14.10.2023

149) Wszystko dla jego dobra

Ostatnie dni roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego nie należały do najlepszych, chociaż również nie przyniosły też żadnych nowych tragedii. Po szumnym powrocie Ginny Weasley do domu, którego tłem było porwanie jej przyjaciółki. Andromeda doskonale pamiętała wzburzenie Nimfadory, gdy razem z Remusem wróciła z Nory. Jej córka nie potrafiła zrozumieć obojętności z jaką on, Syriusz i Charles Tomson zareagowali na wieść o córce Lovegooda. Okazało się jednak, że to nie obojętność, a opanowanie, którego zawsze brakowało Dorze. 

Już nazajutrz rozpoczęli poszukiwania, te działania musiały być jednak wyjątkowo ostrożne. Brakowało im ludzi, Kingsley Shacklebolt wciąż się ukrywał po odkryciu działania zaklęcia tabu, a to on miał łączność z każdym członkiem Zakonu Feniksa, znał ich miejsca pobytu oraz możliwości działania. Bez niego mogli ufać tylko najbliższym, z którymi utrzymywali kontakt, całe szczęście wielu było chętnych by się zaangażować. Remus i Syriusz mogli liczyć na pomoc Tomsona, Billa i Fleur, Gottesmanów, a także Sary, Franczesca i Giuseppe, chociaż oni wciąż ciężko przechodzili przenosiny swoich rodaków do Włoch. Nie można było się im dziwić, bo przecież byli świadkami krzywdy i śmierci przyjaciół, których mieli chronić, to musiało być olbrzymie piętno. Do tego właśnie wtedy Shacklebolt został otoczony przez śmierciożerców i ledwo udało mu się wywinąć, a tym samym pokazał im, że muszą uważać jeszcze bardziej niż myśleli do tej pory. I chociaż próbowali ze wszystkich sił, pierwsze dni ich poszukiwań nic nie przyniosły. Jedynym pocieszeniem był fakt, że nigdzie nie pojawiła się informacja o śmierci Luny Lovegood. Pozwoliło to im wziąć chwilę oddechu na czas świąt, które również nie należały do najwspanialszych. 

Pierwszą przeszkodą była pełnia, która wypadała akurat w samą wigilię. Wykluczało to zarówno odświętną kolację, ale również i świętowanie na następny dzień. Bo i tym razem, jak i przy każdej pełni, każdy w domu Lupinów czuł wewnętrzny niepokój. Bo chociaż Remus od wielu miesięcy nie był zagrożeniem dla swoich najbliższych, to wciąż pełen księżyc przypominał im, że wszystko może się zdarzyć, a w tych czasach nie znaczyło to nic dobrego. Ograniczyli się więc do wczesnego obiadu, dość krótkiego i do tego w wąskim gronie, do którego zaliczali się Andromeda, Nimfadora, Remus, Syriusz oraz Altheda. Nie było to spotkanie zbyt radosne, chociaż wszyscy starali się być uprzejmi i nie rozmawiać o wojnie. W oczy jednak kłuło puste krzesło dla zbłąkanego wędrowca, może nie samo krzesło, ale to kto powinien na nim siedzieć. 

Nieobecność Teda dawała się we znaki szczególnie w tym okresie. Andromeda mimo wszelkich starań, nie potrafiła zepchnąć na dalszy plan smutku i tęsknoty, które w tym czasie stały się jeszcze trudniejsze do zniesienia. Czuła w kościach, że te święta nie przyniosą ukojenia, którego tak bardzo pragnęła, że nie wydarzy się cud i Ted nie pojawi się w drzwiach, trzymając z trudem największą choinkę, jaką udało mu się znaleźć, bo co roku starał się by świąteczne drzewko było jeszcze większe niż jego poprzednik. Te święta były niezwykłe i to pod wieloma względami, ale dla Dromedy były przede wszystkim niezwykle blade. Zabrakło jej wszystkiego, co czyniło ten czas tak barwnym i niezwykłym. Brakowało głośno śpiewanych kolęd, mugolskiego telewizora, który zawsze skrzeczał na chwilę przed wieczerzą, a także kłótni o pilota, które Teddy i Dora zawsze toczyli. Brakowało niechlujnie ozdobionych przez Nimfadorę pierników oraz niewyobrażalnego bałaganu w całym domu. Brakowało ciepłych ramion męża, które zawsze ją otulały, gdy próbował podejrzeć, jak pakowała prezenty… Zabrakło tego pierwiastka, który sprawiał, że te święta mogła nazwać rodzinnymi…

A przecież miała wokół siebie rodzinę. Miała ukochaną córkę i jej męża, który już dawno przestał być jedynie dodatkiem do Nimfadory, a Andromeda traktowała go, jak kogoś na wzór bliskiego kuzyna, bo na to, żeby nazwać go synem, była zdecydowanie za młoda… Miała Syriusza, który spędził z nią ten niezwykły czas po raz pierwszy od wielu lat i to w zupełnie innych okolicznościach niż zwykli kiedyś. No i przede wszystkim miała to maleństwo, które już wkrótce miało przyjść na świat. To była jej rodzina, może niepełna, ale kochana. Nie potrafiła jednak cieszyć się ich obecnością. 

Przygotowania zaczęła dużo wcześniej, przez co zabrakło wszystkich denerwujących, ale również tradycyjnych spięć tuż przed samymi świętami, nie czuła, że zabraknie jej czasu, że nie zdąży wyprasować sukienki i upiąć włosów - ba, nawet w tym roku nie zaprzątała tym sobie głowy - nie było Dory biegającej między piętrami i łapiącej się najmniej wymagającej czynności, która mogłaby zostać jej zlecona przez Andormedę, nie było Teda wyjadającego z garnków, przez co martwiła się, że jedzenia starczy na wieczerzę. Po prostu nie były to najbardziej udane święta Andy… I jedynie przez mocną konkurencję, jaką były wspomnienia z rodzinnego domu Blacków, nie mogła ich nazwać najgorszymi. A mimo tego Andromeda starała się zachować pozory i udawało jej się to aż do chwili, gdy księżyc był wysoko na niebie, Remus zapewne już dawno się przemienił, a Dora ledwo zasnęła na kanapie z głową na kolanach matki. Dopiero wtedy w ciemnym salonie, gdy ogień w kominku powoli dogasał, Dromeda pozwoliła sobie na gorzkie łzy, będące dla niej zakończeniem tych świąt, które choć nie sama, spędziła bardzo samotnie… 

Kolejne dni po świętach były z kolei powrotem do codziennego niepokoju, do którego zdążyli już wszyscy się przyzwyczaić. Remus wraz z pozostałymi zaangażowanymi nadal szukał młodej Lovegood, próbując znaleźć sposób, by dostać się do Azkabanu, który przestał pełnić rolę czarodziejskiego więzienia, a stał się miejscem męki dla przeciwników Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać i jego popleczników. Dla Andromedy była to kwestia odległa, nie dotyczyła bezpośrednio niej i jej najbliższych. Te dni były dla niej chwilą oddechu przed kolejnym ciosem, który miał nadejść bardzo szybko. 

Stało się to w Nowy Rok, kiedy nad ranem, tuż przed wyjściem, Remus od niechcenia odebrał wszystkie wiadomości, wśród których było również noworoczne wydanie Proroka Codziennego. Był jednak tak zaangażowany w poszukiwania Lovegood, że nie zdołał spojrzeć na zawartość skorumpowanej gazety. Dlatego, gdy tylko Andromeda i Nimfadora rozpoczęły swój dzień, ten egzemplarz wpadł w ręce pani Tonks. 

