, nie miała nawet pojęcia, że Savage ma dziecko… A może powinna stwierdzić, że miał dziecko, bo była pewna, patrząc w oczy Billa, że Betty nie miała już ojca. Pokręciła głową, próbując otrząsnąć się z tych myśli, jakby taki gest mógł jakimś cudem odwrócić bieg wydarzeń i zachwiała się przy tym, a Bill od razu złapał ją za łokieć, żeby przypadkiem nie osunęła się na podłogę. ­— Nie powinienem…

— Nie, nie… ­— szepnęła Dora, stając równo na sztywnych nogach i złapała się za brzuch. Dziecko ponownie kopnęło, jakby chciało ją przed czymś ostrzec. ­— To po prostu… Dużo emocji i tyle ­— powiedziała i tym razem to ona zdobyła się na fałszywy uśmiech, który miał uspokoić jego wyrzuty sumienia. ­— Dobrze, że ją zabrałeś stamtąd ­— szepnęła, próbując ułożyć sobie to wszystko w głowie. I pojęła, że Bill wspomniał nie tylko o Savageu, ale też o kimś jeszcze. ­— Łapa jest cały?

— Tak, cały i zdrowy ­— zapewnił z ulgą, bo tym razem nie musiał przekazywać, żadnych złych wieści.

— A Remus? ­— dopytywała, a Bill skrzywił się. 

— Nie widziałem go, ale tam generalnie niewiele widać… ­— powiedział, próbując wybrnąć jakoś z tego, że zapas dobrych informacji szybko mu się wyczerpał, a w zanadrzu pozostały mu jedynie te złe albo niepewne. ­— Jak rozstawałem się z Łapą miał iść go poszukać. Na pewno nic mu nie jest… ­— dodał z pewnością, a Dora wykrzywiła twarz, bo mimo jego chęci nie czuła się przekonana i wiedziała, że nie będzie miała pewności, dopóki Remus sam nie stanie przed nią i nie powie, że faktycznie jest cały. Bill przełknął z trudem ślinę, rzucił spojrzeniem ponad jej głową i stwierdził: ­— Dużo macie tu roboty.

— Dużo roboty i dużo rannych… ­— przyznała zgodnie z prawdą Tonks, dając się wciągnąć w dalszą rozmowę i nie zadręczać się myślami o swoim mężu. Próbowała skupić się na czymkolwiek innym, jak chociażby Betty. ­— Mała nie powinna się tutaj kręcić. 

— Podobno jej matka też była na Pokątnej… — stwierdził Weasley, ale ta informacja w żaden sposób nie podniosła ich na duchu. To, że matka Betty tam była nie oznaczało, że mogła stamtąd wrócić. Tonks rozejrzała się po pacjentach, jakby próbował znaleźć wśród nich panią Savage. Nie udało się to, nie wiedziała nawet, jak mogłaby wyglądać, a wierzyła, że gdyby dziewczynka dostrzegła wśród rannych swoją matkę, od razu by do niej podbiegła. To nie oznaczało nic dobrego. To nic w ogóle nie oznaczało. — Spróbuję ją później znaleźć, a jak wszystko się skończy to zabierzemy ją do Muszelki, a na razie… 

Nie dokończył, co na razie mieli robić, bo w tej samej chwili do salonu przez kominek wleciała chmura  dymu, a z niej dało się słyszeć głośne przekleństwo wypowiedziane głosem doskonale im znanym:

— Cholera jasna! — Tonks kaszlnęła parę razy, a Bill próbował ją osłonić, nim oboje podeszli do leżącej znów na dywanie Sary, która została niemal przygnieciona przez otyłego faceta, trzymającego się kurczowo za głowę. — Coś tam eksplodowało… — sapnęła Sara, spoglądając za siebie na kominek — chyba wybuchł pożar. — Właściwie nikt nie wiedział, do kogo mówiła i czy nie była to po prostu potrzeba, żeby cokolwiek powiedzieć. Nie zwracali na to uwagi, bo próbowali zanotować niepokojące informację, które ta przyniosła. Lucky spojrzała przed siebie, uniosła wzrok i przywitała się: — Cześć, Weasley. — Później spojrzała na Tonks i oznajmiła: — Macie kolejnego… — Dora kiwnęła ze zrozumieniem, spoglądając na wielkoluda. Nie zdążyła nawet upewnić się co dolega mężczyźni, bo Sara kontynuowała: — Czy Fran…

— Jest na górze, wciąż śpi… — odpowiedziała od razu, chociaż powiedziała to w mało uspokajający sposób. Faktycznie Franczesco ciągle spał, ale nie był to spokojny sen, niespełna pół godziny wcześniej zajrzała do niego, żeby zobaczyć w jakim jest stanie. Włoch rzucał się po łóżku, krzywiąc się tak, jakby śnił mu się najgorszy z możliwych koszmarów, a Dora podejrzewała, że powodował to wszystko ból i odrastająca kość. Sara wciągnęła z przerażeniem powietrze, spoglądając w stronę schodów, jakby zamierzała natychmiast tam pobiec. — Ale to dobrze. Lucky, zanim do niego pójdziesz, mogę mieć do ciebie prośbę? — poprosiła Tonks, wiedząc doskonale, że jeżeli Sara w tej chwili pójdzie do Włocha, to szybko stamtąd nie wyjdzie. Nie mogła się temu dziwić. Ale chciała wykorzystać fakt, że Lucky wciąż była w biegu, z resztą kobieta kiwnęła bez zastanowienia głową, zgadzając się na prośbę. — W kuchni z Fleur jest mała dziewczynka, jej tata przed chwilą zginął, nie powinna kręcić się między rannymi i patrzeć na to wszystko… Zabierzesz ją do mojej matki? Do czasu aż się tu nie uspokoi? 

— Pewnie — zgodziła się natychmiast Lucky, spoglądając w stronę kuchni zbolałym wzrokiem matki, dla której cierpienie jakiegokolwiek dziecka było nie do wytrzymania, a zanim ruszyła we wskazanym wcześniej kierunku dodała, uprzedzając kolejną prośbę Nimfadory — powiem też twojej mamie, że wszystko jest w porządku. 

— Dziękuję — westchnęła z ulgą Tonks — a ty, Bill, pomożesz mi przenieść tego człowieka? 

Weasley od razu chwycił za ramię otyłego mężczyznę, który zdawał się być kompletnie oszołomiony i niezdolny do postawienia chociażby jednego kroku bez czyjegoś wsparcia. Nimfadora była, że sama nie dałaby sobie z nim rady.

— Macie gdzieś jeszcze miejsce? — spytał Bill, rozglądając się po przeludnionym salonie, a Tonks powędrowała wzrokiem dookoła. Faktycznie na parterze nie było już miejsca na kolejnego potrzebującego…

— Na piętrze w korytarzu są kolejne trzy łóżka — powiedziała, a Bill pokiwał głową i nie bez problemu skierował wielkoluda w stronę schodów, a Tonks zdołała zawołać za nim jeszcze — dziękuję! — Westchnęła ciężko, podchodząc do stołu, który nie tak dawno wypełniła eliksirami wszelkiej maści. Już teraz spora część ich zapasu zniknęła, a Tonks musiała przyznać, że gospodarowanie takimi rzeczami nawet w takim zamieszaniu szło Farewell bardzo sprawnie. Zerknęła w stronę kuchni, skąd wychodziła Lucky z małą Betty na rękach, próbując odwrócić jej uwagę od tego co się działo dookoła. Dora podparła się rękami o stół, zanim zgarnęła porcję niezbędnych eliksirów, które będą potrzebne otyłemu facetowi i szepnęła pod nosem: — Błagam, Remusie, żebym ciebie nie musiała tutaj opatrywać… 

Minuty mijały i to w zastraszającym tempie, za którym Tonks zupełnie nie nadążała. A jednak ciągle trwała w tym kole, które nieustannie się toczyło i parło do przodu. Słabość i zmęczenie kryło się za rogiem, planując pewnie dopaść ją w najmniej odpowiednim momencie. Na razie on jeszcze nie nadszedł, a Dora starała się robić swoje. 

Pojawiło się jeszcze kilku rannych, chociaż raczej poturbowanych, bo nie doświadczyli żadnych poważnych ran. Tonks i Hestia nawet nie zaprzątały nimi głowy Althedzie, tylko zajęły się nimi same, kiedy Farewell doglądała tego faceta z ogromną nadwagą, który jak się okazało doznał bardzo poważnego wstrząśnienia mózgu i co chwila tracił przytomność, a gdy ją tylko odzyskiwał, to zbierało mu się na wymioty. Tonks naprawdę nie chciała być w jego otoczeniu, gdy tak się działo, po pierwsze bo nie wiedziała, co miałaby w takiej sytuacji zrobić, po drugie domyślała się, że na widok jego wymiocin sama dostałaby mdłości… 

Pomijając to, w ich polowym szpitalu zaczęło się trochę wyciszać. Fleur znalazła nawet króciutką chwilę, żeby zaparzyć kilka herbat więcej i poza ich podopiecznymi, również i one mogły upić kilka łyków ciepłego płynu, zanim znów rozpoczynały obchód, zmiany opatrunków czy podawanie eliksirów… 

Ta drobna okrucha normalności mocno podniosła Tonks na duchu. Pozwalała sobie nawet wierzyć w to, że wszystko wkrótce się skończy, że bitwa dobiegnie końca, a po niej, może nie za parę minut, ale raczej kilka godzin, będą mogli z czystym sumieniem rozliczyć wszystkie straty, które przyniósł im ten dzień. Liczyła głęboko w to, że Remus i Syriusz pojawią się szybko i skończą katusze, które przeżywała za każdym razem, gdy spoglądała na zegarek, czuła jak dziecko kopie, albo gdy ktoś pojawiał się w kominku. 

Po raz kolejny musiała niestety doświadczyć zawodu, gdy znów zielone płomienie rozbłysły w salonie. Stała akurat z Hestią, Fleur i Althedą przy stole, próbując doliczyć się tego, ile zostało z ich mocno uszczuplonego zapasu eliksiru oraz wszelkich niezbędnych maści, bo Farewell zaczynała powoli myśleć o tym, że nie tylko powinny opatrywać rannych, ale zaplanować już produkcję brakujących medykamentów. Wtedy kominek rozbłysnął

Hestia natychmiast uniosła głowę do góry, tuż za nią zrobiła to Fleur. Altheda i Tonks jakby wiedzione rozczarowującym przeczuciem, zrobiły to jako ostatnie. Jakby mimo wszelkiej nadziei nie spodziewały się dostrzec tam swoich ukochanych. Jones naturalnie spojrzała na kominek, bo zaledwie kilka minut temu zniknął w nim Charles, mówiący, że idzie na Pokątną tylko na chwilę, sprawdzić, jak wygląda sytuacja i zgarnąć kogo się da. Tak samo mówił wcześniej Bill… Jednak na ubrudzonym paskudnie dywanie pojawiły się trzy osoby. Nie te, które najbardziej chciała zobaczyć Nimfadora… Ku wielkiej uldze Hestii, cały i zdrowy Carl, ale także Sturgis, który już wielokrotnie pojawiał się u Szalonookiego, przyprowadzając kolejnych rannych w lepszym lub gorszym stanie, a którego już od dłuższego czasu nie było widać oraz człowiek, którego Tonks od dawien dawna nie widziała i nie spodziewała się nawet w tej sytuacji zobaczyć. Hestia wpatrywała się z nieukrywaną ulgą w swojego ukochanego, ale zamiast przywitać go z radosnym okrzykiem, spojrzała z niedowierzaniem na starego mężczyznę i wykrzyknęła z mieszaniną zdziwienia i dziwnego spokoju:

— Doge! 

— Coście takie zdziwione! — bąknął stary Elfias, otrzepując się z pyłu, oparty ufnie o Podmore’a, który zapewne był jedyną podporą i powodem, dla którego staruszek stał w ogóle na równych nogach. — Jeszcze żyję… — żachnął się, jakby zaskoczenie obecnych kobiet wypominało mu jego wiek i przydatność w walce. Altheda tak, jak miała to wpojone, otrząsnęła się ze zdziwienia jako pierwsza i podbiegła do starszego czarodzieja, próbując go opatrzyć oraz namierzyć źródło bólu. Ale ten przygładził pomarszczoną, łysą głową i rzucił jedynie: — Mną się nie przejmuj, moja droga.

— Przejmuję się każdym, kto potrzebuje pomocy — oświadczyła bez ogródek Altheda, próbując robić to, co do niej należało, ale wtedy Tonks dostrzegła, jak Jones i Tomson wymieniają między sobą długie spojrzenie, które musiało wiele znaczyć. Nim jednak zdążyła spytać, o co tak naprawdę chodzi, nim dreszcz zdołał jej przebiec po kręgosłupie, Hestia sama się odezwała, mówiąc cicho:

— Carl, znam to spojrzenie…

Faktycznie spojrzenie Carla, ale także Sturgisa i też nader ponure oblicze Doge’a mówiły, że coś jest nie tak, że nikt nie powinien się cieszyć z tego, że się zjawili, może nie w pełnym zdrowiu, ale żywi. Bo ich obecność najwidoczniej zwiastowała coś jeszcze bardziej niepokojącego. Charles westchnął ciężko, nim zdobył się zabrać głos.

