13.01.2024

151) Znów poszukiwany

 Ostatnie dwa dni były dla Syriusza wyjątkowo trudne z dość oczywistych względów. Spotkanie z kuzynką mógł zaliczyć do tych bardziej traumatycznych, choć nigdy nie chciałby przyznać tego wprost. Bellatriks w swoim szaleństwie i okrucieństwie doskonale wiedziała, gdzie uderzyć, żeby zabolało, żeby zrodziło się w nim przeczucie, że w żadnej sytuacji, w żadnym miejscu nie może być bezpieczny. A bezpieczeństwo i spokój przecież tak bardzo cenił w ostatnich miesiącach, gdy jego życie zaczynało powoli wracać na tory, które zdawał się ominąć już dawno, dawno temu. Znał jednak Bellę nie od dziś i nie była to też pierwsza wojna, w której brał udział, będąc we wrogim do niej obozie. Wiedział doskonale, że może przyjąć dwie postawy. Albo zaszyć się gdzieś i czekać, aż Lestrange spełni swoje złowrogie obietnice. Albo zacząć działać, co było dla niego reakcją bardziej naturalną. 

Ponadto jego dom, właściwie to dom Szalonookiego, a w sumie to Tonks, który zajmował od dłuższego czasu razem z Althedą, przestał być oazą spokoju. Wiele osób zostało u nich na dłużej. Stali się nieproszonymi lokatorami, których ani on, ani Altheda nie mieli serca wyrzucić. Co więcej dokładali wszelkich starań by czuli się u nich bezpieczni, zaopiekowani i powoli, choć Black wolał by działo się to znacznie szybciej, dochodzili do zdrowia. 

O ile Altheda miała ręce pełne roboty i ciągle doglądała rannych i chorych, to on był marnym uzdrowicielem. Właściwie to zupełnie żadnym… Będąc w domu nie miał jednak chwili wytchnienia. Ciągle coś przynosił, odnosił, sprzątał, wykonywał wszystkie pomocne czynności, które mogłyby odciążyć jego ukochaną. A jednak mimo uczucia do niej, a także poczucia powinności, że to co robią, jest właściwe, miał ochotę stamtąd uciec i wrócić dopiero wtedy, gdy ten szpital polowy zamknie swoje podwoje. 

W każdym pomieszczeniu ktoś był. Jeśli nie ranny to osoba, która przychodziła pomagać. A było tych osób faktycznie dużo, bo ciągle zaglądała do nich Hestia, co chwilę pojawiała się Fleur, dwukrotnie nawet zawitała u nich Molly, chociaż ze względu na listy goście, które wywieszono za Weasleyami, wolała nie opuszczać domu swojej ciotki Muriel. Ciągle wpadał również na Sarę, która niemal każdą chwilę poświęcała swojemu partnerowi i czuwała przy nim, czekając z wytęsknieniem, a Black razem z nią, aż Ally w końcu wyrazi zgodę na zabranie go do domu. Najczęściej widywał u siebie Tonks, która wbrew oczywistej niechęci, jaką darzyła Althedę z wciąż niezrozumiałych dla Syriusza powodów, a także ciąży, którą powoli można było nazwać zaawansowaną, była niemal non stop w domu Szalonookiego, gdzie zajmowała się głównie Emily, próbując jakoś pocieszyć dziewczynę po tym, co stało się z jej domem i mężem.  

Łapa nie miał własnego kąta. Nie mógł go znaleźć nawet wtedy, gdy dwa dni po ataku na Pokątną, a dzień po tym, jak ostatecznie zdecydował z Remusem pochować Savage’a nieopodal domu Lupinów, pojawił się u nich Kingsley, chcąc z nim poważnie porozmawiać. Black chciał zaproponować mu kieliszek whisky, chciał rozsiąść się z nim wygodnie na kanapie, ale tam też leżała kolejna ranna osoba. 

Nie miał innego wyjścia, poprowadził Shacklebolta do piwnicy, ostrzegając przy tym, by raczej niczego nie ruszał, bo on sam nie rozbroił jeszcze wszystkich pułapek, które Moody w swojej paranoi rozstawił również wewnątrz własnego domu. Usiedli na schodach, nie mając do dyspozycji żadnych krzeseł czy foteli… Nawet nie znalazła się żadna skrzynka, na której mogliby bezpiecznie spocząć i porozmawiać. King zdawał się tym nie przejmować. Nic dziwnego… Facet wyglądał beznadziejnie.

Od przenosin Włochów ukrywał się, po niespodziewanym odkryciu działania zaklęcia Tabu, które natychmiast przywoływało śmierciożerców do miejsca, w którym ktoś wypowiedział na głos imię Voldemorta. Ukrywał się i próbował zgubić trop, a kiedy mu się to udało i próbował wrócić do aktywnego działania i kontaktu z członkami Zakonu, wtedy właśnie wybuchło całe to zamieszanie na Pokątnej, a wcześniej pojawiły się niepokojące oznaki u Gottesmanów. Kingsley jako przywódca Zakonu Feniksa czuł się odpowiedzialny za każdego z nich, ale jako człowiek i przyjaciel czuł się przede wszystkim winny krzywdy, która dotknęła jego bliskich. 

Usiedli na schodach, jak dwoje nastolatków w Hogwarcie podczas przerwy między zajęciami, a King swoim tubalnym głosem oświadczył: 

­— Dostarczyłeś śmierciożercom sporo wrażeń… 

­— Zawsze do usług ­— odparł sarkastycznie Syriusz, pochylając nisko głowę w usłużnym geście, ale zrobił to jednocześnie z kwaśną miną, bo wiedział, dokąd ta rozmowa będzie zmierzać. Nie pomylił się, bo Kingsley kontynuował:

­— Będą się licytować, kto pierwszy cię dopadnie. 

Black parsknął. Faktycznie od wydarzeń w Departamencie Tajemnic, gdzie jego szanowna kuzyneczka postanowiła przetestować na nim nową klątwę przygotowaną przez McCorry’ego dla śmierciożerców, był uznawany jako całkowicie wykluczony, niegroźny, a nawet zupełnie martwy. I kto wie, być może gdyby nie Altheda, już dawno zasnąłby w swoim wiecznym śnie… Całe to zamieszanie, które miało później miejsce z jego rodzinnym domem i tym, że  przestał być Kwaterą Główną, ponieważ jego status prawny był niejasny, z tym, że Harry, mimo pełnych praw, które miał do tego miejsca, ukrywał się tam przez pewien czas, a później musiał stamtąd uciekać, całe te wędrówki i podziały Zakonu Feniksa, które wydarzyły się od czerwca dziewięćdziesiątego piątego roku doskonale pokazywały, że cały Zakon domyślał się, jakie zdanie na temat statusu Blacka mają śmierciożercy. I rzeczywiście, chociaż od swojego przebudzenia działał dość aktywnie, nigdy nie zdarzyła się chwila by jawnie, twarzą w twarz naraził się śmierciożercom. Obudził się przecież już po tym, jak doszło do przenosin Harry’ego, które też przecież nie były całkowitym sukcesem… A później skutecznie się ukrywał, aż do wydarzeń na Pokątnej. 

Los musiał chcieć, żeby wydarzenia potoczyły się właśnie w taki sposób. Bo niezależnie od tego czy trafiłby do Azkabanu w poszukiwaniu Luny czy też nie, świat i tak dowiedziałby się w końcu, że Syriusz Black żyje, ma się do tego całkiem dobrze i być może napsuje jeszcze sporo krwi śmierciożercom. Teraz to i tak było oczywiste… 

Bellatriks, a także inni, którzy go widzieli, z pewnością donieśli swojemu Panu, że żyje, że ich klęska w Departamencie Tajemnic nie przyniosła żadnych pozytywów, do których można było zaliczyć wykluczenie Blacka.

Kingsley mógł więc mieć racje z tym, że śmierciożercy zaczną teraz dokładać wszelkich starań, by pozbyć się go i to nie z powodu, który podpowiadała mu jego duma, że jest przecież groźnym przeciwnikiem, ale raczej dlatego, że jest bliską osobą dla Harry’ego Pottera. Przecież już raz posłużyli się nim, żeby dopaść jego chrześniaka właśnie wtedy w Departamencie Tajemnic. Tym razem mogli chcieć spróbować tego samego. 

Łapa niestety wiedział, że jeżeli Voldemort, jakimś chytrym sposobem, omijając całą legimencję, przekaże Harry’emu wizję, w której torturuje, morduje lub w jakikolwiek inny sposób krzywdzi Blacka, ten porzuci swoją misję i będzie próbował go ratować. Znowu… Wiedział też, że żaden szary śmierciożerca nawet nie piśnie, gdy przed szereg wyjdzie Bellatriks.

­— Oboje wiemy ­— powiedział, chcąc wyartykułować swoją ostatnią myśl ­— kto to będzie. I powiem ci szczerze, King, że nie mogę się już doczekać…

Nie była to do końca prawda… Bellatriks sprawiła, że naprawdę się bał. Nie tyle o siebie, co o swoich najbliższych, którzy będą chcieli o niego walczyć. Bał się, że już nigdy ich nie spotka. Bał się, że te wszystkie jej okropne obietnice jakimś sposobem się spełnią. Nie chciał tego jednak okazywać, bo nikomu by to nie pomogło, a wręcz przeciwnie… 

I tak ich morale nie były zbyt wysokie, bo chociaż ostatnia bitwa nie była wymierzona bezpośrednio w nich, oni byli zaledwie dodatkiem, który miał zminimalizować skutki, to Zakon poniósł ogromne straty, z których jeszcze długo nie będzie mógł się otrząsnąć. 