Schowała się z nim w kuchni, pod pretekstem przygotowania śniadania i porannej kawy. Z tamtej perspektywy miała idealny widok na córkę, która rozsiadła się wygodnie przy stole, bo od dłuższego czasu tylko twarde krzesło dawało jej jako taki komfort, a nie pozornie idealne do wypoczynku kanapa czy miękki fotel. Dora pokręciła głową, próbując się rozciągnąć, a potem z największym uśmiechem na twarzy położyła dłonie na brzuchu i zaczęła szeptać coś do swojego dziecka. Był to widok niezwykle rozczulający, siłą wdzierający się w sentymentalne wspomnienia z czasów, gdy to sama Andromeda oczekiwała na narodziny Nimfadory. Takie drobiazgi mocno podbudowywały Dromedę, chociaż nie sprawiały, że zapominała o lęku, z którym budziła się każdego dnia. Można powiedzieć, że jedynie go uciszały, ale na każdym kroku mogło wydarzyć się coś, co czyniło go jeszcze większym. 

Tak też wydarzyło się tego ranka, gdy oderwała wzrok od córki, by spojrzeć na nagłówki gazety. I wtedy niemal nie krzyknęła z przerażenia. Wiedziała, że za każdym razem sięgając po Proroka, mogła natknąć się na informację o śmierci kogoś, kogo znała, ale do tej pory nie przydarzyło się to. Tym razem jednak spoglądała na spis nazwisk opatrzonych tytułem Poszukiwani Wrogowie Czarodziejów. Żadnym zdziwieniem nie był fakt, że tą listę rozpoczynał Harry Potter i większość osób, które cieszyły się jego sympatią i jawnie opowiadały się po jego stronie. To jednak jej aż tak nie uderzyło. Jej wyczulony na konkretne nazwiska wzrok od razu wyłapał pozycję, pod którą wpisano nikogo innego, jak jej męża. Ted Tonks, dwa słowa, których nie chciał zobaczyć w żadnej gazecie czy broszurze, a za nimi litania nieprawdziwych zarzutów, które nie miały najmniejszego sensu. Pokręciła głową z przerażeniem, czując, że nie jest w stanie złapać oddechu… Ten artykuł, ta lista, to nic innego jak listy gończe… Oficjalne zawiadomienie o poszukiwaniach, które mogły skończyć się w aktualnej sytuacji na dwa sposoby - albo dożywociem w Azkabanie, albo natychmiastową śmiercią. 

Andromeda skuliła się, próbując powstrzymać spazmy, które targały jej ciałem, zaciskając palce na gazecie, ale nie potrafiła oderwać wzroku. Wciąż wracała do imienia Teda, ale nie potrafiła ominąć pozostałych… Harry Potter… Ted Tonks… Ronald Weasley, Hermiona Granger… Ted Tonks… Rubeus Hagrid… Ted Tonks… Wyczytywał kolejne nazwiska, niektórych nie znała, ale znacznie więcej było tych, które chociażby kojarzyła. Lista była długa, a jednak wciąż jej wzrok przykuwała pozycja z nazwiskiem Teddy’ego, a przynajmniej tak było do chwili, gdy jej zagubione spojrzenie nie padło na dwa nazwiska jedno po drugim… Remus Lupin, Nimfadora Lupin… Ted Tonks… Dora… Remus… Teddy… 

Każde uderzenie serca sprawiało jej ból, ten sam, który od dawna jej towarzyszył, który był niemal niedostrzegalny, ale teraz stał się rzeczywisty i tym bardziej dotkliwy. Nazwisk były dziesiątki, a ona widziała tylko trzy… Widziała swoją rodzinę, swoich ukochanych, których ktoś chciał jej odebrać. Strach o nich nie był już tylko strachem, był bólem i paniką, które ogarniały ją coraz częściej i przejmowały nad nią kontrolę w chwilach, gdy marazm ustępował im miejsca. Nie potrafiła z tym walczyć, nie miała już na to siły… A jednak w tej bezsilności była uparta i udawała… Przybierała maskę silnej i opanowanej, żeby nie przysparzać nikomu problemów, nie chciała być dla nikogo problemem. Tym razem również. Wzięła głęboki oddech, który był mocno przerywany, bardzo płaczliwy. Zmięła gazetę w dłoniach, odrzucając w kąt i mając pewność, że Dora nie będzie przejmować się śmieciem na podłodze. Otarła z twarzy łzy, choć sama nawet nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać. Z trudem się podniosła i zabrała się za przygotowywanie śniadania, który nie mogło pozostać jedynie wymówką, a przy tym starała się nie myśleć… o niczym, a najlepiej wcale…

— Doro, obiecaj mi coś… — poprosiła, spoglądając na swoją córkę, gdy po paru chwilach usiadły razem przy stole nad pełnymi talerzami. Coraz rzadziej, gdy na nią patrzyła, widziała tą małą niesforną dziewczynkę, która nigdy nie słuchała się jej poleceń. Teraz widziała dwudziestopięcio letnią kobietę, przyszłą matkę, żonę i personę nietuzinkową. Od dnia jej narodzin darzyła ją miłością tak ogromną, że nie sposób ją opisać, teraz jednak dodatkowo z każdym dniem jej córeczka wzbudzała w niej niesamowity podziw i szacunek. Nawet ona sama, choć przeżyła w swoim życiu wiele, nie byłaby w stanie udźwignąć wszystkiego, co los zgotował Nimfadorze, a ta  mimo wszystko wciąż miała w sobie tyle radości. Nawet teraz, gdy spojrzała na matkę spod przymrużonych oczu i z przekornym uśmiechem powiedziała:

— Nie mogę obiecać, że będę grzeczna… — Zmarszczyła zadziornie nos i rozprostowała nogi z westchnieniem. Andromeda uśmiechnęła się mimowolnie, bo Dora doskonale wyłapała niezamierzoną aluzję między jej teraźniejsza sprawą, a niezliczonymi prośbami z dzieciństwa, które zawsze zaczynała w ten sposób, chcąc zmusić córkę do dobrego zachowania. — Nigdy nie potrafiłam dotrzymać tej obietnicy…

— Mówię poważnie — zauważyła Andromeda, potrząsając głową i wracając myślami na właściwe tory. To nie był moment na sentymentalne podróże, matczyna troska nie pozwalała jej przestać myśleć o tym, co może się wydarzyć. Nic nie zapowiadało, że wojna się skończy, a znała swoją córkę i zięcia zbyt dobrze, by zakładać, że narodziny dziecka zmuszą ich do odłożenia na bok powinności względem Zakonu. Ta myśl, zmieszana z nieustannym strachem o los męża, niemal na każdym kroku wywoływała u niej łzy. Zwłaszcza tego ranka, gdy Andromeda przeczytała ich nazwiska na listach gończych. 

— Coś się stało, mamo? — zaniepokoiła się Dora, prostując się na krześle. Andromeda pokręciła głową, zaprzeczając, chociaż stało się zdecydowanie zbyt wiele. Wstała, podeszła do córki i przeczesała dłonią jej różowe włosy. Wykorzystała to, że stanęła za nią i Dora nie mogła zobaczyć łez w jej oczach. Myślami wróciła do Proroka leżącego na kuchennej podłodze, kiedy w jej głowie tworzyły się koszmary strasznej bitwy, w której giną wszyscy jej bliscy. Zbyt wiele ryzykowali, zbyt wiele mieli do stracenia….

— Musisz mi obiecać, że co by się nie działo, zrobisz wszystko dla dobra swojego dziecka — poprosiła, starając się z całych sił, by jej głos nie zdradził tych wszystkich emocji, z którymi się mierzyła.

— Obiecuję, zrobię dla niego wszystko, oddam własne życie… — zapewniła Nimfadora, odwracając się w stronę matki, ale jej słowa wcale nie podniosły Andromedy na duchu, wcale nie to chciała usłyszeć, chociaż właśnie tego mogła się spodziewać. Jej mina musiała zdradzać zbyt wiele, bo Dora zaniepokoiła się. — Mamo…

— Masz zadbać o jego dobro, a nie się poświęcać… — doprecyzowała Andromeda ze ściśniętym gardłem. Nimfadora zmarszczyła brwi, stając naprzeciw mamy i łapiąc ją za ręce.