— Zaraz będzie tu Bill z Dedalusem… — przełknął z trudem ślinę, nim nieswoim głosem kontynuował: — Jego stan jest…

— Krytyczny — dopowiedział za niego Podmore, chociaż trochę wyręczając towarzysza w przekazaniu tak trudnej informacji. Kobiety zamarły w bezruchu, jakby czekały, aż powiedzą, że to nieprawda, że tak w rzeczywistości to wszystko jest mało zabawnym i nieudanym żartem. Ale z każdą kolejną sekundą ciszy docierało do nich, że ani Carl, ani Sturgis, ani też Doge, który twierdził, że nim nie powinni się przejmować, nie żartowali. Altheda wyprostowała się aż do przesady. Zerknęła przez ramię na trzy swoje pomocnice i przebiegła po każdej z nich wzrokiem, wybierając tą, która będzie jej asystować w chyba najtrudniejszej akcji tego dnia. 

— Fleur — szepnęła, a Francuzka wzdrygnęła się, słysząc własne imię — weź po jednej porcji każdego z eliksirów i spory zapas bandaży — poleciła zatrważająco spokojnym głosem, który był mimo okoliczności wciąż pełen opanowania. — Idź do pokoju, w którym leży Franczesco. Elfiasie, usiądź gdzieś, ktoś zaraz opatrzy twoje rany, nie wydają się poważne — mówiła, a w tym czasie Fleur wypełniała jej polecenie, wybierając porcję każdego z eliksirów, jakie miały dostępne i na chwiejnych nogach skierowała się w stronę schodów, a Doge również posłusznie wyswobodził się z objęć swoich towarzyszy i usiadł na pierwszym lepszym miejscu, które było wolne. Altheda spojrzała właśnie na nich, a potem na zatłoczony salon, po którym ciężko było się poruszać i poleciła im: — Panowie, zróbcie przejście, żeby… 

Nie dane było jej dokończyć, bo w tym samym czasie kominek znów zapłonął na zielono, tym razem jeszcze bardziej złowrogo niż wcześniej, a w płomieniach pojawił się Bill trzymający w ramionach nieprzytomne ciało niskiego mężczyzny - zakrwawione i zwisające bez życia, a Weasley tym razem, w przeciwieństwie do ostatniego, gdy pojawił się z Betty uśmiechnięty dobrodusznie, choć sztucznie, miał przerażenie wypisane na twarzy i słaniając się na nogach, szepnął:

— Szybko…

Altheda kiwnęła ręką, by pobiegł za nią, a on posłusznie podążył jej śladem i zaczął wspinać się po schodach, przeskakując po dwa nawet trzy stopnie, chociaż nikt nie wiedział, skąd brał na to siły. Pozostali mimo sprzecznych emocji, stali w miejscu. Nimfadora spoglądała to na kominek, to znów na schody, zastanawiając się, gdzie teraz powinna być, gdzie tak szczerze i po ludzku mogłaby się na coś przydać. Wątpiła, żeby tym miejscem był pokój na piętrze. Była tam już Fleur, była tam też Sara, która czuwała przy Franczescu i z pewnością nie odmówiła pomocy, a Altheda nie bez powodu wybrała spośród z nich tą jedną ze swoich pomocnic, która nie była ciężarna. Dora otoczyła brzuch ramionami, w myślach przepraszając swoje maleństwo za to, że poprzez własną matkę doświadcza również tego wszystkiego, czym była tragedia tej wojny. Zadrżała, opierając się o stół i szepnęła drżącym głosem:

— Co to było…

Nie wiedział dokładnie, o co chciała zapytać, o co dokładnie jej chodziło… Czy o całą bitwę, o drobne jej wyrywki, o fakt, że Weasley wparował po raz kolejny do dawnego domu Szalonookiego, trzymając na rękach ociekającego krwią Dedalusa, tego samego zawsze uśmiechniętego, kłaniającego się nisko w pas i kochającego wszelkiej maści zegarki czarodzieja, czy już coś kompletnie innego. Znów zadrżała, a Carl i Hestia równocześnie do niej podeszli.

— Uspokój się, Tonks… — Tomson jednak dobrze znał swoją dawną współpracowniczkę i wiedział, że takie słowa nie przyniosą jej ukojenia, więc zaczął tłumaczyć nie tylko jej, ale również swojej partnerce: — Ja i Bill spotkaliśmy ich już dopiero u Weasleyów… ­— wyznał, próbując wyjaśnić, że sam niewiele wie, ale wszyscy robili to, co w ich mocy, żeby opanować sytuację. 

— Utknąłem z Elfiasem w księgarni, która zapłonęła ­— dołączył do wyjaśnień Podmore, który podszedł do siedzącego Doge’a i na własną rękę próbował go opatrzyć, żeby nie przysparzać Nimfadorze i innym kobietom więcej pracy. ­Powiedział to ze ściśniętym gardłem, a przy okazji chyba zupełnie nieświadomy, że kolejne słowa, które padną z jego ust będą tymi, na które Tonks tak bardzo czekała: — Łapa, Remus i King nas uratowali. Shacklebolt zarządził odwrót… ­— kontynuował, ale Tonks skupiła się tylko na tym, że Sturg właśnie jako pierwszy dał jej pewność, że jej mąż był żywy i to jeszcze całkiem niedawno, kiedy pomagał mu i Elfiasowi. Nie zanotowała nawet informacji o Kingsleyu, który przecież ukrywał się od dawna przed śmierciożercami i raczej mało kto wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Najważniejsze dla niej było to, że Remus żył i skoro Shacklebolt zarządził odwrót, to pewnie zaraz się tu pojawi, a ona będzie mogła utonąć w jego ramionach i poczuć, że wszystko, chociaż z pewnością poturbowane, wraca na swoje miejsce. ­— Po drodze natknęliśmy się na Diggle’a. Myśleliśmy, że już po nim, ale Lupin wyczuł puls…

— Gdzie oni są? ­— wpadła mu w słowo, mając na ten moment gdzieś, co, w którym momencie się wydarzyło. Później przyjdzie czas na szczegółowe relacje, chociaż z pewnością panowie chcieli zrzucić z barków chociaż odrobinę brzemienia, które musieli tego dnia dźwigać. ­— Remus i Syriusz? 

— Remus zaraz się przeniesie, został z bliźniakami ­— objaśnił Carl, nie chcąc dłużej trzymać jej w niepewności. ­— Kingsley przeniósł się do Gottesmanów, a Syriusz… 

Kolejnej osobie nie dane było dokończyć własnej myśli przez ten przeklęty kominek, który rozbłysł po raz kolejny, a jak się miało później okazać również i ostatni tego dnia. Tym razem było o tyle niepokojące, że niemal cały dom zatrząsnął się w posadach, gdy na dywan wpadli dwaj rudzielcy wraz z ogromną chmurą pyłu i licznym gruzem, który potoczył się aż pod nogi Dory, a ona była w stanie przysiąc, że słyszała jeszcze huk, jakby cały budynek się walił. 

— Fred, George! ­— wykrzyknęła, natychmiast rozpoznając bliźniaków. Przeskoczyła nad gruzem i podbiegła do nich, klękając na ziemi. Chciała podnieść chociażby jednego z nich, ale gdy spróbowała unieść Freda, sapnęła i złapała się od razu za brzuch… — Pomóżcie mi ich podnieść!— Nikt chyba tego nie zauważył jej niepokojącego gestu, ale tuż obok niej pojawili się Jones, Carl i Sturgis. Podmore złapał George’a, a Hestia i Charles unieśli Freda, tak że zrównał się twarzą z Tonks, ale wciąż był nieprzytomny. Złapała go i poklepała po policzkach, próbując ocucić i z błaganiem w głosie, szepnęła gorączkowo: — Otwórz oczy, proszę… 

Chłopak przez dłuższą chwilę nie okazywał znaków życia, ale w końcu jęknął i z trudem wymamrotał:

— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Tonks…

— Nie wkurzaj mnie nawet — warknęła, ale na widok jego bladego uśmiechu, westchnęła z ulgą i pocałowała w policzek, dziękując w duchu za to, że chłopak żył i najwidoczniej nawet w takich okolicznościach było mu do śmiechu. Obejrzała go pospiesznie, mając ochotę zawołać od razu Althedę, ale szybko przypomniała sobie, że Farewell i Weasleyowie walczą teraz o życie Dedalusa. Spojrzała na jego zakrwawione ramię, bark był chyba wystawiony ze stawu. — Hestio…

— Jestem — odpowiedziała natychmiast Jones, pojawiając się z całym zapasem bandaży i eliksirów, chociaż jeszcze przed sekundą podtrzymywała Freda razem z Charlesem — pokaż tą rękę. — Tonks odsunęła się od razu, robiąc miejsce przyjaciółce i na kolanach przeniosła się w stronę George’a, chcąc również i jego ocucić. Ten był jednak już przytomny i również posłał jej blady uśmiech, kiedy Hestia opatrywała jego bliźniaka, a Fred mimo bólu wciąż wpatrywał się tępo i już bez uśmiechu w Nimfadorę. — Co jest? 

— Remus chyba uskoczył… — wyszeptał ochrypłym głosem Fred, a tym jednym zdaniem nie tylko zmył uśmiech z twarzy brata, który jakby dopiero teraz zaczął nadawać z nim na tych samych falach i obejrzał się z przestrachem za siebie, ale też sprawił, że Tonks zamarło serce.

— Uskoczył przed czym? 

Z całych sił powstrzymywała się przed tym, żeby nie potrząsnąć którymś z bliźniaków, ale to mogło im jedynie przysporzyć bólu. Domyślała się, że coś złego musiało się wydarzyć. Przecież mieli czekać tylko na bliźniaków, Syriusza i Remusa, przecież bitwa miała się już skończyć, a oni mieli wrócić cali i zdrowi, a tymczasem… Weasleyowie wpadli do salonu sami, nie licząc kupy gruzu i niepokojących dźwięków w tle. Remus chyba uskoczył…

— Nasz sklep… cała kamienica… — wychrypiał George, wpatrując się z trudem w Tonks — runęła. To wszystko, co po nim zostało… — wskazał na leżący pod nimi gruz, który ze sobą przenieśli z ruin Pokątnej. Tonks zadrżała, puszczając Weasleya i złapała się za brzuch, bo dziecko kopnęło dotkliwie, zwracając na siebie uwagę matki. Ten gest był zupełnie odruchowy, bo jej myśli krążyły tylko wokół Remusa. 

Bliźniacy cudem uniknęli pochowania żywcem w ich własnym sklepie, ale przenieśli się w ostatniej chwili. Tuż za nim miał przenieść się Remus, a przynajmniej tak mówili wszyscy. Co się tam stało, co z nim się działo? Skoro kominek został zniszczony, to czemu Lupin nie pojawił się w domu Szalonookiego w inny sposób? Mógł się przeteleportować. Jeśli nie do nich bezpośrednio, to chociaż do ich własnego domu i stamtąd natychmiast przenieść się do Szalonookiego… Próbowała się uspokoić, mówiąc sobie w myślach, że to trochę mu zajmie, że nie pojawi się od razu, ale każda sekunda nasuwała kolejne pytanie… Dlaczego jeszcze go nie ma?

— Spójrz na mnie — polecił jej Tomson, złapał ją za ramiona i potrząsnął delikatnie — nic mu nie będzie. — Tonks spoglądała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Musiała wyglądać strasznie, zupełnie blada, spanikowana i trzęsąca się na całym ciele. Nie słuchała nawet Carla, nie przyjmowała jego uspokajających słów. — Pewnie zaraz zjawi się tu z Blackiem i będziesz mogła odetchnąć z ulgą. 

Pokiwała bezmyślnie głową. Pozostali posadzili już bliźniaków koło Doge’a, a Hestia zajęła się ich dość powierzchownymi ranami, które z pewnością nie zagrażały życiu. Tonks próbowała złapać oddech. Wmawiała sobie, że to doskonale pasuje do jej męża. Został na posterunku do samego końca, robiąc to, co do niego należało i pilnując, żeby wszyscy byli bezpieczni. Był w tym najlepszy i rzadko kiedy szedł na kompromis. Powinna była się spodziewać, że nie pojawi się jako jeden z pierwszych, a na samym końcu i wtedy będzie bardziej martwił się o nią, niż o samego siebie, czym jedynie ją zdenerwuje. Tak, tak właśnie musiało się wydarzyć. Pokiwała znów głową bez przekonania. 

W tej właśnie chwili z piętra zeszli Fleur i Bill, a za nim powłóczając nogami szła Altheda, jeszcze bledsza, cichsza i niepokojąco spokojna niż zwykle, ale ten stan nie utrzymał się u niej na długo, bo gdy tylko dostrzegła kolejnych przybyszy ze zbolałymi minami i zakrwawionymi ubraniami, siła znów w nią wstąpiła i w kilku krokach znalazła się przy bliźniakach.