­— Może znikniesz na jakiś czas? ­— spytał King, a Black zgrzytnął wściekle zębami, czując rosnącą w nim frustrację.

­— Nie ma mowy! ­— syknął ze złością. ­— Po prostu nie!

­— Musiałem spróbować, ale rozumiem ­— odparł Kingsley, który chyba faktycznie nie wierzył w to, że Syriusz przystanie na jego propozycję i wysunął ją tylko z powodów stricte formalnych, które miały uspokoić jego sumienie. Black wiedział, że każde jego kolejne wyjście będzie obarczone większym ryzykiem. Wiedział to doskonale, ale nie miał zamiaru po raz kolejny zostać więźniem we własnym domu. Ta opcja w ogóle nie wchodziła w grę. ­— Nie zakażę ci opuszczać domu, czy brać udziału w bitwach, ale musisz mi obiecać jedno ­— powiedział Shacklebolt, a z tonu jego wypowiedzi można było wywnioskować, że nie jest to prośba a rozkaz. ­— Skończ z tymi wszystkimi spacerami! Wiem o Tedzie, wiem o twoich poszukiwaniach, wiem, że mimochodem też próbowałeś jakoś dostać się do Harry’ego. Znam cię, Black. Ale to zbyt duże ryzyko… Nikomu nie pomożesz martwy. Nikomu, Black! Będziesz wychodzić tylko w sprawach misji dla Zakonu.

­— Których ty nie będziesz mi dawał ­— sarknął ze złością. Chociaż złościł się bardziej na siebie, bo mimo wszystko w duchu przyznawał trochę racji Kingowi. W miejscach, w których bywał by odnaleźć Teda, mógł w każdej chwili natknąć się na szmalcowników, a z nimi było tak, że albo by ich pokonał, albo to oni pokanali by jego i zaprowadzili go prosto do Belli i Voldemorta. King pokręcił głową. 

­— Tutaj cię akurat zaskoczę, Black, bo mam dla ciebie misję. 

­— W takim razie słucham uważnie…

­— Zakon jest w gorszej sytuacji niż na samym początku ­— zaczął niemrawo, zwieszając głowę, a to wcale nie podniosło Blacka na duchu i nie zmotywowało do misji, którą ponoć miał właśnie otrzymać. ­— Nie mamy już po swojej stronie Włochów… Hestia, Tonks… są wykluczone z wszelkich misji. Kilka naszych miejscówek zostało spalonych, niektóre nawet dosłownie… Weasleyowie się ukrywają, a myślę, że nagonka na przyjaciół Pottera będzie jeszcze bardziej eskalować. Bliźniacy stracili sklep, ratując przechodniów spalili miejscówkę Potterwarty. Wszystkie sukcesy, które odnieśliśmy, skończyły się… Dedalus nie żyje ­— mówiąc to, odchrząknął, bo jego tubalny głos odmówił mu posłuszeństwa ­— a Franczesco, Emily jeszcze przez dłuższy czas nie będą mogli brać udziału w żadnej akcji… Spora część Zakonu skupia się na poszukiwaniach Lucasa, które, Merlinie, uchowaj, mogą zakończyć się w najgorszy możliwy sposób… ­— przyznał niechętnie, chociaż jako racjonalista musiał powiedzieć to na głos, nawet jeśli było to brutalne. ­— Jestem przywódcą Zakonu, którego nie ma… 

­— Posypało się ­— zgodził się z nim niechętnie Black. 

Bo wszystko, co powiedział, było prawdą. Nie mieli ludzi, nie mieli siły i powoli już nie mieli motywacji. Był przekonany, że wieczorami, gdy wszyscy jego sprzymierzeńcy kładli się spać, każdemu choć przez chwilę w głowie pojawiała się myśl, by zacząć martwić się tylko o siebie. Przeganiali ją szybko i z pełną gorliwością, niepewni tego, jak długo będą to robić. Jak długo poczucie powinności wobec społeczeństwa będzie wygrywało z instynktem samozachowawczym. 

— Chciałbym cię prosić, żebyś skontaktował się z dwiema osobami — wyjaśnił w końcu Kingsley. — Może nie kojarzysz, ale od czasu bitwy w Dartford, Moody przygotowywał kilku aurorów do dołączenia do Zakonu. Jedyną, która z polecenia Tonks, natychmiast została zaprzysiężona była Lucy. 

— Ta wredna baba, która jest podróbą Tonks? 

— Dokładnie ta — odparł mu cierpliwie na ten mało wyszukany komentarz. — To dobra aurorka, młoda, pełna wigoru, a ostatnio pełna wściekłości i chęci zemsty, ale jest to też jakaś motywacja do działania. Chodzi mi o kogoś innego, o kilku bardziej doświadczonych. Savage’a nie ma już z nami — stwierdził, zwieszając smętnie głowę i westchnął ciężko. — Uratowałeś jego córkę, a jego żona dochodzi do siebie w Mungu… 

— Betty ma chociaż tyle szczęścia — przyznał i parsknął gorzkim śmiechem, myśląc o dziewczynce, która była teraz w Muszelce pod opieką Fleur i Billa. — Jakie to ironiczne, że bycie półsierotą, a nie sierotą można nazwać szczęściem, prawda?

— Prawda… Uratowałeś jej życie. Bez ciebie na pewno by zginęła.

— Nie musisz mnie pocieszać, King. Wiem doskonale, co się tam wydarzyło i… Naprawdę nie musisz — powiedział, wspominając ten trudny moment, kiedy odnalazł małą dziewczynkę, a także kiedy razem z Remusem później zadbali o ciało jej ojca. Przypomniał sobie, chociaż wolałby o tym nie pamiętać…

— Jest jeszcze dwóch aurorów — powiedział King, wracając do tematu i nie pozwalając Blackowi zatopić się w gorzkich przemyśleniach na temat minionej bitwy. — Proudfoot i Williamson. Są doświadczeni, dobrzy i mają serca po właściwej stronie. Wykazali oni chęć dołączenia do Zakonu. Moody się opierał, bo obawiał się, że Ministerstwo za bardzo wyprało im mózgi. Myślę, że my musimy zaryzykować. Spotkaj się z nimi i przekonaj ich, żeby się zaangażowali.

— Zgoda — przyjął rozkaz Syriusz, czując ulgę, że tym razem, gdy życie rzuciło mu kłody pod nogi, nie musi się przed nimi chować, tylko może spróbować je przeskoczyć. — Powinienem wiedzieć coś więcej o nich?

— Być może… Porozmawiaj o tym z Tonks. Była ich przełożoną, przez prawie rok niemal razem mieszkali. Będzie wiedziała więcej niż ja. 

I na tym w rzeczywistości skończyła się ich rozmowa. Fakt faktem King pytał się jeszcze czy przypadkiem czegoś nie potrzebują, jakiś eliksirów, opatrunków, wsparcia… Nawet jeśli potrzebowali, Syriusz zaprzeczył. I tak już wiele osób poświęcało swoje zadania, by przyjść im z pomocą i zaopiekować się rannymi. Nie miał serca kłaść tego problemu na barki Kingsleya. Zapewnił, że dadzą sobie radę i w krótce wszystko się u nich unormuje. Nie był do końca pewien czy Shacklebolt mu uwierzył, ale z pewnością zaakceptował taką odpowiedź. Pożegnali się, życząc sobie powodzenia i obiecując meldować sobie nawzajem o najnowszych wydarzeniach, a potem rozstali się. 

Syriusz zajrzał jeszcze do Althedy, żeby sprawdzić czy nie potrzebuje jego pomocy. Była zmęczona, ale powiedziała, że daje sobie ze wszystkim radę. Syriusz nie uwierzył, ale przyjął tą odpowiedź i powiedział, że wychodzi. Co prawda nie daleko, bo przeniósł się za pomocą kominka jedynie do domu Lupinów. Ale już to przyjął z ogromną ulgą. Ich dom był spokojny, bardzo cichy, kompletnie pusty. Wiedział od Kingsleya, że Remus, Carl i Sturgis wyruszyli na poszukiwania Lucasa. Druga grupa, składająca się z Billa, Artura i samego Kinga miała ich wymienić za parę godzin. Syriusz sam chętnie by się zgłosił, ale przynajmniej na ten moment miał zamiar uszanować polecenia Shacklebolta i skupić się na misji, którą mu powierzył. 

Andromedy nigdzie nie widział, nie było jej ani w kuchni, ani też w salonie. Wątpił, żeby gdzieś wyszła. Bardzo możliwe, że odpoczywała w swojej sypialni od tego wszystkiego, co dookoła się działo. Zazdrościł jej tego. Już miał zamiar zawołać głośno, czy ktoś jest w domu. Bo gdyby tak nie było, zacząłby się denerwować. Ale nim to zrobił, usłyszał kroki na schodach. To była Tonks. Uśmiechnął się mimowolnie, spoglądając na nią, bo nieustannie szokowało go to, jak los pokierował życiem tej młodej dziewczyny. 

Jej niewielka postura, teraz o zaburzonych proporcjach przez dość wypukły brzuch, który w ostatnim tygodniu zdawał się powiększyć niemal dwukrotnie, rumiane policzki, urywany oddech i zmęczone, ale na swój sposób bardzo szczęśliwe spojrzenie, przypominało mu inną kobietę, która w czasie wojny znosiła trudy ciąży. Przypominała mu Lily. I to nie tylko w aspekcie samej ciąży. Chodziło również o to, jak dzielnie to wszystko przyjmowała, ile była gotowa poświęcić dla swojego dziecka. Różniły się jednak też w wielu sprawach. Kiedyś Lily całkowicie odcięła się od działań Zakonu, Tonks z kolei pomagała, jak mogła, a Altheda już niejednokrotnie wspominała, że jeszcze trochę i będą musieli odsunąć ją zupełnie., czego Tonks z pewnością nie przyjmie łatwo. 