— Wszystko będzie dobrze, mamo — powiedziała z przekonaniem, posyłając matce pokrzepiający uśmiech. Każdy kolejny dzień dawał jej ostatnio więcej nadziei, to był większy dar niż jakakolwiek magia, którego nie każdy doświadczył. — Musisz mi uwierzyć, wszystko się ułoży, tata też niedługo wróci — zapewniła ją i w tym momencie wszelkie bariery w Andromedzie opadły, a łzy popłynęły swobodnie po jej polikach. Uśmiech Nimfadory złagodniał i przybrał bardziej pocieszający charakter. Objęła mocno matkę, pozwalając jej wypłakać się w ramię. — A jak w końcu to się stanie, to zrobię mu awanturę stulecia, to mogę ci obiecać z ręką na sercu. 

Pokrzepiające i nieco żartobliwe słowa Nimfadory wcale nie pomogły. Wręcz przeciwnie, wzmogły jedynie obawy Andromedy. Wierzyła jednak, że obietnica córki jest zobowiązująca, że w razie zagrożenia na pierwszym miejscu postawi bezpieczeństwo i dobro dziecka. Dla Andromedy oznaczało to, że młoda matka będzie trwać przy swoim maleństwie niezależnie od tego, ilu jej bliskich czy to z rodziny, czy z grona przyjaciół, rzuci się w wir walki, która prędzej czy później musiała w końcu nadejść. Ta obietnica była filarem zszarganego spokoju Dromedy. 

***

Stawiał łapę za łapą, próbując nie zostawiać widocznych śladów, co było niezwykle trudne biorąc pod uwagę niespodziewane roztopy w tej części kraju. Animagiczna postać pozwalała mu pozostać jeszcze bardziej niezauważonym, a przy okazji on mógł w pełni skupić się na tropieniu osoby, której szukał. A musiał być już blisko… Patrząc na schemat, który sprawdzał się cyklicznie od momentu, gdy odnalazł pierwszy trop. Odnalazł kolejną wstążkę i zaczął szukać w okolicy, w miarę bezpiecznej, a co za tym idzie również dużej odległości od samego punktu, gdzie znalazł trop. Tym razem mu się poszczęściło, chociaż nie wiedział czy to dobrze, że już z daleka czuł swąd palonego, mokrego drewna. Idąc tym śladem dotarł do iglastego zagajnika, który tworzył naturalną osłonę przed niechcianymi spojrzeniami. Zwolnił, zbliżając się i nasłuchując uważnie. Może powinien wziąć ze sobą Remusa, którego wilczy kinol byłby w stanie wyczuć więcej albo usłyszałby więcej… Problem polegał na tym, że Tonks miała się na razie nie dowiedzieć o tym, że Syriusz aktywnie prowadzi poszukiwania jej ojca, a zaangażowanie Remusa z pewnością skończyłoby się tym, że wygadałby się swojej żonie. Mógłby w myślach naśmiewać się z przyjaciela za bycie pantoflem, ale Łapa sam gryzł się w język, żeby za dużo nie mówić Althedzie, chociaż wiedziała doskonale, gdzie, a raczej w jakim celu znikał tak często z domu. 

Był więc skazany sam na siebie, ryzykując, że jeśli w końcu kogoś znajdzie, to nie będzie to Ted, a jakaś inna grupa uciekinierów, albo co gorsza szmalcownicy. Tym razem jednak miał dobre przeczucie i miał się co do tego upewnić, gdy skulił się tuż przy zagajniku nasłuchując rozmów przy niewielkim ognisku. 

— Możemy dodać jeszcze jedną kłodę? — Pytanie zadał jakiś młody chłopak, a tak przynajmniej obstawiał Syriusz, oceniając jego głos. Miał irytujące wrażenie, że mógł już gdzieś słyszeć tego chłopaka, ale być może to jego podświadomość wciąż przypominała mu Harrym. — Strasznie zimno dzisiaj… 

— Ogień byłby za duży, można by nas łatwiej namierzyć — odparł kolejny, tym razem z pewnością dużo starszy mężczyzna, ale oprócz jego odpowiedzi dosłyszał również inną rozmowę, która musiała być prowadzona w niewielkim oddaleniu. To co najbardziej go zdziwiło, to fakt, że był to zupełnie inny język, chyba goblidegucki, jeśli się nie przesłyszał, a to oznaczało, że nie zrozumie nawet słowa. Podszedł jednak nieco bliżej, zaglądając między gałęzie. — Lepiej dłużej utrzymywać mniejszy ogień. 

Chociaż nie był to idealny punkt obserwacyjny, dostrzegł trzy namioty, dwa rozłożone blisko siebie, a jeden w znacznym oddaleniu, ale jednak na tyle blisko by zaliczyć go do tego samego obozowiska. To właśnie przy tym najdalszym namiocie dostrzegł dwie postacie, które z pewnością nie były ludźmi. Jego wzrok jednak przyciągały osoby, których rozmowie się przysłuchiwał. Faktycznie było to dwóch mężczyzn, którzy ogrzewali się przy ogniu. Ten starszy, brązowowłosy, siedział do Syriusza tyłem, nie mógł więc widzieć jego twarzy, ale ten młodszy… Wystarczyło jedno spojrzenie na ciemnoskórego chłopaka o długiej szyi i łagodnych rysach twarzy, które nijak nie pasowały do zaniedbanej fryzury i niezbyt gęstego zarostu, który musiał niedawno zapuścić, a Black już wiedział, że to jeden z młodych Gryfonów, który od pierwszego roku dzielił dormitorium z Harrym. Łapa próbował przypomnieć sobie jego imię, ale bardziej zastanawiał się, dlaczego ten chłopak jest w tym miejscu pośród uciekinierów? Może był mugolakiem? Może dopuścił się czegoś, co było teraz postrzegane jako zbrodnia? Przecież musiał należeć swego czasu do GD, a skoro tak to powinni wiedzieć coś o nim… Może młoda Weasley by coś powiedziała? Może jego też powinien sprowadzić do domu, w bezpieczne miejsce? Zastanawiał się nad tym, aż do kolejnych słów wypowiedzianych przez Gryfona, a które upewniły jedynie Blacka, że znalazł się w odpowiednim miejscu. 

— Może powinniśmy byli pomóc Tedowi? — W pierwszej chwili wydawało mu się, że się przesłyszał, ale wyostrzył słuch. — Tamtych dwoje i tak z nami nie gada, nie znaleźli też jedzenia, chociaż to ich kolej… 

— Ted sobie poradzi, my też, a oni… — Starszy mężczyzna zamilkł w pół zdania, ale jednocześnie upewnił Blacka, że to nie jest jedynie zbieżność imion. Ilu Tedów-mugolaków mogło się ukrywać po lesie? Niepokoiło go jednak to, że Ted przystąpił do kompanii goblinów, a jak zauważył zarówno młody Gryfon i jak nie chciał na głos przyznać ten starszy, nie mogli im zaufać. — Lepiej otaczać się sprzymierzeńcami w tych czasach, a już z pewnością nie robić sobie wrogów. 

— Wiesz dobrze, Dirk, że oni pierwsi nas zdradzą, gdy dopadną nas szmalcownicy — przyznał cicho Gryfon, próbując nie patrzeć w stronę namiotu goblinów. Syriusz wypuścił powietrze nosem, próbując nie parsknąć. Zgadzał się z nim całkowicie, a jedynym pocieszeniem było to, że jeszcze dopadli ich szmalcownicy…

— Póki co nikt nas nie wydał i wszyscy ciągle żyjemy… — powiedział mężczyzna nazwany Dirkiem, ale w jego głosie nie dało się słyszeć pewności czy jakiejkolwiek pociechy. 