— Wy też musieliście coś sobie zrobić? — spytała zbolałym głosem, kręcąc głową, kiedy przyglądała się ich ranom, które były już po części opatrzone przez Jones, co najwidoczniej przyjęła z zadowolenie, mówiąc: — Nie wyglądacie najgorzej…

— Co z Dedalusem? — dopytał Doge, mlaskając ustami, a Altheda wyprostowała się jak struna, wycierając dłonie w ubrania, nie przejmując się tym zupełnie. 

— Źle — odpowiedziała cicho, trochę jakby ze wstydem i żalem do samej siebie — zrobiłam wszystko, co w mojej mocy… Praktycznie się wykrwawił, cięcia były bardzo głębokie, tętnica naruszona, ale… — zająknęła się, za co Tonks w duchu bardzo jej podziękowała, bo od opisu stanu Dedalusa zaczynało robić jej się słabo. Zresztą nie tylko od tego, wciąż drżała na myśl o tym, że minuty mijały, a Remusa wciąż nie było i nie mogła znieść faktu, że chociaż tutaj ludzie cierpieli i umierali, to ona i jej przyjaciele wciąż stoją w miejscu, zamiast przenieść się na Pokątną, żeby stamtąd zabrać siłą Lupina i Blacka. — Najgorsze chyba za nami. Teraz powinno być już tylko lepiej — powiedziała, ale bez takiego przekonania, jakie każdy chciałby u niej usłyszeć. Musieli czekać i modlić się o to, żeby słowa Althedy okazały się prawdą. Tonks pogładziła się po brzuchu z trudem przyznając, że jej też pozostało tylko to. — Sara czuwa przy nim i Franczescu — wyjaśniła, podchodząc znów do bliźniaków i oceniając ich spojrzeniem uzdrowiciela. — Fleur, Tonks, możecie opatrzyć te zadrapania? — poprosiła, a Nimfadora bezwiednie kiwnęła głową. — Poza tym chyba nic więcej wam nie dolega. Hestio, pomóż mi zabandażować nogę Elfiasa. Wy, panowie, idźcie przenieść tego faceta na piętrze na najdalsze łóżko, to na którym jest teraz, jest zdecydowanie za małe… 

Altheda oddelegowała każdego do kolejnych zadań, a sama o dziwo zniknęła na chwilę w kuchni. Może gdyby Tonks nie była owładnięta strachem o Remusa, dostrzegłaby, jak źle wygląda Farewell, która miała ubranie poplamione krwią i podcięte skrzydła, a na nich przecież niosła ich wszystkich przez cały dzień. Dora jednak myślała teraz zadaniowo, trzymała różdżkę przy poobijanej i podrapanej twarzy George’a, powtarzając w myślach formułę odpowiedniego zaklęcia, zanim wypowie je na głos, a Weasley spojrzał na nią zbolałym wzrokiem.

— Tonks, ręce ci się trzęsą… 

— Daj, ja to zrobi, ty usiądź i odpocznij — poleciła od razu Fleur, która już przepchnęła się do swojego szwagra po tym, jak sprawnie opatrzyła jego bliźniaka. Tonks pokręcił głową, biorąc się w garść. Chociaż wizja odpoczynku była kusząca, była również niemożliwa, bo wiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki nie wróci Remus, a przecież musiał wrócić i ona musiała również do tego czasu wytrzymać. Dlatego odsunęła pomocną rękę Fleur i pod ostrzałem troskliwych spojrzeń wszystkich dookoła, zapewniła:

— Dam radę… 

I dawała, chociaż przychodziło jej to z niewątpliwym trudem. Kiedy Elfias został opatrzony już przez Hestię, bąknął, że nie potrzebuje żadnych eliksirów, ale przydałoby się coś mocniejszego na nerwy. Carl powiedział, że pójdzie poszukać czegoś w piwnicy, bo Szalonooki miał całkiem spory barek, chociaż nie był pewien czy Black już go nie opróżnił. Bliźniacy z kolei, gdy Fleur i Tonks skończyły swoją robotę, usiedli na podłodze, próbując pozbyć się paskudnego uczucia, że wszystko stracili… 

Każdy znalazł dla siebie jakąś robotę, chociaż nie pojawiło się już więcej rannych. Nimfadora również próbowała zająć czymś ręce, żeby nie umierać ze strachu. Nie pomyślała, żeby posłać Bill, Charlsa czy Sturisa po Remusa, bo ci w jakiś dziwny sposób zniknęli jej z oczu. Słyszała jednak, jak Fleur mówi swojemu mężowi za jej plecami, że Altheda siedzi w kuchni i puściły jej nerwy. Nie trwało to długo, bo po chwili Dora kątem oka widziała już Farewell, która szybko wspinała się po schodach, żeby doglądać swojego najbardziej potrzebującego pacjenta. 

Nimfadora nie czując się na siłach, by podejść do kogokolwiek z rannych opadła na kolana i niepotrzebnie próbowała wyczyścić brudny od sadzy, pyłu i gruzu dywan przed kominkiem. Nie osiągnęła tym nic, właściwie jedynie spowodowała u siebie napady kaszlu, gdy przekładała z miejsca na miejsce drobiny tynku i gruzu, nie sprzątając nawet odrobinę. Pozwoliło jej to jedynie zająć czas i ręce, a to uratowało ją przed tym by podzielić los Farewell i rozkleić się w miejscu, w którym była. Ile tak marnowała swoją energię? Tego nie wiedziała, ale robiła to do chwili, gdy niespodziewanie, bez żadnego alarmu i ostrzeżenia drzwi do domu otworzyły się z hukiem, zwracając uwagę wszystkich w domu. 

Spojrzała na stojących w progu mężczyzn, a jej serce, które przecież od wielu godzin na zmianę to zamierało, to waliło jak szalone, uderzyło w piersi tak mocno, jakby chciało się z niej wyrwać. Syriusz z ponurą miną próbował ogarnąć wzrokiem to, co wydarzyło się w jego domu podczas tego dnia, a Remus z kolei spojrzeniem natychmiast odszukał Nimfadory. Zerwała się na równe nogi z cichym westchnieniem, nie potrafiąc go zupełnie powstrzymać i na chwiejnych nogach podbiegła do niego. Nie wiedziała czy to zmęczenie skumulowane z całego dnia, czy raczej ulga sprawiły, że drżała teraz na całym ciele. Wpadła wprost w ramiona męża, obejmując go mocno, by nawet nie miał szansy wyrwać się z jej uścisku. On z kolei praktycznie po omacku odszukał dłońmi jej twarz, gładząc czule po polikach, żeby od razu pocałować ją tak mocno, jakby bał się, że do tej pory robił to za rzadko i zbyt niestarannie. 

— Tak bardzo się bałam… — szepnęła z trudem, gdy przerwali pocałunek i dopiero w tej chwili zrozumiała, że w pewnym momencie zaczęła płakać, a w jej gardle pojawiła się gula, która uniemożliwiała jej swobodne mówienie. Zamrugała kilka razy, próbując pozbyć się łez i przyglądała się Remusowi, który nosił na sobie wszystkie możliwe oznaki niedawnej bitwy. Nie potrafiła nawet skupić się na jednej rzeczy, liczyło się jedynie to, że żył, że wrócił… A przecież jeszcze przed chwilą bała się, że ten dzień mógłby skończyć się zupełnie inaczej. — Chłopcy powiedzieli, że…

— To już nieważne, Doro. Najważniejsze, że tobie nic nie jest… — powiedział zachrypniętym głosem i zrobił się na łagodny, ale przeraźliwie zmęczony uśmiech, nim pocałował ją ponownie. I między kolejnymi pocałunkami, położył dłonie na jej brzuchu, a maleństwo jakby wyczuło ten dotyk i kopnęło ją delikatnie, co tym razem przyjęła z ogromnym spokojem. — Że wam nic nie grozi…

Wtuliła się ponownie w męża, nie mogąc się nacieszyć jego obecnością, jakby nie była w stanie uwierzyć, że naprawdę wrócił, że jest cały i może ją teraz obejmować. Kątem oka dostrzegła jednak Blacka, który stał wciąż obok, a jego błędny wzrok skierowany był w jej stronę. Nie potrafiła wyczytać nic z jego twarzy. Coś było nie tak… Coś go gnębiło. I chociaż Dora nie chciała tego robić za żadne skarby, wyplątała się z ramion Remusa, żeby przytulić Blacka i powiedzieć w końcu żartobliwie, bo dopiero teraz mogła na coś takiego sobie pozwolić:

— Ty, kundlu! O ciebie też się martwiłam!

Black nie odszczekał, nie rzucił nic uszczypliwego, chamskiego czy jakkolwiek dziwnego, a to było bardzo niepokojące. Stał prosty jak struna, nawet po tym, jak Tonks objęła go. Przez myśl jej przeszło, że może wolał teraz mieć w ramionach Althedę, która jak na złość zniknęła przed ich przyjściem na piętrze. Już chciała się odsunąć i nie czekać na jakąkolwiek reakcję, ale w momencie, gdy miała już to zrobić, Syriusz otoczył ją ramionami i przygarnął do siebie jeszcze mocniej, wzdychając ciężko. Zszokowało to ją zupełnie i wydawało jej się, że zadrżała pod wpływem tego gestu, ale uświadomiła sobie, że to nie ona, a Black drży, jakby szlochał bezgłośnie. Ta reakcja była tak zadziwiająca, że nie wiedziała jak zareagować. Nawet w najgorszych momentach Łapa był zawsze cyniczny, zdystansowany i rzucał niewybrednymi tekstami dla rozładowania atmosfery, a w tej chwili zachowywał się zupełnie inaczej. Tak, jakby był w zupełnej rozsypce… Było to bardzo niepokojące, ale nim zdążyła zareagować, przyjrzeć się mu uważniej, Syriusz poluźnił uścisk i skutecznie odwrócił jej uwagę, mówiąc:

— Luniek ma rację, najważniejsze, że wam nic nie jest — przyznał z dziwną nutą rozbrzmiewającą w jego głosie. Odsunął się od niej, posyłając mocno wymuszony uśmiech. — Chociaż ten stary dureń wcale nie jest cały i zdrowy… 

Dopiero teraz Dora uważnie przyjrzała się mężowi, chociaż z tyłu głowy wciąż miała dziwne zachowanie Syriusza. Widziała wcześniej, że Remus nosi po sobie ślady bitwy, ale odpychała to od siebie, ciesząc się tym, że żyje i że był przy niej. Dopiero słowa Blacka zmusiły ją do uważnego zlustrowania Lupina. Jego płaszcz, włosy i twarz była pokryta pyłem, zupełnie tak jak w przypadku bliźniaków, co dowodziło temu, żeby rzeczywiście był w ich sklepie, kiedy kamienica runęła. Pod warstwą pyłu, widziała plamy krwi, nieznaczne, które musiały wziąć się z niewielkiej rany na czole, która mimo swoich rozmiarów zaczęła puchnąć i sinieć. Najgorsze jednak było to, co dostrzegła na jego torsie. Sweter był przerwany dość precyzyjnym przecięciem, które dosięgnęło również jego skóry, a domyślała się tego po tym, że wyrwa w materiale była cała okrwawiona, a tej krwi było naprawdę dużo. Black miał rację, Remus wrócił, może i w jednym kawałku, ale nie bez uszczerbku na zdrowiu…

— Ściągaj ten sweter… — rzuciła natychmiast, chcąc go od razu opatrzeć i upewnić się, że rana, którą ewidentnie chciał przed nią ukryć, nie zagraża jego życiu. Syriusz wykorzystał ten moment, żeby wtrącić komentarz, który w końcu był w jego stylu:

— Tonks, nie przy ludziach! 

— … trzeba to od razu oczyścić — dokończyła, doskakując do niego i próbując ściągnąć z niego ubrudzony płaszcz. Remus uśmiechnął się pobłażliwie, łapiąc ją za nadgarstki uspokajająco.

— To może poczekać, naprawdę, już nie krwawię… — zapewnił, próbując ją przekonać, chociaż ona w tej chwili, chociaż mu wierzyła, nie chciała odpuścić. Widział to po niej, dlatego dodał już z pełną powagą i bez uśmiechu: — Musimy zrobić coś jeszcze.

— Savage… — wtrącił cicho Black, a Dora od razu spochmurniała. Żal ścisnął jej żołądek na myśl o aurorze. Remus przygarnął ją ramieniem do siebie, ofiarowując wsparcie, a Dora złapała Syriusza za dłoń, nie chcąc zmuszać go do mówienia tego na głos.

— Słyszałam — szepnęła smutno, ściskając jego rękę w podziękowaniu za to, co zrobił na Pokątnej dla Savage’a i jego córeczki, która nieświadoma wszystkiego czekała bezpiecznie w jej domu. — Betty jest teraz u nas z moją mamą. 