Syriusz przyzwyczaił się już do ciężarnej Tonks, nie wyobrażał sobie, że za chwilę, za parę miesięcy, które, znając życie, miną wyjątkowo szybko, Nimfadora już nie będzie w ciąży, będzie matką mającą pod opieką noworodka. Dora uniosła na niego swój wzrok. Zatrzymała się w połowie schodów, łapiąc oddech, bo najwidoczniej już nie samo wchodzenie, ale i schodzenie było wyzwaniem dla jej błogosławionego stanu. 

— Łapo, co tu robisz? Właśnie szłam do waszego domu. 

Syriusz uśmiechnął się szelmowsko i odparł:

— Trzeba zachować równowagę. Ty idziesz do mnie, więc ja jestem u ciebie. Proste.

Dora zaśmiała się krótko, westchnęła i już chyba mimowolnie bez udziału świadomości położyła dłoń na brzuchu. 

— Nasze drzwi są dla ciebie zawsze otwarte — zapewniła go szczerze. — Tylko zachowuj się cicho, bo mama odpoczywa u siebie. Znowu źle spała… 

Black, jak na dżentelmena przystało, podszedł do niej szybko, podał rękę i pomógł pokonać ostatnie stopnie, a następnie podejść do stołu, żeby usiadła. 

— Wiesz co, Tonks… — zaczął, ale ona uniosła dłoń i przerwała mu.

— Jeżeli w tej chwili chcesz mi powiedzieć, że pójście do domu Szalonookiego i pomoc rannym jest złym pomysłem, ponieważ jestem w ciąży, radzę ci  ugryźć się w język — stwierdziła, jakby przewidując, co miał na myśli. — Odbyłam już dzisiaj dwie takie rozmowy i na tym poprzestanę.

Black zasalutował ku jej rozbawieniu.

— Zgodnie z rozkazem. Nie powiem ani słowa na ten temat — zapewnił, nie mając zamiaru się z nią sprzeczać, bo byłoby to bezcelowe. — Nie ręczę jednak za moją życiową partnerkę, która z pewnością nie omieszka wspomnieć o ciążowych sprawach, braku przemęczania się i pytaniach o należyty odpoczynek. 

— Osobiście nie interesuje mnie, co powie twoja życiowa partnerka — odparła Dora, trochę zbyt ostro, żeby odebrać to jako słowną przepychankę i żartobliwy komentarz, a to zakuło mocno Blacka. Przyłapał się na tym, że gdyby nie ciąża już przeprowadziłby z Tonks poważną rozmowę na temat akceptacji jego wyborów, uczuć i osoby, którą nimi obdarza. W sumie zadziwiała go jego zadziwiająca troska i wyrozumiałość względem stanu krewniaczki. Być może ostatnie spotkanie z Bellatriks się temu przyczyniło… Dora chyba też pojęła, że odezwała się nieco zbyt ostro, więc uśmiechnęła się i tym razem już ewidentnie żartując, powiedziała: — Nie muszę chyba przypominać, że jeżeli mi się narazicie, w każdej chwili mogę was eksmitować z domu Szalonookiego, który jest de facto moją własnością. 

— W takim razie musimy być bardzo grzeczni, żeby nie spać pod mostem — odparł Syriusz, a Tonks błysnęła uśmiechem tak uroczym, że przyjął go jako przepraszający i odepchnął temat jej niechęci względem Althedy na dalszy tor.

— Przyszedłeś z jakąś konkretną sprawą czy po prostu chciałeś trochę odpocząć?

— Jedno nie wyklucza drugiego — stwierdził, siadając naprzeciwko niej. — Właściwie to mam do ciebie sprawę. Potrzebuje informacji…

— Pytaj, o co chcesz — odparła Nimfadora, opierając się wygodnie na oparciu krzesła.

— Nasz szanowny przywódca Kingsley powierzył mi pewną misję. Mam zwerbować dwóch nowych członków Zakonu, którzy mogli by pomóc nam, gdy wszyscy inni…

— Na różny sposób odchodzą… — dokończyła za niego Tonks ze smutkiem, a on kiwnął głową. Wiedział, że była bardzo uczuciowa, choć często próbowała to ukryć, zupełnie tak samo jak on. Być może była to jakaś klątwa Blacków. Wiedział też, że ciąża przyczyniła się do częstszego i sentymentalnego spojrzenia na wszystko. A z pewnością spotęgowało to odejście ojca, który dopiero po wielu miesiącach pozwolił sobie na danie jakiegokolwiek znaku życia. Nie chciał jej dobijać, bo przecież ostatnie wydarzenia i tak z pewnością ją przytłoczyły. Cała sytuacja z Gottesmanami… Zbyt dobrze pamiętał, jak skończyła się historia Gatissa, który porwał kiedyś Emily, a później zamordował Amelię. Miał nieprzyjemne wrażenie, że teraz Nimfadora przechodzi przez to wszystko na nowo i że tym razem czuje się jeszcze bardziej bezradna niż wtedy. Wolał więc ograniczyć takie tematy i przejść do konkretów.

— Podobno Proudfoot i Williamson byli zainteresowani dołączeniem do Zakonu.

— Williamson z pewnością. Savage też, choć to już go nie dotyczy — przyznała Dora i posmutniała. — Proudfoot mocno się z nimi trzymał. Z tego co wiem, później faktycznie wykazywał chęć działania poza Ministerstwem. To dobrzy ludzie… Dobrzy aurorzy, którzy z pewnością mogliby zdziałać wiele. 

— To dobrze… — mruknął, unosząc kąciki ust. — Czy wiesz, jak mógłbym się z nimi w bezpieczny sposób skontaktować? 

— Myślę, że tradycyjna poczta byłaby najlepsza, a jednocześnie najbardziej niebezpieczna.

— Wolałbym tego uniknąć, Tonks — odparł, słysząc jej propozycję. — Nie znasz może ich adresów? Pojawiłby się tam i… — zaczął, ale Dora pokręciła głową.

— Dokładnych nie znam… — przyznała ku jego rozczarowaniu. — Kojarzę mniej więcej okolice, w jakich mieszkają, ale wiem, że nie są głupi i na pewno ukryli swoje domy tak dobrze, jak to tylko możliwe. Nie spodziewają się ciebie… A skoro się ciebie nie spodziewają, to z pewnością nie pozwolą, żebyś dotarł do ich rodzin. Ale znam ich całkiem dobrze, mogę napisać list przykrywkę, żeby spróbować się z nimi umówić na spotkanie na jakimś neutralnym gruncie. Nawet jeśli ktoś przechwyci pocztę, to nie zorientuje się, o co dokładnie chodzi, a oni, zważywszy na to, ile razem przeszliśmy i na szkolenia, jakie mieliśmy, z łatwością odkryją sens wiadomości. Co ty na to?

Black pokiwał głową z uznaniem.

— Całkiem bystra z ciebie dziewczyna, wiesz? — rzucił, a Tonks zaśmiała się wesoło.

— Mam nadzieję, że nigdy w to nie wątpiłeś…

— Gdzieżbym śmiał — odparł z szelmowskim uśmiechem. — Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś to dla mnie zrobiła.

— Podaj mi pergamin i pióro. Zaraz to załatwimy — powiedziała ochoczo, ciesząc się, że może coś zrobić. — Ale później chciałabym odwiedzić jeszcze Emily. Ona bardzo potrzebuje wsparcia…

— I dajesz jej go bardzo dużo. Z pewnością to docenia — zapewnił ją Syriusz, chociaż wiedział doskonale, że jedyne, co Emily by teraz doceniła to powrót męża w jednym kawałku. 

Spełnił prośbę Nimfadory. Podał jej pergamin i pióro. Cierpliwie czekał, aż dziewczyna zgodnie ze swoją propozycją napisze dwa listy, w których zakodowana była prośba, aby spotkali się nieopodal dawnego ośrodka szkoleniowego dla aurorów, gdzie każdy auror w czasie przerw wychodził na chwilę, żeby psioczyć na metody Szalonookiego. Powiedziała, że będą doskonale wiedzieć, o jakie miejsce chodzi, a przykrywka rodzinnej wiadomości z pytaniem o zdrowie ciotki czy innymi bzdetami, o których Syriusz wolał nie wiedzieć za dużo, dokładnie zakamufluje prośbę.

Gdy tylko skończyła pisać, niezwłocznie wysłał te wiadomości. Odpowiedzi nie oczekiwał, było na tyle wcześnie, że po prostu, gdy wybiła pora, przeniósł się we wskazane przez Nimfadorę miejsce i czekał na przyjście dwóch mężczyzn. Dłużyło mu się strasznie. Nienawidził czekać, ale mógł sobie jedynie pluć w brodę, bo to on przybył za wcześnie, nie chcąc natknąć się na tą dwójkę nieprzygotowany. 

W myślach powtarzał sobie wszystkie informacje o aurorach, które przekazała mu Nimfadora. Najwięcej wiedział o Williamsonie, najstarszym aurorze z oddziału Tonks, który ponoć obawiał się, że ze względu na staż to jemu przypadnie rola dowódcy. Podobno zawsze akceptował jej decyzje i Nimfadora całkiem dobrze się z nim dogadywała. To właśnie on, w asyście świętej pamięci Savage’a, opatrywał ją po wydarzeniach w Dartford i wówczas wyraził chęć dołączenia, albo chociaż współpracy z Zakonem. O Proudfoocie Tonks ostatecznie nie miała aż tak dobrego zdania. Podobno mało myślał, a dużo robił. Był lekkoduchem i zarozumialcem o wielkim ego, ale i tak świetnie nadawał się na aurora. Był tam, gdzie coś się działo, a Tonks wiedziała tyle, że w ostateczności zawsze robił to, co słuszne. Musiało im to wystarczyć. 