Syriusz nie usłyszał już dalszej rozmowy przy ognisku, bo za nim pod jakimś ciężarem głucho trzasnęła gałązka zagłuszona przez śnieżne błoto. Podskoczył na czterech łapach, strosząc sierść, ale od razu położył uszy po sobie, widząc niezbyt wysokiego mężczyznę, który mimo ubrudzonych, pogniecionych i zniszczonych ubrań oraz zarostu zupełnie niepasującego do jego pełnej, poczciwej twarzy, wydawał się być całkiem zadowolony. Trzymał pod pachą plątaninę gałęzi, zapewne miał być to chrust na ognisko, a wolną dłonią przetarł twarz, brudząc ją nieznacznie, a potem potargał nieuczesane włosy. Uśmiechnął się szeroko, rozpoznając najwidoczniej postać, pod którą pojawił się przed nim Syriusz.

— Aportujesz? — zapytał z rozbawieniem Ted, ściszając głos do tonu, który był ledwie słyszalny. Syriuszowi jednak nie umknęła ta błyskotliwa uwaga. Warknął wściekle i przeciągle, jeżąc sierść na karku. Tonks zaśmiał się bezgłośnie, przyłożył palec do ust, nakazując być mu cicho i machnął ręką za siebie, nakazując Blackowi iść za sobą. Oddalili się kawałek, nawet spory kawałek. Ted zatrzymał się pod sporym drzewem, pod którym leżała kłoda, usiadł na niej, odkładając chrust na ognisko obok siebie. Spojrzał z wyczekiwaniem na Syriusza, który na jego oczach zmienił swoją postać z powrotem na ludzką. Black patrzył na niego niezbyt przychylnie i pamiętając doskonale jego komentarz, przywitał się: 

— Witaj, Ted. 

— Dobrze cię widzieć, Syriuszu — odparł Tonks. — Wybacz ten krótki spacer, ale to dla zachowania… — zamilkł na chwilę, zastanawiając się jakiego słowa użyć — prywatności…

Syriusz pokiwał głową, zerknął przez ramię w stronę zagajnika, gdzie jeszcze przed chwilą przysłuchiwał się rozmowie toczącej się przy ognisku.

— Masz tu całkiem niezłą kompanię — zauważył. Zmrużył oczy, przypominając sobie chłopaka z Gryffindoru, który był współlokatorem Harry’ego. — To Dean Thomas? 

— Znasz go? — zdziwił się Ted, ale ostatecznie pokiwał głową ze zrozumieniem. — Pewnie tak, podobno dzielił dormitorium z Potterem. Spotkałem go parę dni po moim odejściu i połączyliśmy siły — przyznał, upewniając Syriusza w tym, że jego przeczucia były trafne. Kopnął jedną nogą chrust, który posypał się po śnieżnym błocie i przesunął się na skraj pieńka, klepiąc miejsce obok siebie. — Usiądziesz? 

Syriusz spojrzał na niego spode łba. Ta rozmowa była dla niego zbyt beztroska. Skrzyżował ręce na piersi, delikatnie pocierając przy tym ramiona, żeby się ogrzać. Sierść miała tę jedną zaletę, że zawsze było w niej ciepło, ludzka skóra nawet pod kurtką nie dawała tak przyjemnego komfortu podczas mrozów. 

— Wolałbym najpierw usłyszeć o tym, jak to wszystko wyglądało od twojego odejścia — stwierdził tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie chciał podczas tego spotkania tylko uścisnąć Tedowi ręki i udawać, że wszystko jest w porządku, tak jakby mogło się to Tonksowi wydawać. Westchnął ciężko: — Słyszałem o szmalcownikach, goblinach… 

Tonks wyprostował nogi, aż w kolanach mu strzeliło. On również westchnął i wymigał się od odpowiedzi:

— A ja chciałbym usłyszeć o mojej żonie, córce i wnuku… 

— O zięciu nie? — spytał zaczepnie Syriusz, unosząc wysoko brew. Właściwie miał ochotę wygarnąć trochę mężowi swojej kuzynki to, jak zachowywał się w ostatnim czasie względem Remusa, chociaż ten zarówno wcześniej zachowywał się w porządku, jak i później, kiedy otoczył opieką po jego odejściu jego żonę, córkę i wnuka, o których przecież tyle chciał wiedzieć. Ted wciąż się w niego wpatrywał, ale jego wzrok nie był już tak pewien, nie był już tak hardy i wrogi, kiedy mówił o Lupinie. Syriusz zdecydował się przemilczeć ten temat ostatecznie, ale odparł: — Coś za coś, Ted. Ty jesteś nam więcej winny. 

Tonks parsknął, autentycznie rozbawiony tym stwierdzeniem. Chociaż może nie tyle stwierdzeniem, co faktem, że ta rozmowa w ogóle doszła do skutku.

— Nawet się za tobą stęskniłem, Black — przyznał szczerze. Zgiął z powrotem nogi w kolanach i oparł na nich łokcie, zastanawiając się, co dokładnie miałby powiedzieć. Zadumał się przy tym na dłuższą chwilę, ale w końcu zaczął: — Mówiłem wam, że mój kolega zaproponował mi wspólną ucieczkę, prawda? 

— Coś wspominałeś… —  rzucił sarkastycznie Syriusz, mierząc Teda nieprzychylnym spojrzeniem, a później dodał z ironią: — Byłem zaspany i zszokowany twoim poziomem głupoty…

— Cofam to o tęsknocie… — mruknął Ted, posyłając Blackowi na wpół rozeźlone i wpół rozbawione spojrzenie. Jednak jego wypowiedź na tym się nie skończyła. Najwidoczniej sam poczuł, że jest zobowiązany do bardziej obszernych wyjaśnień, skoro już doszło do tego spotkania. — Ten mój znajomy, Sam, złapali go razem z Dirkiem Cresswellem, też go znam, ale nigdy nie przyjaźniliśmy się za bardzo. Chcieli się uwolnić, byli ponoć już w połowie drogi do Azkabanu. Wtedy Dirk oszołomił Dawlisha… — Ted zwiesił głos, kaszlnął i otrząsnął się z zimna. Prawdopodobnie już od dłuższego czasu nie przebywał przy ognisku. Syriusz natomiast skrzywił się znacznie, bardziej na widok stanu Teda, który choć powierzchownie był zadowalający, to jednak budził pewne obawy, niż na sam fakt słów, które Tonks właśnie wypowiedział. Chociaż to chyba nie było takie oczywiste dla Teda, bo kontynuował: — Tak, Dora nieraz wspominała o nim i to niezbyt przychylnie. Dirk ukradł mu miotłę, ale nie zdołał oszołomić drugiego aurora, musiał uciekać i ratować własną skórę. 

— A ten Sam? — dopytywał Syriusz.

— Pewnie wciąż jest w Azkabanie, skazany na towarzystwo dementorów… — przyznał niechętnie Ted, nie mając ochoty wracać do tematu, na który za bardzo nie miał wpływu. To musiało być ciężkie, żyć ze świadomością, że człowiek, z którym miało się uciec, miało się sobie pomagać, towarzyszyć w niedoli, skończył o wiele gorzej niż Tonks. I być może, choć ani Ted, ani Syriusz nie mieli zamiaru powiedzieć tego na głos, być może już nie żył… — Bardzo prawdopodobne, że gdybym nie odszedł to i ja tak bym skończył. 

— Coś to da, jeśli powiem, że da się przeżyć? — mruknął Black, próbując zabrzmieć dość frywolnie i zabawnie, ale najwidoczniej wspomnienie Azkabanu mimowolnie odbijało się na jego twarzy i Ted wcale nie odebrał tego jako pocieszający komentarz. Może i faktycznie dało się przeżyć w więzieniu dla czarodziejów, może nawet dało się z niego uciec, ale nie zmieniało to faktu, że nikt o zdrowych zmysłach nie chciał znaleźć się chociażby w jego pobliżu.

— Zostałem na lodzie — przyznał w końcu Ted, kontynuując swoją historię, by nie musieć dłużej rozmyślać na temat Azkabanu — nie wiedziałem, co z Samem. Musiałem na własną rękę ogarnąć całą sytuację, nie szło najlepiej, ale potem spotkałem Deana i jakoś się udało. 

— A gobliny?