— Obiecałem, że go tam nie zostawię — dodał Black, a Tonks chwilę zajęło zrozumienie tego, co miał na myśli. Zgodnie ze słowami Billa, Syriusz nie tylko zaopiekował się Betty aż do jego przybycia, ale znalazł ją również czuwającą przy ciele swojego taty. Na samą myśl robiło jej się słabo. Nikt nie wiedział, ile ta mała istotka spędziła przy zwłokach ojca, nim dotarł do niej Łapa. Modliła się w duchu, żeby nie odcisnęło to na niej piętna i nie było traumą, która odebrałaby jej chęci do życia. Wspominając o Betty, ciągle uciekała myślami do swojego taty… Teraz jednak pojęła, że obietnica złożona przez Blacka dotyczyła ciała Savage’a. Nie zostawił go na Pokątnej, a to znaczyło, że zabrał go ze sobą…

— Gdzie? 

— Przed domem… — wtrącił Remus, zniżając głos prawie do szeptu, żeby zbyt głośną wypowiedzią nie odebrać powagi tej sytuacji. — Jego rodzina powinna, ale… 

Nie dokończył, co rodzina Savageów powinna lub nie powinna zrobić, bo na schodach pojawiła się Altheda, która od razu spostrzegła nowe osoby w domu. Całe zmęczenie z jej twarzy zniknęło i wyzbyła się naturalnego dla niej i irytującego dla Tonks spokoju. W mgnieniu oka zbiegła po schodach i rzuciła się w objęcia Blacka.

— Syriuszu! 

Łapa ogarnął ją ramionami, przyciągając do siebie i mimo wcześniejszego, niby normalnego, zgryźliwego komentarza, którym odwiódł uwagę Tonks od siebie, pozwolił sobie znów na zbolałe westchnięcie.

— Przepraszam, Ally… — szepnął, kryjąc twarz w jej włosach. Wydawał się w tej chwili kruchy i słaby. To nie było zwykłe zmęczenie po bitwie, które było widać po nich wszystkich, nawet po osobach, które wciąż były na miejscu i opatrywały rannych. Blackowi musiało przydarzyć się coś jeszcze, coś co bardzo go dotknęło i wzbudzało w Dorze ogrom niepokoju. A jednak patrząc na tą dwójkę, coś zakuło ją w serce. Cała niechęć względem Farewell uleciała na krótką chwilę, gdy widziała, jak jej obecność działa na Syriusza. Pozwoliła im się sobą nacieszyć jeszcze moment, a potem cierpliwie znosiła to, jak Remus odpowiedział na całą litanię pytań uzdrowicielki, skupiając się głównie na sprawie Savage’a.

— Chcecie go pochować? — spytała Altheda, gdy Lupin w końcu skończył swoją opowieść na informacjach, które chwile wcześniej zdążył przekazać Dorze. 

— Rodzina powinna go pożegnać — odpowiedział Remus, chociaż w jego głosie można było wyczuć jeszcze więcej niepokoju, który wiązał się z brakiem informacji o żonie aurora, której los był dla nich zupełną niewiadomą. Farewell pokiwała głową ze zrozumieniem i nie wypuszczając Syriusza z ramion, rozejrzała się dookoła z posępną miną.

— Tu nie może zostać, nie wśród rannych… — szepnęła racjonalnie i chociaż Tonks chciała w pierwszej chwili się sprzeciwić, to niestety podświadomie popierała decyzję Farewell. Mieli już chyba około dwóch tuzinów rannych, w tym ledwie żywego Dedalusa. Nie wyobrażała sobie, żeby jeszcze gdzieś mogli złożyć zwłoki aurora i jednocześnie zapewnić mu należyty szacunek oraz spokój. Altheda nie poprzestała jednak na swoim stwierdzeniu, bo zastanowiła się i powiedziała: — Ta skrytka za domem. Jest w niej całkiem sporo miejsca i… — zawiesiła głos, przełykając z trudem ślinę — dużo desek, myślę, że starczy na wyczarowanie godnej trumny. 

— Zajmiemy się tym — zapewnił Remus, gotowy ruszyć do dalszych zadań. Pocałował Dorę w skroń, czując jej ramię, które zacisnęło się wokół jego pasa, co zrobiła zupełnie odruchowo. Podświadomie chciała go zatrzymać przy sobie, ale jednocześnie była wdzięczna za to, że jej mąż i Syriusz zaopiekowali się jej dawnym podwładnym. Ona nie była gotowa, by iść z nimi i spojrzeć na martwe oblicze Savage’a. — Dokończymy to, co zaczęliśmy…

Altheda skinęła głową, odsuwając się powoli od Syriusza i przeciągając ich moment jak najdłużej. Wtedy też spojrzała na Remusa i zlustrowała go spojrzeniem zupełnie fachowym, któremu nie umknął stan Lupina.

— Nie potrzebujesz pomocy?

— Później, Althedo — powiedział spokojnie. Położył dłoń na ramieniu Blacka i razem, niechętnie znów wyszli z domu. 

Tonks i Farewell stały dłuższą chwilę w milczeniu, wpatrując się w zamknięte drzwi. Zachowywały się tak, jakby wzrokiem chciały przywołać swoich partnerów z powrotem, mimo świadomości, że oni postępują słusznie. Dora miała jednak wrażenie, że jeżeli się nie ruszy, to Remus w ciągu sekundy wróci. W tej właśnie chwili odezwał się Carl, który wraz ze Sturgisem, Hestią, Fleur, Billem i bliźniakami przysłuchiwał się całej rozmowie z niewielkiego oddalenia:

— To już po wszystkim… 

— Trzeba zmienić opatrunki tamtej kobiecie — sprostowała Altheda, przytomniejąc natychmiast — sprawdzić jak trzyma się dziewczyna z oparzeniami i… 

— Możemy odetchnąć — dokończył Bill, obejmując z ulgą Fleur, która oparła głowę o jego tors, uśmiechając się bez radości. Tak, mogli mieć wiele racji. Czekało ich jeszcze wiele pracy, ale mimo wszystko bitwa się skończyła. Musieli zaopiekować się rannymi, pomóc im wrócić do domu, jeśli ich stan na to pozwoli. Z tym z pewnością sobie poradzą mimo zmęczenia i braku sił.

Tym, z czym mieli sobie nie poradzić była Sara, która choć nie podjęła sama tej decyzji, wybrała właśnie ten moment, w którym każde z nich pozwoliło sobie na oddech ulgi, przymknięcie oczu i zaakceptowanie tego, co do tej pory się wydarzyło, a to było konieczne jeśli mieli jakkolwiek przysłużyć się sobie i rannym, których schronili pod własnym dachem. Wtedy właśnie Lucky, nie wypowiadając nawet słowa, zburzyła wszystko, co mogło kojarzyć im się ze spokojem. 

Było to o tyle brutalne dla Tonks, że dopiero przed kilkoma chwilami mogła objąć swojego męża i przekonać się na własnej skórze, że żyje, że ma się dobrze. A przecież cały ten dzień polegał na tym, że zamartwiała się o niego, nie miała o nim żadnych informacji, a gdy już jakieś się pojawiły, naprzemiennie albo ją uspokajały, albo przyprawiały o zawał serca. To było brutalne, ale nie tak samo jak to, że Sara z hukiem wylądowała na schodach, trzymając się ledwo barierki, by nie spaść zupełnie, a w gardle uwiązł jej niemy krzyk, który i tak rozerwał im wszystkim serca. Tak jak stali, spojrzeli na nią, na łzy cieknące po jej policzkach, na drżące od szlochu ciało i przerażenie w oczach… 

Tonks znów poczuła, że ziemia wymyka się jej spod stóp. Że po raz kolejny dzieje się coś na co nie ma wpływu i nie ma już ani grama sił by jakkolwiek pomóc. Przed oczami pojawił się jej Franczesco i jego zmiażdżoną nogą, słyszała jęk bólu wydobywający się z jego ust, który znosił nieprzytomny, gdy kość, którą Altheda musiała całkowicie usunąć, odrastała powoli, sprawiając, że zamiast mniej, cierpiał jeszcze bardziej. Czarne scenariusze przewijały się jej w głowie. Coś mówiło jej, że podczas pomocy Altheda mogła się pomylić, że może podała zły eliksir albo w złych proporcjach i teraz Franczesco umiera, a Sara musiał być tego świadkiem. Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Chciała jedynie ogarnąć przyjaciółkę ramieniem i zapewnić, że… Sama nie wiedziała co, nie mogła powiedzieć, że będzie lepiej, że będzie dobrze, bo było by to zwykłym kłamstwem. A jednak chciała być przy niej i nie pozwolić się załamać, choć sama czuła, że nie ma już żadnych barier, które trzymałyby ją w ryzach.

— Franczesco? — spytał z trudem Bill, ledwo otwierając usta i wypowiadając w końcu, może nie w pełni, ale to pytanie, które dręczyło teraz Tonks. Sara nie odpowiedziała, pokręciła jedynie głową, dając do zrozumienia, że to nie o Franca chodzi, a o kogoś innego. Że stało się coś, co było zupełnie nie związanego z tymi przerażającymi myślami, które pojawiły się w głowie Tonks. A skoro nie o Franczesca chodziło, to była tylko jedna osoba, której mogło dotyczyć to przerażenie. I chociaż każdy z nich już domyślał się, o kogo chodzi, Carl zapytał:

— Dadalus?

Tym razem Sara skinęła głową potwierdzająco. Dora poczuła najpierw jak dziecko kopie, potem jak serce boleśnie obija się jej o żebra, myślała, że kolejną rzeczą, jaką poczuje będzie ziemia, na którą upadnie w szoku, niedowierzaniu i niezrozumieniu. Tak jednak nie było… 

Stała jak wryta, zresztą dokładnie tak samo jak inni, dopóki Altheda, która w swoich spokojnych, brązowych oczach miała łzy. Wbrew swojej naturze zerwała się biegiem i ruszyła po schodach, a kiedy uzdrowicielka to zrobiła, Tonks, Fleur i Hestia, trzy kobiety, które pomagały jej przez cały dzień, które stały się w pewnym sensie jej podwładnymi, też chciały za nią ruszyć i coś zrobić. Carl natychmiast złapał Jones, zatrzymując ją przy sobie. Fleur była już w połowie schodów, Bill tuż za nią, ale obrócił się jeszcze do swoich braci i krzyknął:

— Zatrzymajcie ją! 

Bliźniacy posłuchali go. Po obu stronach objęli Dorę, nie pozwalając się jej ruszyć, a ona nie wiedzieć czemu, bo przecież wszystko w niej rwało się, by wbiec po schodach i ratować życie Dedalusa, który choć było z nim źle, miał wydobrzeć. Tak przecież powiedziała Farewell, zapewniała ich, że tak będzie. Pozwoliła bliźniakom objąć się mocniej, marząc o tym, żeby to nie oni, a Remus był przy niej, pocieszał i uspokajał, mówiąc te wszystkie kłamstwa, że Altheda pomoże, znajdzie sposób, że będzie tylko lepiej. Ale ona przecież już to wszystko słyszała z ust Althedy, która przecież nie okłamałaby ich ani siebie, mówiąc coś takiego. Dora mogła jej nie lubić, mogła nie przepadać za jej stylem bycia i wszystkim, co z nią związane, ale mimo wszystko doceniała szczerość, z którą Farewell zawsze informowała o faktycznym stanie zdrowia swoich pacjentów. 

I kiedy bliźniacy ją trzymali, Sturgis nie wytrzymał. Przeklął głośno i pobiegł w ślad za pozostałymi na piętro. A stary Doge mamrotał pod nosem, nie pasującą do niego cichą modlitwę, żeby wszelkie bóstwa nie pozwoliły Diglle’owi odejść z tego świata, że chłopak ma tutaj jeszcze sporo do zrobienia, a przecież nikt nie będzie potrafił drażnić ich tak bardzo jak Dedalus swoimi opowieściami o swoich zegarkach, ubrany w te irytująco barwne fraki. 

Dora też się modliła. Powtarzała tą samą modlitwę, która nie schodziła jej ust przez cały dzień. Żeby przeżył, żeby nikt z nich nie zginął. Z ranami sobie poradzą, z chorobami też. Mieli w końcu uzdrowiciela, mieli doświadczenie i niezbędne medykamenty, a jeśli nawet by ich nie mieli.to by zdobyli. Najważniejsze, żeby przeżył, żeby dał im szansę się uratować. I zupełnie nieświadomie powiedziała na głos:

— Walcz, Dedalusie… Walczyłeś już tak długo… Jeszcze trochę, tylko troszeczkę… Proszę…

Cały dom zamilkł w oczekiwaniu. Cały dom i wszyscy w nim obecni chyba zdawali sobie sprawę z tego, że ważą się losy ludzkiego życia. Nimfadora nie była pewna, czy ta wwiercająca się w mózg cisza była wyrazem szacunku, czy efektem wcześniej zaaplikowanych eliksirów nasennych i zmęczenia, które ogarnęły wszystkich rannych, którzy teraz albo spali, albo leżeli nieprzytomni lub wpatrywali się tępo w sufit, nie mając sił i odwagi się odezwać. A oni czekali. 