Gdy wybiła dokładna godzina ich spotkania, Black zorientował się, że jest obserwowany, a po krótkiej chwili zza zakrętu wyszło dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki, szpakowaty, na oko koło pięćdziesiątki - to musiał być Williamson. Drugi był znacznie młodszy, również od Blacka, może niewiele starszy od Nimfadory. Obaj rzucali Syriuszowi niezbyt przychylne i zdystansowane spojrzenie. 

— Spodziewałem się tutaj Tonks — stwierdził spokojnym tonem Williamson, który wydawał się niezwykle opanowany w przeciwieństwie do Proudfoota, który na widok Syriusza, już wyciągnął różdżkę. 

— Tonks przekazuje pozdrowienia — rzucił, niczym nie zrażony. — Wysłała do was wiadomość na moją prośbę, niestety sama nie mogła się tu pojawić. Domyślam się, że ten mądrzejszy to Williamson, a ten drugi to Proudfoot, prawda? — stwierdził nonszalancko Black. — Mógłbyś poprosić swojego mniej doświadczonego kolegę, żeby nie mierzył we mnie różdżką? Nie jestem wrogiem, nie nazwę się też przyjacielem, ale przynajmniej sprzymierzeńcem. Chciałbym z wami porozmawiać. 

— A czy mamy, o czym rozmawiać? — przemówił Proudfoot. — Wiem, że jesteś uniewinniony, ale doskonale pamiętam, jak ciebie szukaliśmy. Ile wysiłku w to wkładaliśmy, a ty zawsze nam się wymykałeś. 

Syriusz zaśmiał się autentycznie rozbawiony tym stwierdzeniem.

— Kingsley, który notabene mnie tu przysłał i który był odpowiedzialny za pościg za mną, zawsze mylił wam trop — przyznał, wspominając swoje pierwsze spotkanie z Shackleboltem i szok jaki temu towarzyszył. — No może nie zawsze… Na początku faktycznie próbował mnie złapać, do czasu aż nie dowiedział się, że jesteśmy po tej samej stronie, a wszelkie zarzuty, które na mnie ciążyły są nieprawdziwe — przyznał, ale jego słowa nie przekonały jego rozmówcy. — Nie winię cię, że mi nie ufasz… Wiem za to, że ufasz Tonks i że ufasz Kingsleyowi, i to chociażby z ich powodu jesteśmy tutaj wszyscy.

Proudfoot nie odpowiedział, już miał opuścić różdżkę, ale spojrzał jeszcze w stronę Williamsona. Ten z opanowaniem, nie bojąc się Syriusza ani tego, co on mógłby mu zrobić, powiedział:

— Mój przyjaciel bardzo chętnie schowa różdżkę, ale choć ufam Kingsleyowi i ufam też Tonks, chciałbym, żebyś dał jakikolwiek powód, że możemy ufać również i tobie.

Syriusz wsunął ręce w kieszenie i zwiesił głowę.

— Dwa dni temu na Pokątnej zginął Savage — oznajmił. — Być może o tym słyszeliście. Był trochę zbyt narwany… Właściwie to jego głupi, bohaterski czyn przerodził akcję śmierciożerców w paskudną bitwę. 

Aurorzy słysząc o swoim przyjacielu, wyraźnie posmutnieli. 

— Nie mogłem mu pomóc, kiedy go odnalazłem, był już dawno martwy — wyznał Black z trudem wspominając tamten tragiczny moment. — Ale była przy nim jego córeczka, Betty. Wydostałem ją z Pokątnej i oddałem w opiekę dobrym ludziom. Wiem, że jej matka jest ranna i dochodzi do siebie w Mungu. Ta mała była niezwykle dzielna, choć nie do końca zdawała sobie sprawy, co wydarzyło się z jej tatą, uważała, że śpi — tłumaczył, widząc, że jego słowa przebijają barierę nieufności. — Nim oddałem ją mojemu przyjacielowi, poprosiła bym zaopiekował się jej tatą. Dotrzymałem słowa… Zabrałem jego ciało i ostatecznie pochowałem. Chociaż źle się czuję z tym, że odebrałem jego rodzinie i przyjaciołom szansę na ostatnie pożegnanie. Nie mogę was teraz zabrać na jego grób. Jest w pobliżu domu, gdzie mieszka teraz Tonks. Nie mogę spalić kryjówki jej i jej rodziny bo… Nimfadora spodziewa się dziecka. Bezpieczeństwo jej i tego malucha jest dla mnie priorytetem. Nie interesuje mnie to czy mi ufacie, czy nie. Nie przyszedłem tu, szukać sobie przyjaciół. Każdy z nas ich ma i dba o nich, jak tylko potrafi, ale trzeba też zadbać o innych. 

— Przyszedłeś złożyć nam jakąś propozycję, prawda?

— Przyszedłem zakończyć to, co zaczął Szalonooki — odpowiedział Williamsowi Syriusz, powołując się na kolejną osobę, którą aurorzy darzyli szacunkiem i zaufanie. — Chciałem wam zaproponować dołączenie do Zakonu Feniksa. Wiem, że jakiś czas temu byliście tym zainteresowani…

Proudfoot i Williamson spojrzeli na siebie. 

— Jakiś czas temu, to fakt… — przyznał Proudfoot i schował w końcu różdżkę. — Wtedy wszystko wydawało się prostsze. Wydawało mi się, że z różdżką w ręku mogę zbawić świat.

— Bo jesteś młody i głupi — wtrącił mu się Williamson. — Pamiętam doskonale, kiedy Tonks wróciła ranna z bitwy. Ja i Savage pomogliśmy jej się opatrzeć, była tam też Lucille Smith. Powiedzieliśmy jej wtedy, że nie chcemy stać z boku, a faktycznie pomagać. 

— Czy coś od tamtego czasu się zmieniło? — spytał Syriusz.

— Zmieniło się wszystko, Black. Zmieniło się chociażby to, że każdego dnia pojawiają się nowe listy gończe, a jak podejrzewam, każdy na nich jest w Zakonie Feniksa. I wiesz, co na tych listach gończych jest napisane? — spytał Williamson, rzucając mu znaczące spojrzenie. — Doprowadzić żywego lub martwego. Jeśli komuś powinie się noga, nie ma szans, że wróci żywy. Nie ma szans… Zabiją go albo natychmiast, albo po torturach. Zgrywanie bohatera nie jest tak chwalebne, jakby mogło się wam, młodzikom, wydawać. 

Syriusz uniósł wysoko brew. Wcale nie uważał się za młodzika. Czuł jednak pod skórą, że słowa Williamsona nie zwiastują niczego dobrego. 

— Ostatni list gończy był za tobą. Pojawił się wczoraj — oznajmił bez ogródek auror, a Black uśmiechnął się szyderczo. Mógł się tego spodziewać i wcale go to nie zaskoczyło. — Nie wiem czy wiesz, ale jest na ciebie zlecenie. Wystarczy, że ktoś nas tu razem zobaczy i na nas też takowe będzie. 

— Williamson, doceniam szczerość — stwierdził Syriusz, nie dając się wciągnąć w taką dywagację. — Doceniam także to, że mimo swojego zdania tutaj przyszedłeś, ale ja nie jestem tutaj po to, żeby słuchać spraw oczywistych. Równie dobrze mógłbym ci mówić, że Ministerstwo jest zinwigilowane, że tak naprawdę rządzą tam śmierciożercy, że nie ma sensu czytać gazet. Nie ma znaczeniania czy jesteś w Zakonie Feniksa, że wystawiono za tobą list gończy, że jesteś mugolakiem, mugolem, zdrajcą krwi, a może nawet czystokrwistym czarodziejem. Jeśli będziesz miał zginąć, to zginiesz, w taki czy inny sposób… Pytanie czy po drodze zrobisz coś dobrego? — powiedział dosadnie, spoglądając na aurorów. — Mój chrześniak od prawie pół roku wykonuje misję. Ostatnią, jaką zlecił mu Dumbledore. Tak naprawdę wiedzą o tym jedynie zaufani członkowie Zakonu Feniksa, więc czujcie się wyróżnieni, że wam to mówię. Harry jest naszą ostatnią nadzieją — powiedział, przywołując ponoć ostatnie słowa Dumbledore’a, które przekazał dla Zakonu. — Jest całą moją nadzieję. I moim zadaniem… Naszym, jest zapewnienie mu przestrzeni, by mógł działać. A jeśli on was nie interesuje, to pomyślcie o małej Betty, która zasłużyła na to, żeby przyjaciele jej ojca pomścili jego śmierć. Nie zagwarantuję wam, że przeżyjecie. Sam nie wiem czy dożyje jutra. Ale mogę wam powiedzieć, że robienie tego, co słuszne, jest jedyną właściwą drogą. A w życiu chodzi o to, żeby postępować właściwie.

— Piękna przemowa — stwierdził Williamson, podczas gdy Proudfoot spoglądał na niego uważnie. — Ale całkowicie zbędna. Niepotrzebnie się produkujesz… My już dawno podjęliśmy decyzję. W zeszłym roku złożyliśmy deklarację, która była dobrze przemyślana i nadal jest aktualna — oświadczył, uśmiechając się szeroko, co zupełnie rozbroiło Blacka, który nie spodziewał się, że ta rozmowa przyjmie taki obrót, bo zaczynał już spisywać ją na straty.