— Przyszły razem z Dirkiem, Gornak i Gryfek… — wyjaśnił Ted, chociaż bez większego entuzjazmu. — Średnio sympatyczni, ciągle gadają po goblidegucku. Całe szczęście Dirk robił w Urzędzie Łączności z Goblinami i zna ten język. Są raczej na uboczu, ale mają parę swoich trików, które pomagają nam się ukryć…

Syriusz parsknął śmiechem. Faktycznie gobliny mogły mieć swoje sztuczki, zaklęcia,  jakieś tajne przedmioty, które mogły być przydatne i zatuszować ich ślad, ale jednak mimo wszystko Tedowi udało się zostawić trop, którego oni nie dostrzegli.

— Różowe wstążeczki się nie ukryją… 

Tonks zaśmiał się wesoło, spoglądając na garść poplątanych ze sobą różowych, sznureczków, które Syriusz wyciągnął z kieszeni kurtki, a które jednocześnie były tropem prowadzącym wprost do tego miejsca.

— Tak, chciałem dać wam znać, że wszystko jest w porządku — przyznał z nieskrywaną radością. Syriusz rzucił w stronę Tonks różową plątaninę, czując się dziwnie, wypuszczając z dłoni trop, który go tu przyprowadził, bo nadal nie wiedział dokąd to wszystko zmierza. —  Poskutkowało… 

— Do tego wrócimy — powiedział Syriusz, przyglądając się uważnie Tedowi, który teraz z nikłym uśmiechem obracał w dłoniach kłębek wstążek. — Powiedz mi jeszcze o tym, co się działo u ciebie. 

— Niewiele… — przyznał lakonicznie Ted. Kaszlnął po raz kolejny i mówił dalej: — Podróżujemy w piątkę, przenosimy się z miejsca na miejsce, śpimy w namiotach, jemy ryby i wszystko to, co się nadarzy… — westchnął ciężko, zerkając na chrust, który zdołał uzbierać przed ich spotkaniem. Być może właśnie teraz w obozowisku obrabiali jakąś rybę, którą mieli zamiar zjeść, a Teda ciągle tam nie było i być może obawiał się teraz, że przywilej ciepłego posiłku zaraz go ominie, bo zdecydował się na rozmowę z Blackiem. Nie wstał jednak i mówił dalej: — Za wiele nie wiemy o tym, co się wydarzyło w świecie. Jakieś strzępki informacji, czasami uda nam się złapać Proroka, ale doskonale wiesz, że prawdy próżno w nim szukać. Wiemy, że Ginny Weasley i jej przyjaciele włamali się do gabinetu Snape’a i zostali za to ukarani — przyznał, przyglądając się Syriuszowi. Ten zacisnął nerwowo wargi. Ta wiadomość najwidoczniej zdążyła obiec już świat, skoro nawet uciekinierzy słyszeli o brawurowych próbach GD. Black wciąż myślał o tym, co przekazała im Ginny, o uprowadzeniu Luny, której poszukiwania wciąż trwały, a także o roli, jakie te wszystkie starania miały odegrać w misji Harry’ego i o tym, po co Dumbledore w ogóle zapisał w spadku Potterowi miecz Gryffindora. Mimo długich godzin zastanawiania się, nic nie wiedział i dobijało go to. Czasami nawet żałował, że tyle czasu poświęca na poszukiwania Teda, a nie Harry’ego. Teraz nie potrafił żałować, nie potrafił, bo widział Teda całego i zdrowego, bez żadnych ran, bez żadnych ubytków na zdrowiu i świadomości. Świadczyło to o tym, że był bezpieczny i że o to bezpieczeństwo był w stanie zawalczyć. To była dobra nowina, na tyle dobra, że nie mógł się doczekać, aż przekaże ją Andromedzie, a także i Tonks. Ale jednak temat dzieciaków z Gryffindoru był bardzo drażliwy. Ginny chyba nadal nie wiedziała, co przytrafiło się Lunie. — Podobno szukali jakiegoś miecza… 

— Tak — przyznał Syriusz, czując nieprzyjemne dreszcze na plecach — teraz jedna z nich, Luna Lovegood, została porwana przez śmierciożerców… 

— Wiedziałem, że będą jakieś konsekwencje… — sapnął rozeźlony Ted, jakby mógł się spodziewać, że po wyczynach praktycznie obcych mu dzieciaków, sprawy przyjmą właśnie taki obrót. Ta nerwowość jednak nie zamknęła mu ust, spojrzał na Blacka z determinacją i powiedział: — Słuchaj, Syriuszu, nie wiem czym jest ten cały miecz, który chcieli zdobyć, ale wiem za to, że Snape kazał przenieść go do Gringotta. Tylko, że tam również go nie ma. 

— Nie ma? — zdziwił się Black. Po prawdzie nie wiedział nic o tym, że Snape nakazał przeniesienie miecza do banku czarodziejów. Nie wiedział tego, nie wiedział również, że być może ktoś inny położył na nim łapy, a przecież było to bardzo istotne, mogło pomóc lub zaszkodzić Harry’emu. Skoro Potter potrzebował tego miecza, potrzebował też informacji o tym, gdzie on jest.

— Nie — powtórzył Ted — te gobliny tuż przed swoją ucieczką wycięły śmierciożercom mały dowcip i podmieniły ten miecz na doskonałą kopię. Do czegokolwiek śmierciożercom potrzebny będzie ten przedmiot, to z pewnością nieźle się zdziwią, gdy zorientują się, jaka jest prawda — stwierdził, a Syriusz nie mógł się nie zgodzić, że śmierciojadów trafi szlag, gdy w końcu do nich dotrze, że zostali oszukani. Black kiwnął głową, przyznając mu rację, jednak wcale to go nie pocieszyło, co było dziwne, bo zazwyczaj cieszył się na myśl, że ktoś mógł zaleźć za skórę śmierciożercom. Nie tym razem, bo jeżeli oni nie wiedzieli, gdzie jest miecz to oznaczało to, że…

— W tym wypadku Harry również nie dostanie tego miecza… 

— Też go potrzebuje?

— Dumbledore zapisał mu go w spadku, a Ginny, Luna i Neville próbowali go wykraść dla niego — wyjaśnił szybko Syriusz, nie mając zamiaru zatajać tego faktu przed Tedem. Być może Tonks byłby w stanie dowiedzieć czegoś jeszcze od swoich towarzyszy i przekaże mu takowe informacje, dzięki którym mógłby pomóc Harry’emu… nawet na odległość. — Nie wiesz, gdzie gobliny schowały ten miecz? 

— Nie mam pojęcia — przyznał Ted — ale wiem, że to zawistne stworzenia, które uważają, że wszystko to, co wyszło spod ręki goblina, należy właśnie do niego. Ich zdaniem miecz został Gryffindorowi tylko wypożyczony. 

— Straszne gnojki… — warknął Syriusz, zapamiętując, że musi bardziej zainteresować się sprawą tego miecza, jeśli będzie taka możliwość. W tej chwili jednak nie mógł wpaść do obozowiska, wziąć tych małych sukinkotów za fraki i zmusić do gadania. Miał zamiar jednak uczulić Teda na ten temat, on natomiast miał zamiar uzyskać więcej informacji na kilka niepokojących go tematów. — A szabrownicy? Spotkaliście ich? 

— Kilka razy prawie na nich wpadliśmy, ale udało się umknąć. Większość z nich to banda kretynów, ale jedna grupa… — Ted zawiesił głos. Syriusz bezmyślnie pokiwał głową, przypominając sobie o tym, że Ron wspominał, że po rozstaniu z Harrym i Hermioną też natknął się na bandę kretynów, która nazywała siebie szabrownikami i udało mu się im umknąć. Myśląc o tym, nie dostrzegł, że Tedowi ciąży coś na wątrobie, że sam fakt świadczący o tym, że istnieje jedna grupa szabrowników groźniejsza od drugiej, trzeciej czy czwartej, a nawet od nich wszystkich razem wziętych, nie jest jedynym powodem jego zmartwień. — Niech to zostanie między nami, Syriuszu, ale jedną grupą dowodzi Greyback. 