Czekali i Tonks wydawało się, że nie ruszyli się nawet o cal. Choć była to nieprawda, bo zarówno bliźniacy, jak i Charles posadzili ją i Hestię na chyba jedynym wolnym łóżku, otaczając opiekuńczymi ramionami i nie pozwalając, by dwie ciężarne członkinie Zakonu Feniksa znalazły się w miejscu, w którym jedno z nich, ich sprzymierzeniec i przyjaciel walczy o życie. 

Dora siedziała otępiała, skubiąc nieświadomie nitki z rękawa swojej koszulki. Obok Hestia płakała cicho w ramię swojego partnera, mówiąc, że nie tak dawno ona i Dedalus byli razem na misji, gdy przenosili Dursleyów z Privet Drive, że to Dedalus był przy niej, gdy dowiedzieli się o śmierci Szalonookiego, w którego domu przecież się znajdowali i że to niemożliwe, żeby teraz on miał umrzeć. Do Tonks nie dochodziły te słowa, nie słyszała szlochu, nie słyszała tak naprawdę niczego. Wpatrywała się w schody, jak gdyby zaraz na ich szczycie miał pojawić się Diggle, ściągnąć z głowy pstrokaty cylinder i skłonić się nisko, mówiąc, że jest cały i zdrowy, a gdy już uporają się z tym całym bałaganem, zaprasza ich na dobrze doprawioną rumem herbatkę. Wpatrywała się i czekała. Dopiero po wielu minutach, podczas których nic dookoła się nie działo, miała się przekonać, że tak naprawdę Dedalus już się nie ukłoni…

Bo zamiast Dedalusa Diggle’a na schodach pojawiła się Altheda, podtrzymując się ściany. Nie podeszła jednak do nich i nie zapewniła, że już po wszystkim, a to był jedynie fałszywy alarm. Nie zrobiła nawet jednego kroku. Opadła bez sił na stopnie i pozwoliła sobie na to, czego nikt się po niej nie spodziewał. Wybuchła płaczem tak przejmującym, że nie potrzeba było żadnych słów. Jej szloch był tak przejmujący, że dla każdego było jasne. Altheda Farewell mimo wszelkich starań nie uratowała kolejnego pacjenta, a jednocześnie musiała pożegnać przyjaciela, który oddał ostatnie tchnienie i na jej ramionach pożegnał ten okrutny świat.

***

Dora drżącymi dłońmi złapała za kosz pełen brudnych, zużytych opatrunków. Musiała coś zrobić, musiała jakoś wypełnić pustkę, która ich wszystkich ogarnęła. Chciała iść do Remusa i Syriusza, poinformować ich o tym, co się stało. Nie miała jednak serca przerywać im przygotowywań do pochówku Savage’a, przynosząc informacje o śmierci Dedalusa, którego oni przecież uratowali z ruin Pokątnej. Nie chciała dokładać im zmartwień, z którymi i tak będą musieli się wkrótce zmierzyć

­— Pomożemy — odezwali się jednocześnie bliźniacy, którzy do tej pory siedzieli pod oknem, nieprzytomnie wpatrując się w brudny od popiołu dywan. 

­— Usiądźcie, chłopcy, to nie jest ciężkie — zapewniła ich spokojnie Tonks, opierając sobie kosz o biodro i spojrzała na nich z wręcz matczyną czułością — wy już wystarczająco dzisiaj przeszliście. 

Uśmiechnęli się ponuro, kiwając równo głowami. Wyglądali jak siedem nieszczęść, chociaż ich stan i tak był o niebo lepszy od tego, w którym pojawili się tu ostatnim razem. Wtedy wpadli do salonu razem ze stertą gruzu, która okazała się pozostałościami po ich sklepie. Całe szczęście nie byli ranni na tyle, żeby potrzebowali pomocy doświadczonego uzdrowiciela. Tonks razem z Fleur połatały ich tak, jak umiały najlepiej, kiedy Hestia opiekowała się starym Elfiasem. Altheda spojrzała na chłopców co prawda jedynie przelotnie, gdy pojawiła się na sekundę przynosząc wieści o Dedalusie, które na dłuższą metę wcale nie okazały się prawdziwe. Miały urwanie głowy przy tylu ludziach i całe szczęście Sara zdołała odprowadziła małą Betty do matki Dory, żeby dziewczynka nigdzie się tu nie plątała. Małe dziecko z pewnością nie byłoby w tych okolicznościach pomocne. I tak była już świadkiem śmierci swojego własnego ojca, nie musiała oglądać więcej krwi i strat. 

­— Oui, Altheda powiedziała, że zaraz będziecie mogli wracać... — potwierdziła Fleur, podchodząc do nich i wycierając dłonie z maści, którą musiała przed chwilą kogoś smarować. Krzywiła się od jej zapachu, czemu Tonks zupełnie się nie dziwiła, bo sama z trudem znosiła ten smród. — Jeśli chcecie, w Muszelce czeka ciepła pościel, a jak wrócę to podam wam kolację — zaoferowała swoim szwagrom, a Dora uśmiechnęła się pod nosem. Fleur nie była już tą samą, delikatną i pyszną Francuzką, która odbiła jej Billa na początku działania Zakonu. Obie były w zupełnie innym momencie swojego życia i Dora nie uwierzyłaby w to, co razem przeszły, gdyby nie doświadczyła tego na własnej skórze. Zastanawiała się nawet, jakim cudem Molly tak długo nie mogła znieść obecności swojej synowej, bo teraz dostrzegała między nimi mnóstwo podobieństw. — Co tylko chcecie. 

­— Dzięki, Fleur — odpowiedział George, posyłając jej pełen wdzięczności uśmiech. Dora również doceniała to, że żona Billa była gotowa ugościć w swoim domu nie tylko rodzinę męża, ale również zupełnie obcą dziewczynkę, która czekała na nich razem z Andromedą. George z pewnością też to doceniał, jednak zarówno on i jego brat nie wykazywali radości z tej propozycji. Nie można się było temu dziwić, bo przecież przed chwilą stracili wszystko, na co ciężko pracowali od kilku lat. — Chętnie skorzystamy, ale później... 

­— Musimy sprawdzić, jak udało się wszystko opanować w Potterwarcie...

­— Rozgłośnia... — szepnęła ze zrozumieniem Tonks, pojmując, co miał na myśli Fred. Ratując przypadkowe ofiary ataku na Pokątną, zdradzili położenie Potterwarty. Ich kolejny sukces, któremu oddali się bez końca, był zagrożony. Dora też czuła się z tym paskudnie, bo oddała spory kawałek serca rozgłośni radiowej, która pozwalała jej działać na rzecz Zakonu mimo jej błogosławionego stanu. Po tym dniu wszystko znów stało pod znakiem zapytania... — Będzie trzeba ją przenieść.

­— Tak, nasza miejscówka jest spalona, ale damy z tym radę — stwierdził Fred, wzruszając ramionami. Po jego oczach było jednak widać, że te pokrzepiające słowa nie przeszły mu przez usta z taką pewnością, jakby chciał. Zamrugał kilka razy, Dora nie wiedziała czy ze zmęczenia, czy żalu, który musiał przecież czuć całym sobą tak samo jak jego bliźniak i rozejrzał się po salonie. — A co z tymi ludźmi? 

­­— Nie wiedzą, gdzie są... — stwierdziła Tonks, również spoglądając na zebranych w salonie rannych. Niektórzy spali z wymęczenia lub dzięki eliksirom, które im podały, inni płakali cicho na swoich łóżkach, a co niektórzy wpatrywali się bez życia przed siebie, nie pojmując, czego właśnie doświadczyli. Nimfadora nie wiedziała, co odpowiedzieć Fredowi. Sama nie miała pojęcia, co powinni zrobić. Udzielili niezbędnej pomocy, ale musieli też pamiętać o własnym bezpieczeństwie. — Ich stan jest już opanowany, nie widzę powodu, żeby zostawali tu dłużej niż to konieczne. Podejrzewam, że będziemy ich stąd powoli eksmitować... 

­— Jak Bill i reszta wrócą, będą się z nimi przenosić okrężną drogą — stwierdziła Fleur, chociaż gołym okiem było widać, że nie uśmiecha jej się posyłanie męża do dalszych zadań. — Samych ich nie puścimy... 

­— Ale jest parę osób, które będą musiały zostać — odezwała się cicho Altheda, która pojawiła się znikąd. Tonks zacisnęła usta, widząc w jakim stanie jest Farewell po śmierci Dedalusa. Podziwiała jednak to, że mimo wszystko nie poddawała się i poza krótkim momentem załamania tuż po zgonie czarodzieja i gdy sama zdecydowała się posprzątać łóżko po zmarłym Diggle’u, wciąż stała na straży, żeby pomagać tym, którzy tego potrzebowali, chociaż sama zasłużyła na wsparcie i długi odpoczynek. Farewell wciąż myślała trzeźwo, stawiając dobro swoich pacjentów na najwyższym miejscu. — Może znieśliby podróż z proszkiem Fiuu, ale teleportacja nie wchodzi w grę. 

­— Jest aż tak źle? — spytał George, zwieszając smętnie głowę, jakby już otrzymał odpowiedź. 

­— Niektórych musiałam uśpić, inni sami stracili przytomność, Franczesco pewnie całą noc będzie odzyskiwał kość, a może nawet i dłużej, bo musiałam również usunąć roztrzaskany staw kolanowy... — wyjaśniła zmęczonym głosem, a wszyscy pokiwali głowami, chociaż nie każdy chyba zrozumiał jej słowa. Tonks skrzywiła się, słysząc tą krótką relację, która była zdana rzeczowym tonem. Dla niej było to trudne do zniesienia, chociaż przecież cały dzień bandażowała, oczyszczała i zasklepiała rany. — Obawiam się, że ta prowizoryczna przychodnia zostanie na trochę — westchnęła Altheda, posyłając Tonks długie spojrzenie, która ta odebrała jako nieme pytanie. Zapewne chodziło jej o to, że dom, w którym teraz byli, a w którym Farewell i Syriusz na co dzień mieszkali, formalnie należał do Nimfadory. Tonks kiwnęła głową na znak zgody, pozwalając na to, żeby potrzebujące osoby zostały w tej, jak to Altheda nazwała, prowizorycznej przychodni tak długo, jak będzie trzeba. Farewell odetchnęła z ulgą i skupiła swoją uwagę na bliźniakach. — Ale wy, chłopcy, jesteście cali i zdrowi. Chciałabym was zatrzymać, chociażby na krótką obserwację, ale wiem, że musicie załatwić kilka ważnych spraw — stwierdziła i wyciągnęła w ich stronę dwie fiolki wypełnione eliksirem. — Weźcie, po łyku wieczorem na wzmocnienie, więcej nie mogę dać, bo nie wiem, ile przyda się tutaj. A gdyby coś się działo, nawet jeśli to będzie zwykła migrena, przyjdźcie. 

Chłopcy pokiwali głowami ze zrozumieniem, nie sprzeciwiając się zaleceniom uzdrowicielki. Tonks miała w tej chwili ochotę ich przytulić, albo najlepiej odesłać wprost do Molly, nawet jeśli narażała ich na spotkanie z ich ciotka Muriel, żeby zostali otoczeni matczyną miłością i mogli bezpiecznie odpocząć. Czuła jednak, że Fred i George prosto z domu Szalonookiego popędzą do rozgłośni, próbując ratować wszystko, co tam stworzyli i przenieść w inne, bezpieczne miejsce. Już chciała wspomnieć im, że może powinni zlecić to zadanie komuś innemu, kiedy nagle ich mizerny spokój został brutalnie zburzony przez głośne walenie w drzwi, które rozbrzmiewało naprzemiennie z przerażonym krzykiem.

— TONKS! OTWÓRZ TE CHOLERNE DRZWI!

— To King… — mruknęła z przejęciem Nimfadora, odwracając się natychmiast w stronę wejścia, żeby otworzyć, ale wtedy Fred złapał ją za rękę i patrząc znacząco w oczy spytał:

— Poczekaj, jesteś pewna? 