— Więc wchodzicie w to? — zapytał z nową nadzieją, a oni zadeklarowali się zgodnie:

— Wchodzimy. 

— Wiem, że to tylko czcze gadanie i pewnie skrajnie głupie pytanie — odezwał się Proudfoot. — Nie powinienem się nad tym wcale zastanawiać, ale… — spojrzał na Syriusza, szukając zrozumienia i odpowiedzi. — Powiedz mi, Black, jakie tak naprawdę mamy szanse?

***

Z niezrozumiałą dla siebie tęsknie spojrzała na puste łóżko obok. Gdyby miała myśleć racjonalnie, uznała to za dobry omen. Powinna się cieszyć z tego, że Franczesco wydobrzał i po dwóch dobach cierpienia, jego noga zupełnie odrosła i to w stanie tak dobrym, że mógł się z łatwością poruszać, a nic nie wskazywało na to, że będą mu dokuczać jakiekolwiek efekty uboczne zabiegu przeprowadzonego przez Althedę. Nimfadora naprawdę się cieszyła i nie mogła nie uśmiechnąć się, widząc uradowaną Sarę, która odebrała swojego ukochanego, mówiąc, że w domu czeka na nich córeczka i spokojny wieczór, podczas którego nie będą nigdzie wychodzić, nie będą zważać na żadne misje, wojnę i chaos dookoła. Był to obrazek miły dla oka i chciałaby czerpać z niego siłę oraz radość, tak niezbędną w dzisiejszych czasach, ale nie potrafiła. Wiedziała przecież doskonale, że kiedy Lucky i Franczesco opuszczali dom Szalonookiego, ona wciąż w nim była, czuwając przy Emily. 

Dziewczyna bardzo długo była nieprzytomna. Drażniło to Tonks i pozostałych, bo chcieli w końcu się dowiedzieć, co tak naprawdę wydarzyło się w jej domu, ale brak świadomości był przecież dobrą oznaką i ulgą dla nich, bo nie musieli informować Emily o tym, co działo się później. Altheda opatrzyła dziewczynę. Była nie tyle poważnie ranną, chociaż bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym się nie obyło, ale bardziej była wycieńczona i oszołomiona. 

Gdy otworzyła oczy, nie wiedziała gdzie jest, nie pamiętała, co się stało i ciągle pytała o Lucasa. Sara, będąc jeszcze przy dochodzącym do sił Franczescu, zasugerowała, że być może lepiej nie mówić jej prawdy, zaoszczędzić bólu i cierpienia, a już zwłaszcza niepewności, która była chyba najgorsza do zniesienia. Tonks się z tym nie zgodziła. Twierdziła, że niepewność, byłaby tym gorsza, gdyby Em nie wiedziała zupełnie nic. Przecież nie doświadczyła utraty pamięci, a jedynie szoku, a z czasem i tak zaczynałaby sobie przypominać, co się wydarzyło. 

Wbrew sprzeciwom Sary, wzięła to na swoje barki. Najłagodniej, jak potrafiła poinformowała Emily najpierw o wydarzeniach na Pokątnej, o rannych i śmierci Dedalusa. Pominęła fakt, dziewczyna leżała na łóżku, gdzie Diggle dokonał swojego żywota. Wspominała o Kingsleyu, który bardzo się o nich martwił i po bitwie niezwłocznie przeniósł się do nich, żeby sprawdzić, co się wydarzyło. Nie dokładała już takich informacji, jak to, że Altheda prosiła Sturgisa Podmore’a, żeby zawiadomił Gottesmanów i żeby to Emily była jedną z pomagających Farewell w ratowaniu życia rannych podczas zamieszek na Pokątnej. Powiedziała jednak łagodnie, o ile takie rzeczy można w taki sposób przekazać, o tym, że jej dom został zupełnie zniszczony, że śmierciożercy w jakiś sposób poznali ich adres i dostali się do miejsca, które ona i Lucas postrzegali jako bezpieczne. Sama nie znała szczegółów, więc nie czuła, żeby cokolwiek ukrywała przed dawną współlokatorką z dormitorium. Prawda była jednak taka, że Kingsley już wcześniej ostrzegał Lucasa. Mówił, że mogą być obserwowani, że powinni zachować więcej ostrożności, a Gottesman z tylko sobie znanych powodów chyba zbagatelizował to ostrzeżenie. 

Dora opowiedział szczegółowo, jak wygląda jej stan, o każdej ranie i osłabieniu, którego doświadczyła Emily,  o tym że prawdopodobnie nim ją znaleźli była wielokrotnie poddawana działaniom zaklęcia cruciatusa, które doprowadziło do utraty przytomności. Mówiła powoli, bo były to sprawy trudne. Nie znajdowała słów, żeby nie dokładać dziewczynie bólu, a jednak ta relacja była zbyt wymagająca dla Emily i Dora nie powinna jej się dziwić, ale jedynym pytaniem, które ta w końcu zadała, było pytanie właśnie o Lucasa.

Bolało ją wtedy wszystko, ale z ciężkim sercem przyznała, że nie wiedzą, gdzie jest Lucas. Była to informacja traumatyczna, tym bardziej, że kryło się za nią jeszcze coś… Wszyscy doskonale wiedzieli, jak bardzo Lucas kochał swoją żonę i zdawali sobie sprawę, że nie zostawiłby jej samej, że nie posunąłby się do ucieczki w chwili, gdy życie Emily było zagrożone. To że nie było go przy niej, oznaczało, że przytrafiło się mu coś gorszego. Tonks nie wypowiedziała żadnych z tych podejrzeń. Nie zasugerowała, że Lucas być może jest ranny, albo co gorsza podzielił tragiczny los Dedalusa i stracił życie. Sumienie jej na to nie pozwalało, chociaż każdy w Zakonie Feniksa dopuszczał do siebie taką możliwość. 

Emily zareagowała tak, jak mogli się tego spodziewać. Dostała ataku paniki, nie potrafiła się uspokoić, chciała w tej chwili wyjść i szukać męża. Zrobić cokolwiek, przekonana, że jej się uda, chociaż zapewniali ją, że już kilkanaście osób poszukuje Lucasa. Konieczne było podanie eliksiru uspokajającego, żeby siłą zatrzymać ją w łóżku. 

Tak minął niemal cały następny dzień po bitwie, podczas którego Tonks nie chciała opuszczać jej łóżka. Następnego, gdy Sara z Fraczesciem wrócili do domu, Tonks też była przy Emily. Najpierw jej doglądała, zmieniała opatrunki, podawała eliksir przeciwbólowy, a gdy zaopiekowała się jej ciałem, starała się jakoś ulżyć jej duszy. Zaczęła od zwykłej rozmowy, chociaż ta była jednostronna, Emily nie wykazywała żadnych chęci by odpowiadać na pytania Dory, wspominać czasy Hogwartu czy nawet brać udział w dyskusji na temat błahych, codziennych spraw. 

Wtedy Tonks, nie wiedząc już, co może zrobić, wzięła książkę i zaczęła czytać ją na głos, przekonując samą siebie, że w ten sposób łagodzi cierpienie młodej kobiety i nie dopuszcza do przerażającej ciszy, która sprzyjałaby jedynie smutnym myślom i pogłębiającemu się uczuciu beznadziei. 

Sama też dopatrywała się w tym ucieczki dla siebie. Była przerażająco zmęczona. Tamten dzień, gdy ratowała ludzkie życie, niemal ją wykończył. Czuła się paskudnie. A ten stan, mimo pozorów, które starała się utrzymywać, niestety nie opuszczał jej. Dziecko wariowało w jej łonie. Niezależnie od tego czy stała czy leżała, czy próbowała o siebie zadbać, czy nawet zapomnieć o tym, że przecież i ona ma prawo do gorszych chwil. Uważała, że siedząc przy Emily nie naraża się, nie przemęcza i zapewnia dziecku tyle spokoju, ile w takich okolicznościach jest w stanie mu zapewnić. Nikomu nie powiedziała o swoich dolegliwościach.

Stwierdzić, że nie miała do tego głowy to, jak nic nie powiedzieć. Ciągle myślała o tym, że dziecko jest nader aktywne. Uznawała jednak, że to normalne w okresie ciąży, w którym się znajdowała, a także przy takiej dawce emocji, na jaką była narażona w ostatnich dniach. Wierzyła, że chwila w pewnym sensie bezczynności będzie zbawienna, a dziecko samo zrozumie, że to tylko stres i nerwy, które dręczyły mamusię i nie trzeba się aż tak wysilać, by zwrócić jej uwagę. 

Doceniała te trudne chwile, podczas których mogła być przy Emily, nawet jeśli nie robiła nic pożytecznego i czytała jedynie jakąś przypadkową książkę, którą znalazła w domu Szalonookiego. I naprawdę łudziła się, że czymś tak prozaicznym jak lektura pomaga Em, a przynajmniej było tak do czasu, gdy nie zauważyła, że dziewczyna wpatruje się bezmyślnie w sufit, aż jej oczu płyną łzy. Ten widok bardzo ją dotknął. Z westchnieniem zamknęła książkę, nie zaznaczając fragmentu na którym skończyła czytać, bo i tak sama nie wiedziała, czego dotyczy fabuła. Położyła dłoń na ręce Emily, starając się ignorować nerwowe drżenie, które wywoływał jej dotyk. 