— Ta grupa to wilkołaki? — zapytał przez zaciśnięte zęby Black. Teraz zrozumiał, dlaczego Ted tak niechętnie o tym mówił, dlaczego ten niby drobny fakt wzbudzał w nim, a również i w Syriuszu ogromny niepokój. Remus mógł uciec przed Fenrirem Greybackiem z lasu pełnego wilkołaków, ale ten pościg się nie kończył. Spotkali się przecież ponownie w noc śmierci Dumbledore’a, spotkają się pewnie znowu… Będą na siebie natrafiać aż do momentu, gdy któryś pożegna się z tym światem albo… Albo aż do chwili, gdy jeden odbierze życie drugiemu. Gdyby tylko o to chodziło, gdyby na szali był jedynie los Remusa, udałoby im się zadbać o jego bezpieczeństwo, wspomóc go w tej walce, sam Lupin pewnie by się nie przejął faktem, że jego nemezis czyha gdzieś na jego życie. Cały sęk w tym, że Greyback pomijając likantropię, był potworem i psychopatą. Potrafił po nitce do kłębka dotrzeć do źródła, żeby ostatecznie zadać cios w miejscu, gdzie boli najbardziej. A najbardziej Remusa zaboli to, że krzywda przydarzy się jego najbliższym… Każdy, kto jakkolwiek powiązany był z Lupinem, stawał się celem Greybacka i w jego otoczeniu był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Remus przestając się odcinać, wiążąc się z ukochaną kobietą, tworząc z nią rodzinę, niechybnie sprawił, że lista osób, na których mu zależy zaczęła się znacząco wydłużać, a co za tym idzie, pojawiło się więcej wrażliwych punktów, w które Greyback mógł uderzyć. 

— Najprawdopodobniej… — wycedził niechętnie Tonks, wbijając na chwilę spojrzenie w błoto przed nim. — To dość drażliwy temat w naszej rodzinie i wolałbym, żeby moja córka ani tym bardziej mój… — zająknął się, przełknął kolejne kaszlnięcie i kontynuował: — mój zięć o tym się nie dowiedzieli. 

— Nienawidzę was za to, że ciągle każecie mi coś przed kimś zatajać — przyznał ze wstrętem Black, sięgając do kieszeni kurtki po papierosy, których tam jednak nie znalazł. Jego myśli zaczęły krążyć wokół Lupinów, wokół każdego kogo uważali za przyjaciół. Zastanawiał się nad zabezpieczeniami ich domu, które do tej pory były bez zarzutu, nad ich codziennymi rytuałami, wyjściami z domu, wizytami bliskich… Analizował każdy moment, w którym ich czujność mogłaby być zachwiana, w którym Greyback mógłby zaatakować… A jednak ten potwór wykonywał wciąż polecenia Beznosego Dupka i nie mógł uganiać się za prywatną vendettą. Trzeba było uważać, żeby na niego nie trafić i wciąż mieć oczy dookoła głowy… Tak to było najlepsze, chociaż z pewnością nie idealne rozwiązanie. Tak samo jak nieidealnym można było nazwać to nieustanne zatajanie przed sobą istotnych informacji. Syriusz miał wrażenie, że wszyscy dookoła się nad nim znęcają, zmuszając go do kolejnych obietnic i tajemnic… 

— A co u was? — zapytał z wyczekiwaniem Ted, po dłużącej się chwili ciszy, podczas której Black zdołał w myślach zwyzywać każdego w swoim najbliższym otoczeniu, a i tak nie udało mu się uspokoić. 

— Serio? Mam ochotę dać ci w pysk, Ted — rzucił wściekle, kopiąc grudę brudnego od błota śniegu. To pytanie wydało mu się bardzo nie na miejscu, zwłaszcza po tym, jak wiele trudu włożył w odnalezienie Tonksa. Ostatnie miesiące były nie do zniesienia, Black miał wrażenie, że wpadli w sinusoidę wydarzeń, które w żadnym momencie nawet przez chwilę nie pozostawały stałe, spokojne czy jakkolwiek nie wywołujące skrajnych emocji. Przywykł do tego, wszyscy chyba przywykli i zaakceptowali taką codzienność, ale Ted, który sam z siebie zniknął, nie miał prawa wiedzieć, ile ich kosztuje ta codzienność. Tym bardziej nie na miejscu było jego pytanie, zadane w sposób beznadziejny. — Budzisz mnie i Remusa w środku nocy, oświadczając, że znikasz i to my mamy przekazać taką informację twojej rodzinie, szukam cię miesiącami po bagnach i lasach, a kiedy w końcu cię odnajduję ty pytasz co u nas? 

— Nie będę przepraszać, zrobiłem to dla ich bezpieczeństwa… — oburzył się Tonks, ale Syriusz brutalnie mu przerwał:

— Dobry dobór słów — warknął, marszcząc wściekle brwi — bo z pewnością nie zrobiłeś tego dla ich dobra. Wiesz, że dwa dni temu Prorok Codzienny wydał oficjalną listę nazwisk osób poszukiwanych? 

To pytanie miało uświadomić Tonksowi, jak wielkie spustoszenie spowodowało jego odejście, jak dotkliwe musiało być dostrzeżenie jego imienia na liście osób, które były… cóż nie używając żadnych eufemizmów, były do odstrzału. Jemu również trzęsły się ręce, gdy czytał pognieciony egzemplarz Proroka, który pokazał mu Remus. Tonks miała go dopiero zobaczyć, jak to Lupin ujął w sprzyjających warunkach, chociaż oboje byli pewni, że bardziej przejmie się litanią imion osób jej bliskich, a zwłaszcza jej ojca, niż tym, że sama była na tej liście. Reakcji Andromedy nie był świadkiem, ale nie było złudzeń, że widziała to jako pierwsza i źle to zniosła, chociaż jak przystało na Blacka, udawała, że ma wszystko pod kontrolą… Ale była to tylko fasada, w środku ta kobieta była w ruinie i Syriusz wiedział, że długo tak nie pociągnie. Liczył, że wypominając to wszystko uderza w czuły punkt Teda, ale najwidoczniej się przeliczył, a mąż jego kuzynki okazał się bardziej cyniczny niż przypuszczał. 

— Zajmuję zaszczytne miejsce? — spytał ironicznie Ted, sprawiając wrażenie, że nie za bardzo go to obeszło, a nawet jakby chciał powiedzieć, że on to już dawno przewidział.

— Pierwsza trzydziestka… — odparł oschle, wkurzony, bo takie pytanie nie dziwiłoby go, gdyby padło z jego własnych ust. Wypowiedziane przez Teda mogło jedynie wyprowadzić z równowagi, nawet kogoś takiego jak Black, który cenił sobie specyficzne poczucie humoru. — Andy źle to zniosła, zresztą nie tylko to… — zwrócił mu uwagę na to, co naprawdę powinno go interesować. Nie miał zamiaru mu oszczędzać trudnych informacji. — Przez pierwszy miesiąc po twoim odejściu, kompletnie ucichła, nie powiedziała nawet słowa. 

— Ale już mówi — stwierdził niby beznamiętnie, trafnie dedukując, jakie były dalsze losy jego żony. Black zagryzł nerwowo wargi, do tego stopnia, że poczuł w ustach krew. Nim jednak coś powiedział, nim zaczął kipieć ze złości, Ted dodał jedynie już łagodniejszym, cieplejszym tonem: — Jest silną kobietą. 