Oczywiście, że była pewna. Rozpoznała Shacklebolta od razu, a ton jego głosu i ten krzyk kazał jej działać od razu. Obudził się w niej sprzeciw, bo nie chciała czekać, nie chciała zostawiać Kinga na progu, zwłaszcza, że coś musiało się stać. I to coś bardzo niepokojącego. Ale spojrzenie Freda, a także wszystkich zebranych zmusiło ją do racjonalnego myślenia. Kingsley nie pojawił się z resztą, podobno przeniósł się do Gottesmanów, o których nie mieli żadnych informacji od początku bitwy. Mogło się wydarzyć wszystko, tym bardziej, że Shacklebolt przez wiele tygodni ukrywał się przed śmierciożercami… A to oznaczało, że był na celowniku i gdyby coś poszło nie po jego myśli, to pod drzwiami mógł stać każdy…

Tonks zmrużyła oczy, walcząc ze sobą, żeby od razu nie otworzyć drzwi. Podeszła jednak do nich i z ciężkim sercem, głosem pełnym wyrzutów sumienia poprosiła:

— Udowodnij, że to ty… 

— CHOLERA! — wrzasnął King, a Dora podskoczyła, oczekując, że zaraz po krzyku nastąpi kolejne uderzenie w drzwi, ale tak się nie stało. Pomyślała nawet, że może zamieszanie, które powodował Kingsley, zaalarmowało Remusa albo Syriusza i to oni zainterweniowali. Jednak nie trwało to dłużej niż kilka sekund, kiedy Shacklebolt z nerwową paniką zaczął znów krzyczeć: — TO JA WKOPAŁEM CIĘ W DOWODZENIE W HOGSMEADE… — Gorączkowym głosem próbował przekonać ją do tego, że jest za sobą. Ten fakt, który podał był prawdziwy, ale mógł też być powszechnie znany w Ministerstwie Magii i Dora z ciężkim sercem przyznawała, że to wcale jej nie skłoniło do otworzenia drzwi. — TO JA… A NIECH TO WSZYSTKO… — warknął po raz kolejny, ale tym razem jeszcze bardziej panicznie niż wcześniej. — ODESŁAŁEM DO CIEBIE I ALTHEDY STURGISA, BILLA, CARLA I BLIŹNIAKÓW… ELFIAS BYŁ RANNY, A DEDALUS LEDWO ŻYWY… SAM POGNAŁEM DO GOTTESMANÓW… — mówił, rzucając faktami, które były najświeższe i pełne szczegółów, które mogli znać tylko zainteresowani. To już ją przekonało, ale kolejne słowa, wypowiedziane już zrozpaczonym głosem, zupełnie ją zmroziły. — Dopadli ich, Tonks… Dopadli i spalili dom… Lucasa nigdzie nie było, a Emily… — urwał, nie mogąc wypowiedzieć więcej i spróbował błagać po raz ostatni: — Otwórz, Altheda musi się nią zająć!  

— Jak to ich dopadli? — zapytała z przerażeniem Hestia, która w pewnym momencie dołączyła do nich, a Dora nie miała zamiaru dłużej czekać. Chwyciła za klamkę i z impetem otworzyła drzwi, żeby przed sobą dostrzec przerażonego Kingsleya, który wbrew temu, że wydawał się być cały, bez żadnej rany czy chociażby oznak złego samopoczucia, wyglądał na kompletnie załamanego. Powodem tego stanu z pewnością była młoda kobieta, którą trzymał w ramionach. To była Emily, która nieprzytomna niemal przelewała się przez ręce Kinga, a jej ciało było pokryte zimnym potem i licznymi siniakami, które odznaczały się na bladej skórze. — Co jej się stało? 

— Nie wiem… Nie mam pojęcia… — wyszeptał w panice Shacklebolt, przechodząc przez próg na miękkich nogach i wymijając przerażoną Tonks, która nie mogła oderwać wzroku od Em. Już raz przecież widziała ją w podobnym stanie, gdy padła ofiarą tego psychopaty Gatissa. Teraz wszystkie tamte wydarzenia znów stanęły przed oczami, a maleństwo w jej brzuchu również zareagowało poruszając się niespokojnie. Tylko nie to, pomyślała w panice, która teraz niemal dorównywała tej, która dręczyła Kinga, gdy rozglądał się po całym pomieszczeniu. — Gdzie mogę…

— Zanieś ją na górę, Kingsley — poleciła Altheda, która z trudem próbowała wykrzesać w sobie kolejne pokłady sił niezbędne do ratowania życia następnej osoby. Było to chyba niemożliwe, bo usta zadrżały jej, gdy wyszeptała cicho: — Łóżko po Dedalusie jest już gotowe… 

— Farewell… — powiedziała Tonks, przełykając ślinę i próbując powstrzymać łzy, które cisnęły jej się do oczu. Altheda spojrzała na nią bez sił, nawet nie starając się sprawiać wrażenia, że wciąż wie, co robić. — Pomożemy ci. 

***

Zamknęła drzwi, próbując zrobić to jak najciszej, chociaż i tak skrzypnęły nieznośnie głośno. Tonks westchnęła ciężko, opierając głowę o framugę i próbując poskładać myśli. Ostatnie kilka godzin spędziła, próbując ratować ludzkie życie i chociaż adrenalina nie opuszczała jej krwioobiegu, to była świadoma tego, ile ona, Farewell, Fleur i Hestia dokonały… Naprawdę… A jednak jedna śmierć potrafiła sprawić, że w ciągu sekundy zapomniała o tych wszystkich osobach, którymi się zaopiekowały. Próbowała sobie wciąż przypominać, że Franczesco dochodzi dojdzie do siebie, gdy w końcu odrośnie mu kość, że mała Betty Savage jest bezpieczna w Muszelce, a Billowi udało się odnaleźć jej matkę w św. Mungu, gdzie uzdrowiciele dobrze się nią zaopiekowali, że Remus jest żywy, chociaż nie nazwała by go całym i zdrowym, a dom Szalonookiego przed godziną opuścili ostatni, zdolni do tego cywile, którym pomogły. To było naprawdę wiele i ten ogrom dobroci, a także ostatecznie dobrych wieści był w stanie zepchnąć na dalszy plan wszelkie niepowodzenia takie jak sama bitwa, mnóstwo pytań odnośnie Ollivandera, rany członków Zakonu czy nawet trudna do zniesienia wieść, że już kolejny z byłych podwładnych Tonks oddał życie w tej przeklętej wojnie. To wszystko były ciosy, po których z determinacją się podnosiła, a kolejne sukcesy dodawały jej skrzydeł. 

Naprawdę wierzyła, że tego dnia, chociaż może dopiero następnego, położy się spać z poczuciem dobrze wykonanej roboty. I chociaż tej roboty wcale nie brakowało i zdawała się nie mieć końca, to musiał nadejść ten moment, gdy wszystko runęło… I jak na złość był to moment, w którym wydawało się wszystkim, że opanowali sytuację i mimo strasznych wydarzeń, będzie już tylko lepiej. Właśnie wtedy Sara zbiegła po schodach z pokoju gościnnego, w którym przebywali Franczesco i Dedalus. Miał być jednym z najspokojniejszych pomieszczeń, podczas gdy wszystkie inne były obstawione wyczarowanymi naprędce łóżkami polowymi, a jednak to tam właśnie wydarzyła się tragedia. 

Śmierć Dedalusa nie była ostatnią, choć z pewnością najbardziej bolesną stratą, jakiej doświadczyli tego dnia. Po tym, jak Farewell zaopiekowała się Digglem, wierzyli, że chociaż było z nim ciężko, to będzie tylko lepiej. To były prawie ostatnie wieści, jakie przekazała Altheda, a później wszyscy z bólem przekonali się, że tym razem nie miała racji i Tonks musiała przyznać, że to właśnie uzdrowicielka najgorzej zniosła śmierć Dedalusa. Nimfadora również to przeżywała, bo poza oczywistym żalem i poczuciem niesprawiedliwości, zapragnęła poinformować najbliższe Dedalusowi osoby o jego poświęceniu. Tylko że wtedy na myśl od razu przyszła jej Laura, która to właśnie razem z Althedą spędzała najwięcej czasu w dawnym domu Diggle’a, który był także Kwaterą Główną i to właśnie one mogły nazwać się jego przyjaciółkami. Dorę bolało serce na myśl o tym, że któregoś dnia będzie musiała opowiedzieć kuzynce o wszystkich okropnościach, których doświadczyli. Inne myśli wolała od siebie odsunąć jak najdalej…

Ledwo udało im się przyjąć fakt, że Dadalusa nie ma już z nimi, do świadomości i wystarczyło mrugnięcie okiem, by pojawił się Kingsley niosący na rękach nieprzytomną Emily. Ta szybko zajęła dopiero co uprzątnięte łóżko po zmarłym Dedalusie i w przeciwieństwie do niego, wszyscy martwili się o chwilę, w której dziewczyna odzyska przytomność. Bo wtedy będą zmuszeni powiedzieć jej, że jej dom został zniszczony i nie mają pojęcia, gdzie jest jej mąż. Dora dobrowolnie zgłosiła się do tego, by czuwać przy Em. Było jej łatwiej, bo obok była wciąż Sara, a przynajmniej tak było do chwili, gdy Fran przez sen niemal krzyczał z bólu spowodowanego odrastającą kością. Wtedy to Sara zdecydowała się rzucić na swojego ukochanego zaklęcie wyciszające, ale nikomu to nie ułatwiło sprawy. 

O tyle dobrego, że Emily wciąż spała… A Tonks była już wykończona, chociaż nie miała zamiaru wracać do domu aż do powrotu Remusa. Nie miała jednak sił, by dalej czuwać, dlatego wymknęła się najciszej jak umiała z pokoju, licząc na chwilę prawdziwej ciszy, a nie tej wyczarowanej… Zeszła po schodach, mijając na korytarzu polowe łóżka, na kilku wciąż spali ranni. W salonie też był istny tor przeszkód, a na kanapie dostrzegła śpiącą z wycieńczenia Farewell. Nie było wcale tak późno, ale Altheda też nie miała sił i tym razem Dora jej się nie dziwiła. Poczuła względem tej kobiety odrobinę, i to całkiem sporą, szacunku po tym wspólnym dniu. Farewell zasłużyła na odpoczynek… 

Dlatego też Dora znów wspięła się na wyżyny swoich możliwości i starając się nie narobić hałasu, podeszła do młodej czarownicy z poważnymi oparzeniami, której wcześniej podała sporą dawkę eliksiru nasennego. Pamiętała, że Altheda mówiła o tym, żeby zmienić jej opatrunek po kilku godzinach, które już z pewnością minęły. Tonks co prawda marzyła o kawie, albo chociażby o herbacie, bo prawdopodobnie przekroczyła już dozwoloną dzienną dawkę kofeiny dla kobiet w ciąży, ale jednak zdecydowała się wykonać polecenie uzdrowicielki. Sięgnęła do ręki dziewczyny, którą zabandażowaną ułożyła na pościeli i zaczęła ściągać opatrunek. Był już całkowicie przesiąknięty i wyjątkowo lepił się do poparzonego ciała. Tonks skrzywiła się strasznie, spoglądając na stojący obok stolik, a właściwie to na ułożone na nim nowe opatrunki i słoiczek z maścią, którą czuła mimo zamkniętego wieczka. Czuła, że jak tylko otworzy maść to mdłości, które przecież nie tak dawno pożegnała, niechybnie wrócą, ale wstrzymała oddech i robiła to, co wcześniej pokazała jej Altheda. 

­­— Jak ty to robisz?

Dora podskoczyła, słysząc to pytanie, chociaż było wypowiedziane szeptem. Nim się obróciła, upewniła się, że poparzona dziewczyna wciąż śpi po końskiej dawce eliksirów, które jej podano. Dopiero po tym, jak uwolniła jej ramię od bandażu, który rzuciła niedbale na ziemię, odwróciła się przez ramię i uśmiechnęła się szeroko, próbując by ten uśmiech nie wydawał się ani trochę zmęczony. Spoglądała kątem oka na umęczoną Hestię, która przecież też w pocie czoła pomagała jej i Althedzie. Wzruszyła ramionami, odkręcając śmierdzącą maść i po prostu powiedziała:

­— Nakładam grubą warstwę tego świństwa, na to opatrunek i zawijam bandaż, próbując przy tym nie oddychać. 

­— Nie o tym mówię, Tonks... ­— stwierdziła Jones i wbrew jej wrodzonemu optymizmowi, zdawała się być kompletnie załamana i zagubiona. Dora sięgnęła po różdżkę i jednym machnięciem sprawiła, że bandaż zaczął otulać posmarowane ciało rannej. Być może ostatecznie nie było to wykonane równo i starannie, ale musiało wystarczyć na następne kilka godzin. Obróciła się w stronę Hestii, która wyglądała na prawdziwie zatroskaną. Wytarła dłonie z resztek maści w spodnie i wskazała podbródkiem na przejście do kuchni, gdzie obie przeszły. I chociaż to było tylko parę kroków, z każdym czuła, że Hestia zaraz wybuchnie, jeśli nie wyrzuci z siebie swoich zmartwień. ­— Jak to robisz?  Jesteś tutaj od tylu godzin… Kiedy ja dotarłam, też tu byłaś, chociaż bitwa trwała w najlepsze. Żadna z nas nie zna się na uzdrowicielstwie, umiemy co najwyżej zasklepić złamaną kość! Nie jestem w stanie tu wysiedzieć, a jak próbuję coś zrobić, to od razu zbiera mi się na mdłości... ­— wyrzuciła z siebie z ogromną goryczą, którą Tonks rozumiała aż zbyt dobrze. ­— Przecież my nie jesteśmy stworzone do drugiego planu, Tonks. Naszą powinnością jest walczyć. 

Dora uśmiechnęła się blado i nieco kwaśno. Hestia wypowiedziała wszystkie jej wątpliwości i żale, które nie tak dawno sama w sobie nosiła. Nawet teraz odzywały się niekiedy, chociaż tego dnia czuła, że dała z siebie więcej niż sto procent. Gdyby nie wszystko to, co zniszczyło ich ciężką pracę, byłaby w pełni usatysfakcjonowana. Rozumiała jednak, że dla Hestii, która w ciąży była od niedawna, pogodzenie się z takim stanem rzeczy chwilę zajmie. 