— Nie martw się, znajdą go… — zapewniła ją nie po raz pierwszy, bo tego dnia już kilkakrotnie opowiadała, że przecież Remus, a także inni szukają Lucasa i nie spoczną, dopóki go w końcu nie znajdą. Żywego lub martwego… Ale tego już nie powiedziała na głos. Przełknęła ślinę, bo wydawało się, że to będzie kolejne zdanie, na które nie doczeka się odpowiedzi ze strony Emily, ale tym razem dziewczyna przemówiła. A zrobiła to głosem tak nieswoim, pozbawionym emocji i bezbarwnym, że przeraziło to Tonks. Chociaż do tej pory myślała, że każde słowo, które wypłynęłoby z ust Emily przyniosłoby jej ulgę, miała się przekonać, że będzie inaczej...

— Wybacz, Tonks, ale przestanę się martwić dopiero wtedy, gdy będzie przy mnie mój mąż cały, zdrowy i w jednym kawałku. 

— Rozumiem… — szepnęła ze skruchą Dora, czując olbrzymie wyrzuty sumienia, że do tej pory starała się odciągnąć myśli Emily od Lucasa. Przecież niespełna dwa dni temu ona sama odchodziła od zmysłów, nie wiedząc, co się dzieje z Remusem i czy wszystko z nim w porządku. Rozumiała więc ją doskonale i w takim samym stopniu zdawała sobie sprawę, że cokolwiek by nie zrobiła Emily nie zazna spokoju, dopóki Lucas nie pojawi się obok niej, a ona nie będzie w końcu wiedziała, w jakim on jest stanie. Wciągnęła z trudem powietrze, a dziecko znowu kopnęło. Potraktowała to jako zwrócenie uwagi na swoją bezmyślność. Jakby maleństwo w jej łonie mogło zrozumieć więcej i być bardziej spostrzegawcze niż jego mama. — Pamiętaj, że chcemy tylko pomóc i jesteśmy tu dla ciebie… Dla was. 

— Chciałabym wrócić do domu…

— Em… — wyrwało się jej z ust tak zbolałym głosem, że wywoła u swojej znajomej jedynie szloch. Emily chciała wrócić do domu. A Tonks chciała, żeby Emily miała, gdzie wracać.

Nie była w ruinach, ale słyszała relacje. Po domu Gottesmanów w Chudleigh nie zostało nic. Był doszczętnie zniszczony. Nawet jeśli Gottesmanowie się połączą, nie mieli dokąd wracać. Tonks ugryzła się w język, bo chciała już powiedzieć, że cokolwiek wydarzy to cały Zakon Feniksa dołoży wszelkich starań, by Emily i Lucas byli bezpieczni, że będą mieli dach nad głową, a później, gdy przyjdzie na to odpowiednia pora, wszyscy zjednoczą siły, by odbudować ich dom, albo stworzyć nowy tam, gdzie tylko zechcą. Nie powiedziała jednak tego i może dobrze, bo kolejna reakcja Emily upewniła tylko ją, że czcze gadanie w żaden sposób jej nie pomaga.

— Przepraszam, Tonks, ale byłabym wdzięczna, gdybyś zostawiła mnie samą… — Chłodny ton zupełnie nie pasował do Emily, która była przecież najsłodszą, najbardziej skrytą i przemiłą osobą, jaką Tonks poznała w szkole. Swoją niewinnością i dobrodusznością przewyższała nawet Amelię. A teraz chociaż siliła się, żeby jej słowa były wyważone i w żaden sposób nie wrogie, nie mogła wyzbyć się tej nuty, która dawała do zrozumienia, że obecność Dory jest co najmniej zbędna. — Masz dobre chęci, ale to nie pomaga. 

— Dobrze, gdybyś czegoś potrzebowała… — powiedziała pospiesznie Nimfadora, zrywając się z miejsca. Zamarła w bezruchu, czując nagły skurcz, który z pewnością nie był żalem ściskającym jej wnętrzności. Sapnęła ciężko, prostując się. Podeszła do drzwi, nie chcąc dłużej zadręczać Emily, ale nie potrafiła wyjść bez słowa. Odwróciła się jeszcze i szepnęła cicho, mając wątpliwości czy dziewczyna w ogóle ją usłyszała: — Trzymaj się, Em… 

Wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi. A gdy tylko to zrobiła, oparła się plecami o ścianę i złapała za brzuch. Mamrotała pod nosem, gładząc się po brzuchu. Próbowała uspokoić siebie oraz dziecko. Mówiła, że przecież wszystko jest w porządku, że nikt im nie zagraża, są bezpieczni i muszą po prostu poradzić sobie z pewnymi sprawami. Nie zmieniało to jednak faktu, że oprócz strachu i żalu, rosła w niej frustracja. Nie wiedziała, jak mogłaby pomóc Emily. Czuła się bezradna, a to tylko stawiało ją pod murem. 

Całe życie uważała, że najważniejsze jest działanie. I całe życie również działała. Nawet kiedy zaszła w ciążę, potrafiła odpuścić i znaleźć inną metodę, by przyczynić się do czegoś dobrego. Nie tak dawno przecież rozmawiała o tym z Hestią i to ona była w roli osoby dającej rady oraz zapewniającej, że w zmianie działania nie ma nic złego. Zawsze jest sposób, żeby coś zrobić, a przy tym zadbać o siebie. Nie znała jednak rady na to, jak poradzić sobie z emocjami, które człowiek nosił w sobie i które w żaden sposób nie dawały sobie zapomnieć. 

Kiedy tak wspierała się o ścianę, z pokoju naprzeciwko wyszła niespodziewanie Altheda. Dora wiedziała, że to tam ona i Syriusz mają swoją sypialnię i jest to na ten moment jedyne pomieszczenie, w którym można liczyć na jakąkolwiek prywatność, bo w domu wciąż przebywało jeszcze dziesięć osób, które potrzebowały ich pomocy. W tym również i poparzona dziewczyna, która o ile na ciele została wyleczona, to psychicznie nie dawała sobie rady z sytuacją, której była świadkiem, a także otyły mężczyzna z poważnym wstrząsem mózgu.

Farewell od razu spojrzała na nią. Zmierzyła ją wzrokiem i już z miejsca wiedziała, że coś jest nie tak… Nie zareagowała jednak od razu i pozwoliła zadać sobie pytanie:

— Co się dzieje? 

— Nic… — odpowiedziała Dora przez zaciśnięte zęby, nie chcąc w tej chwili rozmawiać z Althedą.

W ostatnich dniach i tak spędziły ze sobą zbyt dużo czasu i Nimfadora, szczerze powiedziawszy, miała jej powoli dość. Całe uznanie i docenienie umiejętności uzdrowicielki schodziły powoli na drugi plan, a naprzód wychodziła niechęć, którą względem niej czuła. Nie widziała już kobiety, która mimo swojej flegmatycznej natury wiedziała doskonale, co robić, jak pomagać i jakie specyfiki podawać. Nie widziała też osoby, która musiała patrzeć na śmierć bliskiej osoby i później mimo nawału obowiązków przeżywać żałobę. Znów dostrzegała te wszystkie irytujące i drażniące ją cechy, nie pozwalające jej polubić Farewell. A gdy je znów widziała, przypominała sobie o wszystkich złych momentach, w których rolę mniej lub bardziej znaczącą odgrywała Altheda.

— Nie kłam, Tonks — powiedziała cicho i łagodnie, podchodząc do niej i spróbowała położyć dłoń na ramieniu, ale Tonks odskoczyła, zagryzając zęby.

— Powiedziałam, że nic! — powtórzyła, a potem wbrew prawdzie syknęła: — Wszystko jest w jak najlepszym porządku i nie potrzebuję twojej pseudo pomocy… — Złapał ją kolejny skurcz, który przeczył jej słowom. Ale był to przecież tylko skurcz, a nie jakiś koniec świata. Tak przynajmniej próbowała sobie wmówić, bo gdy spojrzała na Farewell, jej wzrok przykuły drzwi, które przed chwilą zamknęła, a za którymi leżała zrozpaczona Emily i to jej, albo rannym na parterze Aletheda powinna poświęcić swoją uwagę. — Skup się lepiej na tym, żeby postawić Emily na nogi, bo ona tylko gnije w tym łóżku i usycha z cierpienia, a ty jesteś uzdrowicielką do cholery i…

Kolejny skurcz zamknął jej usta. Czuła się beznadziejnie z tym, że stała naprzeciwko Farewell, wyrzucała jej takie rzeczy, a jednocześnie jej własne ciało i dziecko zmuszały ją do okazywania słabości.

— Już skończyłaś? — zapytała niczym nie zrażona, nie spuszczając z niej spojrzenia brązowych oczu, które zdawało się prześwietlać ją na wylot. I to jeszcze bardziej zirytowało Nimfadorę. Farewell zawsze była tak do przesady spokojna, opanowana i cicha. Nigdy nie wykazała się bardziej skrajnymi emocjami. Było to dla Nimfadory nie do pomyślenia, a ponadto tak nienaturalne, w zderzeniu z jej własną osobowością, że w jakiś sposób postrzegła to jako fałszywe i nie godne zaufania.

— Nie skończyłam… — odpowiedziała, kumulując w sobie całą złość. — Mam dość tego, że wszędzie dookoła się wszystko sypie, a ty jesteś w każdym miejscu, gdzie coś się dzieje i chociaż możesz, nie zapobiegasz temu wcale… 

— To zdecydowanie poniżej pasa, Tonks… — odpowiedziała Altheda, zagryzając wargi i Dorze przez myśl przeszło, że kobieta mimo tej stoickiej fasady rozpłacze się. Rzeczywiście, to co powiedziała Tonks, było całkowicie sprzeczne z prawdą. W głębi duszy Tonks również o tym wiedziała. Bo przecież była świadkiem wszystkich starań, które Altheda wkładała w to, żeby dwa dni temu nic nie runęło, podczas gdy Pokątna i życie dziesiątek ludzi rozsypało się zupełnie. Nie umiała tym razem ugryźć się w język, musiała wyładować na kimś swoją złość i frustrację, a także strach o swój stan.

Altheda po prostu się napatoczyła i była dla niej idealną ofiarą. Dora już nie miała zamiaru się powstrzymywać. Przypomniała sobie o tych długich miesiącach, które Farewell poświęcała na balsamowanie nieprzytomnego Blacka, a gdy myślała o tym, od razu przychodziła jej na myśl Laura. 

Jej kuzynka zaufała Althedzie, a w ostateczności działania uzdrowicielki doprowadziły do tego, że uznano Laurę za zmarłą. Tonks wierzyła, że nie było to prawdą, ale wspomnienie nocy, gdy straciła swojego ukochanego mentora, w którego domu Farewell panoszyła się tak, jakby była u siebie, a także chwili, w której na wiele miesięcy, a być może i lat odebrano jej możliwość kontaktu z jedną z najbliższych sobie osób, wykańczało ją całkowicie. 

— Poniżej pasa było wpakowanie mojej kuzynki w łapy śmierciożercy i uważanie, że to miłość! — wykrzyczała jej z pełną frustracją, trzymając się za brzuch. — Minęło pół roku, a Laura nie dała znaku życia, bo ty zrobiłaś wszystko, żeby umożliwić jej największą głupotę w życiu! Odebrałaś mi ją, nie próbowałaś powstrzymać, a teraz panoszysz się w moim domu i…

Jęknęła cicho, czując kolejny skurcz, który niemal zgiął ją w pół.

— Później wyrzucisz mnie z tego domu i wykrzyczysz, za co jeszcze mnie nienawidzisz — stwierdziła znów irytująco spokojna Altheda, a Tonks syknęła. Zrobiła to bardziej w reakcji na to, jakie doznania zapewniało jej własne dziecko niż z powodu tego, że Farewell w końcu głośno nazwała to, jakimi emocjami darzy ją Nimfadora. Altheda najwidoczniej wbrew swojej spostrzegawczości, odebrała to właśnie w ten drugi sposób - jako oburzenie na tak śmiałe słowa. Tym razem nie schowała się w cieniu i nie dała za wygraną. — Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale staram się to ignorować, bo uważam, że jesteś dobrym człowiekiem, ponadto Syriuszowi bardzo na tobie zależy, a co najważniejsze jesteś też moją pacjentką i twój mąż…

— Remusa w to nie mieszaj! — przerwała jej natychmiast, nie pozwalając jej zagrać tak czułą kartą. — Syriusza też… 

— Na Merlina, skończ już z tym, Tonks! I przestań udawać… — powiedziała uzdrowicielka, gdy Tonks mimo woli znów zgięła się w pół, sapiąc ciężko. — Gołym okiem widać, że masz przedwczesne skurcze i przeciążasz się tutaj nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. To nie jest dobre ani dla ciebie, ani dla dziecka. 

— Nie będziesz mi mówić, co jest dobre… — stwierdziła złowrogo Nimfadora, ale Farewell nie miała zamiaru już tego słuchać. Wywróciła oczami, co bardzo nie pasowało do jej postaci, a było raczej gestem zarezerwowanym dla Tonks i powiedziała głosem wciąż spokojnym, a mimo wszystko przepełnionym wieloma emocjami:

— Zamknij się w końcu i natychmiast pozwól mi się zbadać. Mam gdzieś twoje zdanie… — stwierdziła dosadnie, a gdy Tonks miała powiedzieć, gdzie ona ma zdanie Althedy, uzdrowicielka oznajmiła: — Teraz najważniejsze jest dobro twojego synka! 

Tonks poczuła się tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Jakby zasilanie napędzające tą całą złą energię, której dała się przed chwilą owładnąć, gdy wyszła z pokoju Emily, a która była efektem nieumiejętnego radzenia sobie z emocjami dręczącymi ją teraz, ale też przez dłuższy okres czasu, zostało nagle odcięte. 

Wyprostowała się, patrząc z niedowierzaniem na Althedę, która chyba uświadomiła sobie, że powiedziała właśnie o to jedno jedyne słowo za dużo, łamiąc tym samym ich prośbę, którą mieli już przy pierwszym badaniu. Ale to nie miało teraz znaczenia… Absolutnie żadnego. Bo cały sens jej słów docierał do Tonks w pełni. Na jej twarzy wbrew wszystkiemu pojawił się najszczerszy uśmiech. I te wszystkie złe emocje zniknęły, a Nimfadora zapytała jedynie głosem wibrującym od szczęścia:

— Synka? 

***

Kolejny dzień nie przyniósł im żadnych dobrych wieści. Bitwa na Pokątnej, brak możliwości próby odbicia Luny, a raczej sprawdzenia czy w ogóle jest w Azkabanie oraz zero tropów w sprawie Lucasa Gottesmana… Nie wspominając już o śmierci Dedalusa, która dotknęła każdego z nich, a i dwóch trumnach, które Remus razem z Syriuszem zmuszeni byli zrobić dla Diggle’a i Savage’a. Brakowało im jakiejkolwiek, nawet najmniejszej dobrej informacji, której mogliby się trzymać i znaleźć w niej siłę do działania. 

Do domu wracał z ciężkim sercem, wiedząc, że on też nie przyniesie żadnych pozytywów i czuł się paskudnie z faktem, że sam chciał ich szukać u kogoś innego. Marzył o tym, żeby zasnąć w ramionach Nimfadory i na chwilę odciąć się od wszystkiego co złe. Wrócił bezpośrednio do domu Szalonookiego, spodziewając się tam właśnie zastać żonę. Chciał ją zabrać do domu i odpocząć. Dory tam jednak nie było. Trochę go to zaniepokoiło, ale Altheda zapewniła go, że nic jej nie jest. Remus ufał uzdrowicielce, nawet ją lubił, chociaż znali się bardzo krótko. Jej słowa uspokoiły go nieco, bo od kilku dni obawiał się o stan Nimfadory, która pracowała ponad swoje siły i wyglądała na zmęczoną do granic możliwości. 

Z ulgą więc przyjął wieść, że Dora odpuściła i wróciła do domu. Podążył za jej śladem szukając jej wpierw na parterze, ale zastał tam jedynie Andromedę, która powiedziała, że Tonks chyba poszła się położyć, bo wyglądała dość kiepsko, ale zapewniała, że wszystko jest dobrze i podobno Altheda zmusiła ją do kolejnych badań, które tylko to potwierdziły. Skierował się więc do ich wspólnego azylu.

— Doro? — odezwał się, zaglądając do sypialni. Cisza w ich wspólnym domu była raczej zjawiskiem niepokojącym, za którym sam osobiście nie przepadał. Wolał, gdy jego żona tłukła ich zastawę, śpiewała na cały głos, albo wykłócała się z własną matką na temat potrzebnej ilości pieluch dla ich nienarodzonego jeszcze dziecka. Cisza zawsze zwiastowała coś… Teraz też gdy spoglądał na Nimfadorę, która stała oparta o parapet i spoglądała w milczeniu przez okno. — Szukałem cię u Syriusza, Altheda powiedziała, że wróciłaś już do domu… — wyjaśnił, zgodnie z prawdą. 

Ostatnie dni Tonks w całości spędzała w dawnym domu Szalonookiego, gdzie pomagała Althedzie w opiece nad najpoważniej rannymi, których nie byli w stanie jeszcze odesłać do domów. Remus był spokojniejszy, wiedząc, że Dora przebywa w otoczeniu uzdrowicielki i wiedział też, że większość czasu spędza przy łóżku Emily, by ją wspierać, gdy on i  pozostali członkowie Zakonu Feniksa próbowali odnaleźć Gottesmana. 

— Coś się stało? — spytał zaniepokojony tym, że Dora odpowiedziała mu jedynie niewyraźnym mruknięciem i nie odwróciła się w jego stronę. Otworzył szerzej drzwi, nieco zbyt zamaszyście, bo boleśnie poczuł rwanie w piersi w miejscu blizny, która była pamiątką po wydarzeniach na Pokątnej. Westchnął ciężko, domyślając się, czym Tonks może się zadręczać, a on nie miał wcale dobrych informacji, by ją pocieszyć. — Nie znaleźliśmy Lucasa… Szukaliśmy wszędzie, musiał się gdzieś teleportować a to wszystko utrudni, albo… — Głos mu zamarł, bo jego żona zdawała się go wcale nie słuchać. Coś zaprzątało jej myśli do tego stopnia, że nie interesowały jej słowa Remusa. To musiało być coś ważnego, a ona najwidoczniej miała opory, żeby się tym z nim podzielić. — Doro? 

Tym razem zareagowała, odwróciła się i posłała mu znaczące spojrzenie, które wcale go nie uspokoiło. Co więcej zamarł w bezruchu pośrodku ich sypialni, wysilając wszystkie zmysły. Wtedy Dora podeszła do niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wspięła się na palce, pocałowała go w policzek i oparła głowę na jego piersi, sunąc palcem po najnowszej bliźnie, która skryta była pod jego koszulą. 

— Powiedz mi, co się stało, bo zaraz zwariuję… — szepnął, czując, że zaczynają mu drżeć ręce, gdy ona westchnęła ciężko. — Iść po Althedę? 

— Ani mi się waż… — syknęła niespodziewanie, rzucając mu złowrogie spojrzenie, które było znacznie bliższe normalności, niż jej dotychczasowe zachowanie. To nieco uspokoiło Remusa, ale tylko troszeczkę. 