— Musiała — syknął Syriusz, zirytowany jego obojętnością, nawet jeśli była udawana. — Ktoś musiał ogarnąć ten burdel, który po sobie zostawiłeś. Remus próbował być wobec ciebie w porządku i jednocześnie nie oszukiwać Dory, co było niemożliwe. Rozpętała się kłótnia stulecia, która mogła się skończyć tragicznie… — zamilkł, wspominając tamten wyjątkowo trudny moment, który mógł się skończyć tragicznie. Sam do końca nie wiedział, o co poszło, ale miał dreszcze, gdy wspominał sobie tamten miesiąc. — Tonks coś opętało, była tak wściekła na ciebie, ale wyżywała się na Remusie. Na każdym kroku robiła mu na złość, ale… — zamilkł na chwilę, czując nieprzyjemny skręt żołądka, na wspomnienie bitwy w Hogsmeade, pokłosia działań Harry’ego i jego przyjaciół w Ministerstwie Magii. — Jednego dnia coś się stało, nie wiem co dokładnie, nie drążyłem… — Ted chyba chciał chwycić się ostatniej deski ratunku i pozostać zobojętniałym, rzucając kąśliwy komentarz, jednak Syriusz go ubiegł: — Wiem, to nie w moim stylu, ale nawet dla mnie byłoby to przesadą, gdybym dopytywał po tym, jak praktycznie ona i Remus stracili życie, nie wspominając już o twoim wnuku czy tam wnuczce — rzucił w końcu i chociaż nie użył zbyt dosadnych słów, tym razem trafił tam, gdzie próbował trafić od początku tego spotkania. Ted upuścił kłębek wstążek, które aż do tej chwili wciąż trzymał w dłoniach, a jego twarz, zmęczona i sponiewierana mrozem, stała się biała jak śnieg. W jego oczach widać było autentyczny strach, który trzymał głęboko na łańcuchach, a który teraz ogarnął go całego. Syriusz dostrzegł to z nieskrywaną satysfakcją. — Tknęło, co?

— Nic im nie jest? — spytał drżącym głosem, nie ruszając się za bardzo. To już nie była obojętność, gdyby Ted teraz się ruszył, wszystko to, co trzymało go w ryzach, rozpadło się zupełnie razem z nim. Ted Tonks mógł udawać, mógł zgrywać beznamiętność, mógł dać się ponosić wściekłości i zachowywać się jak skończony dupek, nawet względem faceta, którego kochała jego córka. Mógł, ale nie był beznamiętnym dupkiem. Wręcz przeciwnie. Ted Tonks kochał i otaczał troską do tego stopnia, że nie umiał już nad tym panować. I to wszystko właśnie było motywacją jego działań. Chciał chronić tych, których kochał, a także tych, których jemu bliscy kochali. Syriusz to wiedział, chociaż czasami o tym zapominał. Teraz gdy patrzył na próby opanowania strachu i innych emocji, wiedział, że Ted tęskni, boi się i troszczy o swoją rodzinę, że każda chwila na wygnaniu, nawet jeśli było w pewnym stopniu dobrowolne, była dla niego najgorszą męczarnią. Black nawet śmiał przypuszczać, a Ted miał to za chwilę mimowolnie potwierdzić, troska ta dotyczyła każdego, jego żony, jego córki, jego wnuka lub wnuczki, a także jego zięcia. — Im wszystkim? 

— Nie — odparł cicho Syriusz, nie mając sił dalej pastwić się nad Tedem, nie w tej sprawie — są bezpieczni, ale dopiero po tym, jak prawie zginęli, dopiero wtedy udało się Tonks naprawdę przedyskutować to wszystko z Remusem, wybaczyć mu, że cię nie powstrzymał — wyjaśnił, widząc, jak nowa emocja pojawia się w oczach i na twarzy Teda, a były to wyrzuty sumienia, zdaniem Syriusza słuszne. — Wtedy też Tonks pozwoliła Althedzie w końcu się przebadać — dodał już znacznie łagodniej Black, chcąc dać mężowi kuzynki coś, czym mógł się cieszyć. — Tak, twój wnuk lub wnuczka są w pełni zdrowe. — Ted odetchnął z ulgą, pozwalając uśmiechowi pojawić się na jego twarzy. Był to uśmiech autentyczny, ale w pewnym stopniu też smutny, bardzo tęskny. — Dokładnie tego samego dnia obiecałem Andromedzie, że was połączę. Wtedy zacząłem cię szukać  — przyznał i zmarzniętą dłonią rozpiął kurtkę, żeby sięgnąć do wewnętrznej kieszeni. Przez chwile cieszył się ciepłem, które wytwarzało jego własne ciało, ale zacisnął palce na dość grubej kopercie, którą obiecał oddać do adresata. — I w końcu znalazłem, żeby przekazać to. 

— Poznaję to pismo… — mruknął Ted, biorąc do ręki kopertę i przejeżdżając delikatnie palcem po literach napisanych ręką Andromedy, jakby bał się, że jego dotyk rozmaże tusz, chociaż zostały nakreślone kilka tygodni temu. — Co znajdę w środku? Błagania powrotu. Groźby. Szantaż. 

— A może wyznanie miłości i prawdę? — podpowiedział mu Black, nie mogąc puścić mimo uszu tych głupich domysłów. Sam nie wiedział dokładnie, co napisała Andromeda, ale wiedział, że z pewnością nie zrugała męża i z pewnością też nie zniżyła się do błagań, co najwyżej prosiła. I chyba nie tylko on się tego domyślał, bo Ted pokiwał głową, mówiąc:

— Tego obawiam się najbardziej… 

— Dromeda nie oczekuje, że dzisiaj wrócisz, nawet nie jest pewna czy cię znalazłem — wyznał Syriusz, widząc, że Ted potrzebuje jeszcze chwili, nim otworzy kopertę. Sam też czuł potrzebę powiedzenia tego na głos. Tak samo, jak wyjaśnił sobie to wcześniej z Andy, tak samo teraz chciał powiedzieć to Tedowi. Znalezienie go to było jedno, ale sprowadzenie to drugie. — Tonks w ogóle nic nie wie. Ale nie wrócę z pustymi rękoma — oznajmił głośno, sięgając do kieszeni po pomniejszony tobołek i za pomocą różdżki powiększył go do normalnych rozmiarów. Sięgnął po pergamin i ołówek, żeby podać go Tonksowi. — Pewnie nie zapakowałeś tego do plecaka, więc sam przyniosłem, razem z najpotrzebniejszymi rzeczami. Napisz — poprosił, choć zabrzmiało to nieco jak rozkaz. — Do Andromedy i do Tonks. Żadna z nich nie zasłużyła na takie zachowanie.

— To chyba dobry pomysł… — zgodził się Ted, kiwając głową. W jednej ręce trzymał list od żony, w drugiej pusty pergamin, jakby nie wiedział, co powinien zrobić w pierwszej kolejności - przeczytać czy napisać. — Dasz mi chwilę? 

— Nawet dwie… — zgodził się Black, odwracając się nieco, by dać Tedowi chociaż trochę prywatności. Nie miał zamiaru odejść, dopóki nie dostanie wiadomości zwrotnej. 

Syriusz spacerował praktycznie w miejscu, czując jak powoli zamarza mu szpik kostny… Najwidoczniej odwilż, która miała miejsce w tej części kraju, była tylko chwilowa i mróz znów miał rychło nadejść. Nie było to nic pozytywnego, a wiele niepokojącego. Mróz był niebezpieczny i wykańczający, nawet jeśli było się czarodziejem. Ted, Dean, Dirk i dwa gobliny nocowali w namiotach, żywili się rybami, które sami łowili, ogrzewali się przy niewielkim, ledwo dostrzegalnym ognisku. Ile ta zima mogła jeszcze trwać? Przecież dopiero się zaczęła, nawet w najlepszym scenariuszu potrwa z pewnością jeszcze z dwa miesiące, albo i dłużej… Ted już teraz wyglądał na wymęczonego, ciągle kaszlał, chrząkał, pocierał dłonie, szukając ciepła. Co prawda Syriusz nie zapomniał o tobołku przydatnych przedmiotów, nowych ubrań, suchego prowiantu, koców, ciepłych butów, ale na ile to mogło starczyć? Ile Ted i jego towarzysze będą w stanie się ukrywać, nim sytuacja ich wykończy? To miał być chwila, miał szybko wrócić, gdy sytuacja się uspokoi, ale nic nie wskazywało na to, żeby tak miało się stać… 