­— Dobra ­— westchnęła Tonks, patrząc przyjaciółce prosto w oczy ­— teraz powinnam wyrecytować ci wszystkie argumenty, którymi karmili mnie ludzie przez ostatnie pół roku, próbując zabrzmieć racjonalnie, a już z pewnością przekonywująco, ale oszczędzę ci tych farmazonów... 

— Dziękuję ­— wyrzuciła z wdzięcznością Hestia, wznosząc oczy ku górze ­— czasami mam ochotę rzucić jakąś paskudną klątwę na Carla, gdy po raz tysięczny każe mi na siebie uważać... ­— wyznała niby żartem, chociaż za jej słowami kryła się poważna groźba, która zdaniem Tonks miała szansę się spełnić, jeśli Tomson będzie przesadnie opiekuńczy. ­— Tylko, że ja siedzę w domu, a on w tym czasie wychodzi na misję! 

­— Zgadzam się, to jest najbardziej frustrujące... ­— przyznała Tonks, opierając się o kuchenny blat i krzyżując ręce tuż nad brzuchem. Powoli zaczynała doceniać wygodę takiej pozycji, a z kolei przestawała pomstować na swoją aktualną figurę. ­— Remus ma kategoryczny zakaz, rzucania takimi frazesami, gdy wychodzi. 

­— Kiedy to się u ciebie zaczęło? ­Kiedy doszłaś do wniosku, że umiesz odpuścić i myśleć tylko o sobie? — zapytała z cichą zazdrością Hestia, przyglądając się Nimfadorze. ­— Mną ciągle miota, odruchowo chcę wyrwać się do walki i nawet teraz aż ściska mnie w żołądku na samą myśl, że wszyscy szukają Lucasa, a ja nie jestem w stanie kiwnąć nawet palcem...

­Dora pokiwała głową ze zrozumieniem. Gdyby nie fakt, że miała ręce pełne roboty, pewnie czułaby się dokładnie tak samo jak Hestia. Mogła zapewniać Jones, że rozumie, że doskonale wie, jak to jest, ale nie tego oczekiwała. Tonks sama chciała parę miesięcy i w sumie teraz również, żeby ktoś dokładnie jej powiedział co i jak, bo czuła się potwornie zagubiona i niepewna, a to rodziło olbrzymią frustrację. 

— Nie wiem kiedy dokładnie to się stało... ­— przyznała zupełnie szczerze, uśmiechając się łagodnie. Nie miała zamiaru okłamywać Jones, co więcej wiele dla niej znaczył fakt, że to do niej przyszła, gdy dowiedziała się o ciąży i miała wątpliwości. Chciała jej przekazać prawdę, tę której sama doświadczyła i być może trochę odczarować te wszystkie trudności. ­— Ale to nie jest tak, że odpuszczasz i myślisz tylko o sobie, chociaż na pozór tak to właśnie wygląda. Działasz inaczej, angażujesz się w coś innego, a już z pewnością nie przestajesz myśleć o innych. To się po prostu stanie... ­— stwierdziła zgodnie z prawdą, wzruszając ramionami, co wywołało u Hestii jęk rozgoryczenia, a to z kolei bardzo rozbawiło Tonks. ­— W pewnym momencie instynkt podpowie ci, że nie możesz, że musisz inaczej... ­— zapewniła ją z pełnym przekonaniem, nie mogąc lepiej sformułować procesu, który zachodzi w głowie ciężarnej kobiety, a potem nachyliła się w stronę i konspiracyjnym szeptem dodała: ­— Mój instynkt ma na imię Remus, a  ja w końcu mogę przyznać, że się z nim zgadzam. 

­— Tak po prostu? ­— spytała Hestia, której udzieliło się nieco rozbawienie Nimfadory. Wymieniły spojrzenia pełne zrozumienia i niemal równocześnie westchnęły. 

­— To nie jest proste. Absolutnie nie, ale... ­— odpowiedziała Tonks, kręcąc głową. Wiele można było powiedzieć o tym, z czego musiała zrezygnować, ale z pewnością nie to, że było łatwo. Część jej samej wciąż chciałaby być tam na Pokątnej i działać, ale Dora była świadoma kilku bardzo ważnych spraw, które miała właśnie zamiar powiedzieć: ­— Ja bym tam przeszkadzała, Hestio. Tam na Pokątnej. Sama bałabym się o moje maleństwo, a wszyscy dookoła bali by się o mnie. Byłabym tylko rozpraszaczem dla wszystkich. Tutaj przydałam się bardziej, chociaż pojęcia nie mam, co robię... ­— wyznała w końcu, wyrzucając z siebie prawdę, która pozwalała jej zostać na miejscu, kiedy tylko dowiedziała się o trwającej bitwie. Uśmiechnęła się dla pokrzepienia nie tyle Hestii, co samej siebie i kontynuowała: ­— W Potterwarcie też się sprawdzam. Nie jestem bierna, nie wypadłam z obiegu i nie odpuściłam. 

— Kiedy ja na to spojrzę w ten sposób? 

­— Patrząc na mnie to… ­— mruknęła i policzyła szybko w głowie wszystkie wydarzenia z ostatniego półrocza i z przekornym uśmiechem stwierdziła: ­— za jakieś trzy, może cztery miesiące...

­— A mdłości kiedy ustąpią? ­— jęknęła niepocieszona Jones, a Tonks parsknęła śmiechem.

­— One nigdy nie ustępują... 

No w końcu...

Myślę, że dzisiejsza data nie jest przypadkowa...

Ten rozdział miał pojawić się 28 października, tylko że wyjechałam wtedy, jak zapewne większość Polaków, odwiedzić groby swoich krewnych. Przez to zapomniałam ustawić publikację i próbowałam wstawić rozdział przez telefon... I to był błąd. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale straciłam całą treść tego rozdziału...

Byłam wściekła, załamana i bardzo zrezygnowana, ale cóż... trzeba było napisać ten rozdział jeszcze raz. Komu się przytrafiła taka sytuacja, ten wie, że nie ma nic gorszego niż odtwarzanie czegoś, co już się kiedyś stworzyło... To prawdziwa droga przez mękę, ale nie było innej możliwości. Tego faktu nie ułatwiało też to, że cały rozdział w tej pierwotnej, utraconej wersji liczył 44 strony... Mimo całego zniechęcenia, wzięłam się do roboty i zaczęłam pisać tego tasiemca jeszcze raz, a trwało to w sumie aż do dziś...

Na Wattpadzie i Tellu pytano mnie, kiedy go wstawię... Rzuciłam datą, wierząc, że dam radę, ale nie dałam... Był 14 listopada, a ja z tych 44 stron miałam "jedynie" 38, które nie było ani spójne, ani dobre, bo odtwarzałam cały rozdział różnymi fragmentami, tak żeby było mi łatwiej. Zdecydowałam, że skoro na Wattpadzie ktoś czeka i pyta kiedy, to wstawię tam rozdział podzielony na trzy części, a potem całość wrzucę tutaj.

I tak zrobiłam, jedna część ukazała się 14 listopada, druga dwa dni później, potem wpadło mi zlecenie graficzne, na którym musiałam się skupić i trzecia część pojawiła się dopiero po miesiącu w połowie grudnia. I to miało być już... miały być trzy części i 44 strony, ale coś się zadziało... Sama nie wiem jak, ale zrobiły się cztery części w tym rozdziale, a z 44 stron zrobiło się nagle 70 (nie pytajcie, sama tego nie rozumiem). No i skończyłam dopiero dzisiaj...

Jak już wspomniałam, data chyba nie jest przypadkowa, bo dzisiaj jest już 31 grudnia, a ja mam okazję złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia noworoczne. Dbajcie o siebie, Kochani, spełniajcie marzenia i spędzajcie każdy dzień tak, by w Waszych życiach zagościło na stałe dobro! ♥ Bawcie się dzisiaj dobrze, bezpiecznie i niech ten Sylwester będzie dla Was niezapomniany

A od jutra wkraczamy w nowy, 2024 rok! To będzie już ostatni rok z moją Nimfadorą, ale mam nadzieję, że nie ze mną, bo przed nami kolejne Wilcze Kryształy i miejmy nadzieję, że także inne opowiadania, a ja chciałabym mieć z Wami bliższy kontakt, bo serce rośnie na samą myśl, że ktoś tutaj jest i przeżywa pisane przeze mnie historie razem ze mną. Stąd na pożegnanie chciałabym spytać czy interesowałby Was alomohorkowy discord? Jeśli byłoby zainteresowanie, to z chęcią taką społeczność założę i być może już wkrótce będziemy mogli się tam wspólnie komunikować. Co Wy na to?

Buziaki, Mora!



4 komentarze:

  1. Kochana!

    Jak dobrze widzieć ten rozdział! Nie zaglądam na wattpada, więc nie miałam pojęcia jakiego rodzaju zawirowania miały miejsce. Bałam się, że znowu stało się coś z Twoją ręką. Oczywiście przykro mi z powodu tego usuniętego tekstu, jednak rozdział jest tak świetny, że aż ciśnie się na usta, by powiedzieć, że nie ma tego złego! Wszystko co tu się zadziało jest cudownie opisane, a do tego ta objętość tekstu po prostu zachwyca! Cieszę się, że miałam możliwość przeczytać go za jednym zamachem w już kompletnej wersji. Chyba bym nie zniosła tego oczekiwania czy z naszymi bohaterami wszystko w porządku.

    Godny ogromnych braw jest sposób w jaki opisałaś akcję na Pokątnej. Szanuję Twoje opisy bitwy, bo są bardzo przemyślane i realistyczne – nie ma w nich sztuczności, a wszystko dzieje się dynamicznie, dzięki temu czyta się je świetnie. Dowiadując się o kolejnych zawirowaniach czy to na ulicy czy w domu Moody’ego nie mogłam wyjść z zaskoczenia, jak zwykli ludzie mogą tyle przeczyć i nie zwariować. Nie jest to przytyk do Ciebie, bo zaznaczyłaś, że bohaterowie mieli już kryzysy i chcieli, by wszystko już ustało. Mówię o moim rozmyślaniu na temat, jak wiele zła jest w stanie znieść człowiek.

    Bardzo podobał mi się zabieg, który zrobiłaś, opisując najpierw wydarzenia z perspektywy Syriusza, a dopiero potem, gdy już wiedzieliśmy, jak to wyglądało, pokazałaś nam je od strony Tonks. Myślę, że dzięki temu uniknęłaś niepotrzebnego chaosu i dałaś nam możliwość nie zejścia na zawał w oczekiwaniu na wieści, a jednocześnie pozwoliłaś się skupić na uczuciach Tonks i osób z nią przebywających.

    Mnogość ludzi i wątków, które miały miejsce podczas tej masakry sprawiają, że ten komentarz wyjdzie mi pewnie baaardzo długi, więc ograniczę się tylko do kilku kwestii, które czuję, że bardziej chciałabym poruszyć.


    Zacznę od jednego z najważniejszych bohaterów tego rozdziału czyli Łapy. Decyzja o tym, by nie udawać się do Azkabanu była dla niego ogromnie trudna. Jak to dobrze, że fikcja literacka pozwala na to, by człowiek doprowadzony na granicę swoich emocji nagle trafił w sam środek bitwy i potrafił się tam odnaleźć, nie zginąć i jeszcze wyjść z tego bez urazu fizycznego. Oczywiście, jak wspomniałam, psychicznie jest z nim źle i pewnie dopóki Bella żyje, ten stan będzie trwał. Pytanie jak się to będzie u Syriusza objawiać, bo myślę, że to już nie czas, gdy zamknie się w sobie. Na jego miejscu najpierw zadbałabym o Teda, którego Belli pewnie łatwiej dopaść, gdyż jako jedyny z wymienionych przez nią osób nie znajduje się w zabezpieczonym najlepszymi zaklęciami domu.

    Syriusz, mimo tej sceny na końcu, gdy siedzi spetryfikowany, bezradny wobec swojej kuzynki, jest największym bohaterem tego rozdziału, a przynajmniej mam wrażenie, że tak jest tu wykreowany, pewnie też dlatego, że rozdział jest napisany z jego perspektywy. Nie można przecież odmówić odwagi innym, którzy również uratowali wielu cywili, narażając swoje życie.

    Podoba mi się, że pod twardą skorupą blackowskiej nieczułości, jest kochający i współczujący innym Syriusz, który biegnie ratować dziecko i do tego bardzo dobrze się spisał delikatnie rozmawiając z dziewczynką. Szczerze, to wyszło mu to bardzo dobrze, może Bill i był w tym lepszy, ale Łapa stanął na wysokości zadania! Co prawda w stosunku do Penelopy był szorstki, ale nie dziwię się, bo w każdej chwili mogli zginąć a mimo to widząc jej zagubienie też jej nie zostawił. Btw ciekawe, że panna prefekt w sytuacji zagrożenia spanikowała. Nigdy się o sobie nie dowiemy wszystkiego. Za to o Łapci można powiedzieć, że się sprawdził! Jako człowiek i przyjaciel, bo w końcu wrócił po Lupina i być może uratował mu życie.

    Bardzo lubię te momenty, gdy huncwoci lub inni bohaterowie ratują sobie nawzajem życie i wychodzi to tak naturalnie, jeden za drugiego, a potem na odwrót, bo potem to Remus uratował Łapę. W tej relacji a także wśród innych członków Zakonu nie ma kalkulowania kto kogo i ile razy uratował. Oni po prostu działają dla siebie nawzajem <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolejną osobą, której nie możemy tutaj pominąć jest Remus. Jak widać Ted ma rację, że któryś z wilkołaków musi zginąć i to widać też po nastrojach obydwu z nich. Nie wiem, co musiałoby się zmienić, by to Remus mógł pokonać Greyback'a, skoro w starciu wyszło na to, że przewagę ma jednak Greyback. Walka musiała przecież trwać już bardzo długo, skoro przez cały czas bitwy Remus pojedynkował się tylko z nim, a mimo to nie było jednego ostatecznego zwycięzcy. Może w przyszłości pojawią się jakieś okoliczności sprzyjające Lunatykowi. Może troska o już powiększoną rodzinę sprawi, że Lupin w końcu będzie skuteczniejszy.

      Podoba mi się, że podkreśliłaś wierność Lupina Syriuszowi. Powrót do Azkabanu to zmierzenie się z największą traumą w życiu Blacka i to bardzo ważne, że Remus szedł z nim za każdym razem. Ach ci huncwoci <3

      Przechodzimy do Tonks. Pogodzona z losem aurorki w ciąży może być teraz pomocna dla Hestii, która zachowuje się w pierwszych miesiącach stanu błogosławionego i tak dużo odpowiedzialniej niż swego czasu Dora. Bardzo ładnie, że widać już u Dory taki instynkt macierzyński. Zaskoczyłaś mnie tym, że wyróżniłaś pod tym względem Fleur, bo w sumie w książce Jo nie miała chyba okazji szeroko przedstawiać jej przemiany. Także cudnie, że Ty to zrobiłaś.

      Biedna Andy, Dora dała jej trudne zadanie, wysyłając do niej córkę Savage’a. Ciekawe jak pani Tonks poradziła sobie z faktem, że ojciec dziewczynki nie żyje, a raczej z tym, że przecież nie mogą tak okłamywać małej.

      W każdym razie Dora spisała się świetnie jako prymitywny uzdrowiciel. Umiejętności wyniesione z Hogwartu czy doświadczenie aurorskie przydały się i na tym polu. Bałam się, że coś się będzie działo z dzieckiem, po całym dniu takiego stresu. Miejmy nadzieję, że później też będzie wszystko ok.

      Miło, że Dora zaczęła doceniać Atheldę i jej pracę. A nawet gdy nie docenia, to wie, że Ally zrobi wszystko jak najlepiej. Trochę to mnie śmieszy, ale jest to słodkie. Sytuacja w jakiej postawiłaś te dwie czekające na swoich mężczyzn kobiety, myślę że mimo wszystko je do siebie jakoś zbliżyła; w końcu działały razem przez cały dzień. Co więcej Dora zobaczyła, jak bardzo Athelda jest ważna dla Syriusza. I powiem Ci w sekrecie, że tak jak Dora podziwiam Ally za wytrwałość w pomaganiu innym i chyba zaczynam ją troszkę lubić, hihi. Może i Dora dalej nie pała do niej sympatią i oczywiście nie wsparła jej w chwili załamania, to jednak gdy aurorka spała, to Tonks przejęła zadanie doglądania pacjentów. Myślę, że ta uzdrowicielka już zostanie u boku Syriusza i Dora będzie się musiała pogodzić z obecnością ukochanej Blacka w swoim życiu.


      Mogłabym pisać dłużej, roztrząsając kolejne kwestie, ale myślę, że ujęłam to, co wołało o komentarz najbardziej. Jeszcze wspomnę, że cieszę się, że Syriusz przekazał już listy od Teda i jestem ciekawa, czy w obecnych okolicznościach misja odszukania Luny w Azkabanie będzie kontynuowana. No i halo, czy ktoś wreszcie opatrzy Lupina? xD Goi się na nim jak na psie, ale trochę wygląda, jakby był jakiś nieśmiertelny i nie czuł bólu. No chyba że poczuje, jak zejdą z niego emocje.

      Proszę o info, jeśli masz już zaplanowane, kiedy będzie opublikowany kolejny rozdział. Nie mogę się go doczekać!

      Ściskam mocno!
      Magda

      Usuń
    2. Nie, nie... Nic, poza wpadką z usunięciem rozdziału, się nie wydarzyło. Naprawdę rozdział jest świetny? Bardzo to doceniam, bo bałam się, że te ponowne pisanie i ilość dodatkowych stron bardzo go rozwlekła i zniszczyła całą kompozycję... W sumie muszę przyznać, że na Wattpadzie publikowałam ten rozdział fragmentami trochę mimo woli. Moim zdaniem lepiej czyta się całość, gdy jest jako taka tworzona.
      Ja też się czasami zastanawiam, ile ci moi bohaterowie będą w stanie jeszcze znieść… To przerażające, ale wojna taka chyba jest. Wpada się w niej ze skrajności w skrajność, a człowiek przekonuje się, że przesuwanie granic, nie jest tak trudne, jak mogłoby się wydawać. Bohaterów spotyka kryzys za kryzysem, ale gdzieś jeszcze jest w nich odrobina siły, która pozwala im działać.
      Początkowo, zanim zaczęłam pisać ten rozdział po raz pierwszy, miał on wyglądać zupełnie inaczej. Po podjęciu decyzji o przenosinach na Pokątną, miała skończyć się perspektywa Syriusza. Potem mieliśmy mieć całą akcję z domu Szalonookiego, Dora miała też być tą, która zaopiekuje się Betty, a na koniec miała być scena, w której Remus opowiada jej wszystko po kolei. Uznałam jednak, że zabrakło by w tym wszystkim dynamiki, a chociaż nie jest to łatwe, to warto pokazać te wydarzenia z perspektywy osoby, która tam była.
      To prawda, decyzja o odwrocie spod stóp Azkabanu, była dla Syriusza ogromnie trudna, ale nie trudniejsza niż sama decyzja, by się tam dostać. Nie chciał wracać, bo poświęcił bardzo dużo, by spojrzeć znów na miejsce swoich kaźni. Myślę, że udanie się na Pokątną, było dla niego w pewnym sensie, niewątpliwie bardzo okrutnym, ulgą. Bitwa nie jest dla niego czymś obcym, mógł zacząć działać w sposób bardzo intuicyjny. To chyba pozwoliło mu funkcjonować w całym tym chaosie. Co do jego stanu psychicznego… Pamiętaj, że to wciąż Black. On zbyt wiele przeszedł, by zdobyć się na szczere rozmowy, nie poprzedzone wewnętrznymi katuszami. Ponadto jest (i nadal będzie) w trudnej sytuacji, gdzie niemal każda z jego bliskich osób w pewnym sensie wymaga specjalnego, bardzo delikatnego traktowania. Tutaj najważniejsze są priorytety, co będzie ważniejsze, lepsze i mniej druzgocące w ich sytuacji…
      Nie można mu odmówić odwagi i gotowości do poświęcenia. Żadną trudnością nie było dla niego uratowanie Penelopy i z łatwością trochę się nad nią pastwił, bo irytuje go bezmyślność i bezczynność. W końcu miał przed sobą młodą, zdrową kobietę, która mogłaby pomóc chociaż samej sobie, a nie czekać aż ktoś ją uratuje i panikować. (Tutaj wspomnę jedynie, że chciałam zwrócić uwagę na to, kto może zostać prefektem. Bo może i miała ona wybitne oceny i ogromną wiedzę, to widać, że nie umiała jej zastosować w życiu. Podobna sprawa z Percym, który też niby był prymusem, a po szkole zdawał się zapomnieć, jak używać mózgu). W kwestii Betty sprawa wygląda inaczej, bo na jego drodze stanęła niezwykle dzielna, ale przede wszystkim bezbronna dziewczynka. I zgadzam się całkowicie, Łapa stanął na wysokości zadania i chociaż Bill jest bardziej obyty w kontaktach z dziećmi, to właśnie Syriuszowi Betty zaufała i gdyby nie on, to nigdy nie poszłaby z Weasleyem.

      Usuń
    3. Oj Huncwoci są cudowni! ♥ To oddanie jest trudne do opisania. Masz rację, Zakon nie prowadzi żadnych kalkulacji - po prostu ratują, bo są grupą ludzi, która nie uległa żadnej znieczulicy i wciąż im zależy.
      Ciekawe masz spostrzeżenia odnośnie Remusa. Zgadzam się z nimi, bo Lupin i Greyback zdają się być ze sobą połączeni w sposób bardzo dziwny od dnia, kiedy ten drugi ugryzł Remusa. Trochę tak, jak z Potterem i Voldemortem. Jeden nie może żyć spokojnie, gdy drugi przeżyje. Ale czy Lupin nie ma szans pokonać Greybacka? Nie powiedziałabym. Jemu po prostu, jak stwierdził Black, za bardzo zależy, a Fenrir umie to wykorzystać. Uderzał w czułe punkty, nie swoją siłą, bo Remus zdecydowanie był zdolniejszym czarodziejem w zwykłym magicznym pojedynku, ale manipulacją. Dopiero Syriusz uświadomił mu, że groźby rzucane przez Greybacka były (na ten moment) bezpodstawne. Sam później stał się ofiarą takiej manipulacji, ale cóż… Doradzać zawsze jest lepiej xd
      Czy Tonks jest tak zupełnie pogodzona ze zmianami w swoim życiu? Nie byłabym taka pewna, ale cóż… To temat na inne rozdziały. Mogła jednak wspomóc Hestię dobrym słowem i przede wszystkim zrozumieniem. Ma z pewnością ogromny instynkt macierzyński, ale cóż, nawet w tej sprawie nasza Tonks bywa bardzo nieporadna.
      Co do Andy, to ona raczej nie zadawała zbyt wielu pytań. Wydaje mi się nawet, że nie chciała wiedzieć, skąd wzięła się dziewczynka, którą przyprowadziła Sara. Trzeba było pomóc i zaopiekować się, więc to zrobiła. Na pytania miała czas później.
      Tonks rzeczywiście odnalazła się w roli pomocnicy uzdrowicielki. Twoje obawy też nie są bezpodstawne, dziecko w końcu już reagowało na stres i emocje własnej matki. Wielokrotnie to zauważała. Ale była tam też Altheda, która zgodnie z obietnicą, nie miała zamiaru dopuścić do tego, żeby wydarzyło się coś złego.
      Dora trochę weszła w buty Althedy, przynajmniej w kwestii ratowania życia. Trudno nie zauważyć poświęcenia uzdrowicielki i jej oddania pacjentom. Ally jest właściwą osobą, na właściwym miejscu. Tonks chyba nie byłaby zadowolona, gdyby dowiedziała się o porównywaniu jej z Althedą, ale z pewnością były w podobnej sytuacji, nie wiedząc, co się dzieje z ich ukochanymi. Czy to je zbliżyło? Może trochę, ale nadal dzieli je jeszcze bardzo, bardzo dużo… Na tyle dużo, że chociaż może wie, ile Altheda znaczy dla Łapy, to nie jest w stanie tego jeszcze zaakceptować.
      Dopiero zaczynasz lubić Althedę? Ja ją uwielbiam, uwielbiam ją z Syriuszem, uwielbiam to, że są jak ogień i woda, no i uwielbiam to, że ma brązowe oczy tak samo, jak wiadomo kto xd Tonks za nią nie przepada z bardzo osobistych względów, co jeszcze będzie się za nimi ciągnąć. Ale nie powiedziałabym, żeby z tego właśnie powodu nie wspierała jej. Załamanie Althedy wymagało okazania wielu emocji, co raczej jest do niej niepodobne, a to z pewnością sprawiło, że nikt nie wiedział jak się zachować. Sama Altheda raczej nie chciała się rozklejać przy wszystkich, gdy dla nich bitwa jeszcze się nie skończyła. Później przecież, gdy opieka nad Emily zdawała się już przerastać Ally, to właśnie Tonks zapewniła ją, że wszyscy jej pomogą i nie zostawią jej samej. W ich sytuacji to największy wyraz wsparcia, na jaki można liczyć.
      Oczywiście, że ktoś opatrzy Lupina xd Sam się w pewnym sensie opatrzył jeszcze na Pokątnej, a ten facet doświadczył w życiu już tyle bólu, że kilka nieprzyjemnych, ale nie zagrażających życiu ran chyba już nie robi na nim wrażenia xd A poza tym ma ważniejsze rzeczy do roboty… xd
      Na 99% rozdział pojawi się 13 stycznia, jest praktycznie gotowy, ale chciałabym skończyć jako tako już następny, żeby nie zostać znowu z niczym przy publikacjach.
      Ah, niezmiennie dziękuję Ci za komentarz, bo to coś niesamowitego, móc przeczytać taką odpowiedź, na moje opowiadanie ♥
      Ściskam jeszcze mocniej ♥

      Usuń