— Znowu się z nią pokłóciłaś? — spytał podejrzliwie. Jej reakcja, chociaż nie szokująca, dawała do myślenia, że coś się stało. To nie była ta zwykła, codzienna niechęć Nimfadory względem narzeczonej Syriusza, ewidentnie miała coś za złe Althedzie, chociaż nie planowała drążyć tematu. Wywróciła jedynie oczami, jakby to było najlepszą odpowiedzią na jego pytanie.

— Masz rację, coś się stało, Remusie… — przyznała w końcu na głos, a on drgnął nerwowo. Wiele złego się wydarzyło w ostatnich dniach, wiele stresu i ryzyka doświadczyli. Czy nie mogli chociaż na chwilę odpocząć, zanim spadną na nich kolejne rewelacje? Wziął głębszy oddech, próbując przygotować się na to, co żona mu powie, tym bardziej, że ona nie zamierzała tego załatwić szybko i jak najmniej boleśnie. — Dowiedziałam się dzisiaj — oznajmiła, chwytając go za dłonie. Nie ścisnęła ich, nie splotła razem ich palców. Uśmiechnęła się jednak łagodnie, z ogromną ulgą i położyła jego dłonie na swoim brzuchu, nim powiedziała: — To chłopiec. 

— Chłopiec… — powtórzył za nią. Z początku zupełnie bez zrozumienia, intuicyjnie gładząc brzuch żony. W zupełnej ciszy i całkowitym skupieniu potrafił doskonale wyczuć ruchy dziecka oraz jego puls, być może nawet lepiej niż sama Dora, która nosiła je pod sercem. W ostatnich miesiącach przynosiło mu to zawsze chwilę oddechu oraz odrobinę spokoju. I kiedy tak teraz gładził Dorę, wyczuwając pod dłonią wyraźny ruch dziecka, zrozumiał, co tak naprawdę żona chciała mu przekazać. — Nasze maleństwo… Będziemy mieć syna? 

Tonks nie zdążyła nawet kiwnąć głową na potwierdzenie, bo Remus pochwycił ją w ramiona i uniósł do góry, obracając się dookoła. Dora zaśmiała się wesoło, całując męża, który nie potrafił wypuścić jej z rąk. Niby nie chcieli znać jeszcze płci, niby najważniejsze było to, że dziecku nic nie dolega, a przebieg ciąży nie jest w żadnym stopniu zagrożony, ale jednak ta informacja sprawiła, że w jego sercu rozlała się niespodziewana fala radości. Opadł z Dorą na łóżko, spoglądając na nią z zachwytem i pocałował gorąco, nie mogąc uwierzyć, że trzyma w ramionach kogoś tak wspaniałego, a już za chwilę oboje będą rodzicami najcudowniejszego chłopca na całym świecie. Gdy tylko odsunął swoje usta od ust Dory, pochylił się i pocałował jej brzuch, czując pod jej skórą ruch swojego syna, który mógłby potraktować, jako odpowiedź na ojcowską czułość. 

— Mam też złe wieści… — stwierdziła niespodziewanie Tonks, a tym samym zmusiła go do ponownego spojrzenia w jej twarz. — Musimy poważnie porozmawiać… — powiedziała z taką powagą w głosie i na twarzy, że gdyby nie spojrzał w jej ciemne oczy i w nich nie dostrzegł niezmąconej niczym radości, mógłby uwierzyć, że mimo tej cudownej nowiny, ma mu do przekazania coś jeszcze. Nie musiał długo czekać na to, aż Tonks, kryjąc rozbawienie, przyznała szczerze: — Trzeba wybrać rodziców chrzestnych i imię… 

No i jest pierwszy rozdział w tym roku. Jak dobrze dodać coś po ostatnim tasiemcu, który bardzo mnie wymęczył. Treść może nie jest tutaj najlżejsza, bo i takie nie jest życie naszych bohaterów, ale można znaleźć parę ziarenek, które poprawią humor. Najbardziej chyba ostatni podrozdział, który mnie osobiście kompletnie rozczulił. Mam nadzieję, że Was też... ♥

Jak tam minęły Wam pierwsze tygodnie tego roku? Dla mnie były zaskakująco produktywne, co mnie samą zaskoczyło. Zapas rozdziałów powolutku się tworzy i przez najbliższe dwa miesiące nie przewiduję żadnych opóźnień. Miałam naprawdę dużo czasu na pisanie i poukładanie sobie spraw blogowo-opowiadaniowych w głowie.

Nie robiłam sobie też żadnych postanowień (mam na myśli takie kategoryczne, którym trudno sprostać), ale chciałabym z Wami złapać bliższy kontakt. Chyba wszyscy wiemy, że to opowiadanie powoli dobiega końca i mam przeczucie, że wraz z nim odejdzie również wielu czytelników. Strasznie mi z tym... Dlatego chciałabym przypomnieć, że jestem i pewnie jeszcze będę. Może Tonks w końcu doczeka zasłużonego końca, ale będą też inne historie, będą (oby!) ilustracje i ja też jestem. Może tego nie widać, bo nie dodaję rozdziałów codziennie, ale wciąż funkcjonuje Tellonym (https://tellonym.me/AlohomoraTej), na który niezmiennie zapraszam - pojawiają się tam ciekawe pytania, sporo informacji o tym, co u mnie się dzieje i jestem tam dostępna praktycznie bez przerwy.

Ale co najważniejsze, chciałam Was wszystkich zaprosić na nowo powstałego Discorda. To może być takie nasze miejsce w sieci! ♥ Główną osią będzie moja twórczość i fandom potterowski, ale mam nadzieję, że rozrośnie się to znacznie bardziej! ♥ Tutaj wklejam link z zaproszeniem do kanału ➤ https://discord.gg/8BBRRvZmNQ Zapraszam, zajrzyjcie i zostańcie na dłużej!

No to chyba na tyle, do przeczytania za dwa tygodnie!

2 komentarze:

  1. Hejka, kochana!

    Cieszę się, że rozdziały będą się pojawiać systematycznie 🥰 Co prawda, tak jak mówisz, oznacza to zakładany przez nas koniec tego opowiadania. Oczywiście jest mi ogromnie szkoda z tego powodu, ale jest to koniec zasłużony, po wielu latach cudownych rozdziałów. Ponadto, Twoja deklaracja, że będziesz działać dalej, napawa nadzieją na kolejne lata z cudownymi opowiadaniami. W końcu mamy Crystal i zapewne wiele innych pomysłów w Twojej głowie!
    Co prawda nie mam discorda i też nie przepadam za kontraktem w formie chatów, ale rozważę dołączenie do Was w lutym, już po sesji, żeby się na razie nie odciągać od nauki.

    Co do rozdziału, czytało mi się go bardzo szybko. Cieszy mnie, że mimo tak dużego zagrożenia, łapa dostał zadanie. Kiedy wspomniałaś o Smith, przeraziłam się, bo ta kobieta i to byłyby pewnie same kłopoty. Dobrze, że Syriuszowi udało się przekonać tamtych dwóch aurorów. Mam nadzieję, że żaden z nich nie zmawia ze śmierciożecami i dobrze przysłużą się Zakonowi. Sytuacja, w której dołączają, jest faktycznie bardzo trudna i niesie duże ryzyko.

    Biedna Emily. Niestety, dopóki nie będzie żadnych konkretów o Lucasie, pewnie nic jej nie da ulgi. Z kolei tanks powinna bardziej dbać o siebie, znowu bagatelizuje objawy. Dobrze że z dzieckiem wszystko dobrze, ale Dora powiedziała Atheldzie słowa, które są sprzeczne z rzeczywistością i nigdy nie powinny paść, a co dopiero w tak trudnym momencie dla Atheldy. Czas jest trudne dla wszystkich, rozumiem, że to pewnie kwestia hormonów, ale Tonks powinna jednak mieć większy szacunek do ludzi, którzy chcą jej dobra, bo do takich zalicza się Athelda. Szczerze, jestem bardzo zdziwiona, że ktoś może tak bardzo utrzymywać swoje emocje w ryzach jak uzdrowicielka. Może kiedyś odpiszesz jakiś fragment z drugiej strony? Perspektywę Atheldy, opowiedzianą chociażby, tak jak ostatnio się zdarza, czyli z perspektywy Syriusza.

    Cieszy mnie szczęście Lupinów. Co do rodziców chrzestnych, obstawiam Syriusza i Sarę, chociaż kto wie, może pójdziesz za fabułą kanonu i ojcem chrzestnym będzie Harry? Co do imienia dla dziecka, myślę, że już wszyscy je znamy, co wiąże się z pewnymi smutnymi wydarzeniami, które obstawiam, że będą musiały niedługo nastąpić :/ w końcu Syriusz dostał zakaz szukania Teda.

    Kochana, ściskam mocno i życzę dużo weny. Do przeczytania w kolejnym rozdziale!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniec musi kiedyś nadejść, ale mam nadzieję, że nie będzie on rozczarowaniem dla mnie i dla Was. Systematyczność rozdziałów nie będzie sztywna, ale to raczej będzie skłaniać się w stronę większej częstotliwości w marcu i kwietniu.
      Zapraszam na discorda, nawet gdybyś miała być tam czasami, bo sama bardzo przekonałam się do tej platformy c:
      To prawda, niestety z Lucille wiążą się ostatnio same kłopoty i chyba to się nie zmieni. Za dużo dziewczyna przeszła i nie poradziła sobie, żeby znów być fajną postacią.
      Raczej nie będzie perspektywy Althedy, ale myślę, że będzie miała swoje momenty, a raczej momenciki, żeby pokazać jakie nastawienie ma do życia.
      Twoje przypuszczenia odnośnie chrzestnych i imienia wszystkie są prawdziwe ♥

      Usuń