Ludzie nadal ginęli, ludzie wciąż znikali, wystarczy wspomnieć Lunę Lovegood, albo i samego Kingsleya, który wciąż się ukrywał. Ministerstwo i śmierciożercy, chociaż to w sumie jedno i to samo, co rusz robili kolejne kroki, które miały zdominować społeczeństwo i stłamsić tych, którzy sprzeciwiali się ich rządom. Tak było w przypadku przejęcia Hogwartu i posadzenia na stołku dyrektora Snape’a, którego Black chętnie dostałby w swoje ręce i dał mu to, na co ten szpieg, wcale nie lepszy niż Pettigrew, zasłuż. Tak było również z zaklęciem tabu, które mogło być tragiczne w skutkach, gdyby nie rozpoznali go na tak wczesnym etapie. Gdyby nie to z pewnością śmierciożercy wyłapaliby każdego, kto miał odwagę nazwać Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymagać jego nazwiskiem. Tak też było w przypadku tej znamiennej listy osób poszukiwanych, która została opublikowana… Każda osoba miała przypisane do siebie zarzuty, które dla osoby nieświadomej mogły zabrzmieć autentycznie. Cel tego wszystkiego był jeden - nastawić całe społeczeństwo przeciwko tym, którzy walczyli z reżimem. Harry, jego przyjaciele, członkowie Zakonu, ich rodziny, a także liczni czarodzieje z mugolskich rodzin nie byli już teraz wrogami śmierciożerców, stali się wrogami publicznymi. Każdy, kto przeczytał swoje nazwisko poczuł strach czający się tuż za rogiem… 

A nawet ten, kto nie dostrzegł swojego nazwiska, rozumiał doskonale ten strach. Syriusz nie wiedział, czemu jego szlachetne miano nie pojawiło się obok Harry’ego, obok Rona, Hermiony, Hagrida, obok Remusa i Tonks, obok nazwisk tych wszystkich ludzi, których znał. Ally powiedziała mu, że powinien się z tego faktu raczej cieszyć, ale to go nie przekonało. Bardziej przemówiło do niego tłumaczenie, że być może śmierciożercy wciąż mają go za nieprzytomnego, a może nawet i za martwego. To mogła być prawda, to dawało mu nieco pewności i swobody w wychodzeniu z domu na kolejne poszukiwania, niezależnie czy chodziło o Teda, czy o Lunę. Miał ten komfort, że nikt się nie spodziewał, że Syriusz Black gdzieś się pojawi. Co innego tyczyło się osób z listy… 

Wiedział, że ostrożność powinna być teraz na pierwszym miejscu, nawet przed działaniem. I nawet on musiał w końcu zacząć kierować się naczelną zasadą Szalonookiego - stała czujność. A jego czujność i intuicja mówiła mu, że zabranie teraz Teda ze sobą, nawet namawianie go do tego, byłoby zbyt ryzykowne. Trzeba było to zaplanować, zorganizować, przenieść Teda w bezpieczne miejsce, a nawet zapewnić schron jego towarzyszom. To było do zrobienia, ale nie tu i teraz. Inną sprawą było to, że Ted nie będzie tu czekał na kolejną wizytę Syriusza, będą się przemieszczać, a to oznaczało, że znów będzie trzeba szukać ich obozowiska. Black wiedział również, że będzie musiał się zmierzyć z Andromedą i Tonks, które teraz będą chciały spotkać się z Tedem jak najszybciej. Pośpiech mógł ich jednocześnie uratować, ale także zgubić… 

Nie zajęło to chwili ani nawet dwóch, a znacznie dłużej. Syriusz nie pośpieszał Teda, nie ponaglał, bo widział, że zbyt wiele emocji targa Tonksem w tym momencie. W końcu jednak Ted zakleił dwie koperty, jedną dla żony, a drugą dla córki, wstał i wyciągnął obie ręce w stronę Blacka. Syriusz wiedział doskonale, że nadszedł czas wymiany, on odebrał listy, a wręczył w zamian tobołek, który ze sobą przyniósł. Ted zdawał się być starszy niż w rzeczywistości i jeszcze bardziej zmęczony niż przed przeczytaniem listu. Zmiażdżyło go to zupełnie, ale Syriusz miał pewność, że wystarczy zrzucić z siebie odrobinę gruzu i wyrzutów sumienia, żeby odnaleźć nowe pokłady siły, które mógł zaczerpnąć z wiadomości od Andromedy. Black widział też po jego oczach, że był w tej chwili bardzo podatny, dlatego musiał chociażby spróbować…

— Wróć, Ted — powiedział w końcu, czując, że ich czas się kończy, a jego głos rozbrzmiał błagalnym tonem. Tonks nie podniósł na niego wzroku, zapatrzył się gdzieś w dal. Syriusz nawet się zastanawiał czy mężczyzna w ogóle go usłyszał, ale wtedy w końcu Ted powiedział cicho:

— Każdej nocy, gdy zamykam oczy, wracam do nich. 

— Pieprzony poeta… — warknął wściekle  Black. Nie rozumiał Teda, nie rozumiał i nie miał nawet zamiaru zrozumieć. Gdyby Tonks chciał wrócić, to mógłby to zrobić nawet w tej chwili. Wiązało się z tym wiele trudności, żeby być pewnym bezpieczeństwa, jego powrotu faktycznie trzeba by opóźnić, przygotować wszystko, zadbać o najmniejszy szczegół. Ale równie dobrze mogliby zaryzykować, mogliby, chociaż doskonale wiedzieli, nawet bez rozmowy, że istniało ryzyko, na które w tym dokładnie momencie nie było ich stać. Syriusz wiedział, że będzie musiał wszystko zaplanować, przygotować jakąś melinę dla Teda, a pewnie i dla pozostałych jego towarzyszy. Potrzebował na to czasu. — Nie znikaj z mojego radaru — poprosił ostatecznie Syriusz, spoglądając na wstążki, które leżały obok Teda. Chciał mieć Tonksa na oku, chciał wiedzieć, gdzie on jest, żeby w odpowiednim momencie zorganizować jego przenosiny. — I nie każ im czekać na kolejny znak zbyt długo. — Ted kiwnął głową jakoś smętnie, bo najwidoczniej toczyła się w nim walka między tym czego pragnął, a tym, co uważał za słuszne. Wkurzył tym Syriusza jeszcze bardziej, ale Black ograniczył się tylko do niezbyt przychylnego komentarza: — A jeśli coś ci się stanie, znajdę cię i wykończę własnymi rękami. 

— Możesz mi to obiecać?

Syriusz prychnął wściekle, ale obiecał…

Nawet nie wiecie, jak mi nie pasuje to, że ten i poprzedni rozdział nie pojawiły się w okolicy grudnia... Mam wrażenie, że byłoby to coś dodatniego. Ale cóż, nie mamy grudnia, mamy październik. Dokładniej 14 października (jeszcze xd) i wraz z dzisiejszym rozdziałem wracamy do publikacji co dwa tygodnie, a to znaczy, że następny rozdział będzie 28 października, a w nim będziecie mogli przeczytać... Oj będzie się trochę działo, w końcu znów będzie trochę akcji i dynamiki, której ostatnio brakuje. Ale to dopiero w następnym rozdziale...
A w tym? W tym skupiliśmy się na Andromedzie i Tedzie, a także znów dopuściliśmy do głosu Syriusza. Mam nadzieję, że te perspektywy przypadły Wam do gustu, że w ogóle ten rozdział Wam się spodoba. Spodziewaliście się, że Syriusz jednak odnajdzie Teda? W ogóle, jakie są Wasze oczekiwania odnośnie losów naszych bohaterów? Nie musicie pisać, ale zastanówcie się czyje losy chcielibyście znać, jako takie postscriptum do Epilogu, bo będę o to pytać za jakiś czas. ♥
Tymczasem ściskam w ten późny jesienny wieczór i do przeczytania za dwa tygodnie ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz