15.04.2023

140) Twarzą w twarz

Szukała hałasu. To stało się wręcz maniakalne. Musiała wyrwać się z domu, który trawiło rozpaczliwe milczenie. Sama się do tego przyczyniła, to fakt, ale miała ku temu powody. Nie miała siły dłużej spierać się z Remusem, wykrzyczała już wszystko i nie odnajdywała w sobie żadnej energii, by powtórzyć którąkolwiek z tych kłótni. Nie potrafiła mu tego wybaczyć. Jemu, Syriuszowi i własnemu tacie… Ale to Remus w jej oczach dopuścił się największej zbrodni…

Wiedziała, że między jej mężem i ojcem długo nie zapanuje prawdziwy pokój. Winiła za to tatę, a Remusa wspierała. Zachowanie Teda Tonksa było niepoważne i zaprzeczało wszystkim wartościom, które wpajał córce od urodzenia. Tłumaczyła to troską i ojcowską miłością, która przybrała niepoważne rozmiary. Złościła się na tatę, ale nie potrafiła długo chować tej urazy. W końcu to był jej tata…

I na Merlina, naprawdę dostrzegała promyk nadziei na to, że po tej paskudnej kolacji, na której ogłosili z Remusem wieści o swoim ślubie, wszystko się ułoży. O ironio, wsparcie męża pozwalało jej w to wszystko wierzyć… Kiedy jej tata oznajmił, że dla ich bezpieczeństwa i na znak sprzeciwu nie zgłosi się do Rejestru Mugolaków, Remus jako pierwszy znalazł rozwiązanie i zaproponował jej rodzicom, by przenieśli się do ich domu. Tam wszyscy mieli być bezpieczni i ukryci do czasu, gdy sytuacja się nie unormuje, a oni nie wpadną na lepszy pomysł. Zdaniem Dory nie było lepszego pomysłu. Miała pod jednym dachem męża, rodziców, Syriusza, a pod swoim sercem nosiła maleństwo, które powinno wychowywać się właśnie w takim domu - pełnym ludzi, których kochała. 

Bała się, że będzie im za ciasno, że będą wybuchać ciągłe kłótnie, albo nie opuści ich niezręczna atmosfera… Myliła się. Faktycznie tylko ślepy nie dostrzegłby muru między jej mężem i ojcem, ale liczyła, że z biegiem czasu sytuacja się zmieni na lepsze. Gdyby nie to, mogłaby śmiało powiedzieć, że wszystko było idealne. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała w sobie tyle radości, miłości i ciepła… Pragnęła by tak było już zawsze. Z resztą powiedziała to Remusowi tej nocy, gdy on pozwolił jej ojcu zamknąć za sobą drzwi. To było okrutne… 

Tamten dzień zmienił wszystko. Przez zamykające się drzwi uleciał cały spokój, radość i ciepło. Dom Lupinów stał się zwykłym budynkiem, którego mury były przerażająco zimne. Był klatką, w której zostali uwięzieni… Black wprawiony w ucieczkach, czmychnął ku jej wściekłości z powrotem w ramiona Althedy. Nie komentowała tego, udawała, że ten temat dla niej nie istnieje, chociaż doskonale wiedziała, że wystarczyła jedna iskra by jej wściekłość wybuchła, a ona wtedy z pewnością wyrzuciłaby tych nieszczęsnych kochanków z domu Moody’ego, a Syriusza na nowo posłała w odmęty nieprzytomności za to, że nawet on nie miał w sobie tyle siły, by przeszkodzić jej ojcu. Farewell zrobiłaby pewnie coś jeszcze okrutniejszego, bo wciąż upatrywała w niej osobę winną ucieczki Laury, która nadal nie dała żadnego znaku życia. Remus natomiast… On stał się cieniem. Po tamtej pełni, którą spędził w lesie, długo nie wracał. Nie przyznała mu się, jak bardzo się bała, że stało się coś złego. Tym bardziej nie miała zamiaru tego mówić, gdy dowiedziała się, że te kilka paskudnych ran, które ponoć sam sobie zrobił, opatrzyła mu Altheda. Po tym jak upewniła się, że jej mąż jest w jednym kawałku, znów dała dojść do głosu złości, która nie zelżała. Mijali się bez słowa, posyłając sobie długie spojrzenia, gdy to drugie nie patrzyło. Unikali się na tyle, na ile było to możliwe, gdy mieszkało się pod jednym dachem. Oboje przystali na ciche dni i samotne noce, bo Remus sypiał teraz na kanapie, pozostawiając w ich małżeńskim łóżku przestrzeń na trawiący ją smutek i kipiącą wściekłość. 

Gdyby wierzyć w to, że czas pozwala ukoić negatywne emocje, wszystko zdążyłoby się już uspokoić, ale to stwierdzenie z pewnością mijało się z prawdą… przynajmniej w ich przypadku. Mieszkali razem, a jednak osobno i nawet jeśli któremuś z nich przeszło przez myśl, że nadeszła pora na zakopanie toporu wojennego, to obecność Andromedy od razu sprowadzała ich brutalnie do pionu. Tonks mogła twierdzić, że odejście ojca przeżyła paskudnie, ale to co doświadczyła jej mama… To przyprawiało ją samą o dreszcze. 

Andromeda nie wypowiedziała nawet jednego słowa od dnia, w którym odszedł jej mąż. Była przerażająco milcząca, a cisza, którą wokół siebie roztaczała, wręcz boleśnie kuła w serce jej córkę. Dora chciała, by matka jakkolwiek zareagowała, żeby krzyczała, płakała, a nawet rzucała talerzami. Z tym potrafiłaby sobie poradzić, wiedziałaby, jak trzeba zareagować, ale ta cisza… To ją kompletnie paraliżowało. Andromeda nie odzywała się, snuła po domu Lupinów bez życia, wyglądając wciąż na ganek w oczekiwaniu na powrót męża, którego nie było już niemal miesiąc. Jej obecność była uosobieniem rozpaczy, a dla małżeństwa Lupinów ta milcząca postawa zdawała się wypełniać każdą szczelinę w ich domu, wypychając powietrze i zastępując jego miejsce duszącym żalem, a także świadomością, że nad ich rodziną wisi coś niebezpiecznego… 

Nic więc dziwnego, że Tonks całą sobą pragnęła wydostać się z tego domu chociażby na chwilę. Chciała znaleźć się gdzieś, gdzie było głośno, a ona sama mogła coś zrobić, by nie myśleć dłużej o tym, gdzie jest jej tata i czy jest bezpieczny. Nie wiedziała czy to było spełnienie jej życzeń, ale właśnie wtedy Zakon Feniksa, któremu teraz przewodniczył Kingsley, zaczynał znów wychodzić z cienia. Cóż to może za wiele powiedziane… Poruszali się ostrożnie, nie wychylając się w żaden sposób, żeby nie przykuć wzroku śmierciożerców. Wrócili do początków i tak jak za czasów Grimmauld Place, zaczęli zbierać informację. Robili rozeznanie, próbując dowiedzieć się, jak bardzo inwigilowane jest magiczne społeczeństwo, kto jest śmierciożercą, kto z nimi współpracuje, a kto jest ofiarą pod działaniem imperiusa. Wszystko to wiązało się z tworzeniem kolejnych raportów, które przekazywali sobie z rąk do rąk za pomocą pomysłu Kingsleya - niepozornych skrzynek na pocztę. Umieścili kilka takowych w miejscach, gdzie z pewnością nie będą przyciągać czyjejś uwagi, a jednocześnie mogli je obłożyć silnymi zaklęciami maskującymi i zabezpieczającymi. Ponadto każda z nich miała swojego Strażnika Tajemnicy, bo pokusili się nawet o zaklęcie Fideliusa, a członkowie Zakonu zostali przydzieleni do najbliższych sobie punktów, żeby nie obciążać każdego z nich. 

To właśnie do jednej z tych skrzynek zmierzała Tonks. Była wyjątkowo spięta, chociaż w ostatnim czasie było to dla niej całkowicie normalne. Cieszyła się jednak, że King prosił ją, żeby rzuciła okiem na ostatnie ustalenia i dała mu znać, co o tym myśli. Co prawda, miał na myśli, że również Remus ma się przyjrzeć nowym informacjom, ale Dora zamierzała wziąć to całkowicie na siebie i nie korzystać z pomocy męża. Być może zostawi mu raporty do przejrzenia dla dobra Zakonu, ale nie będzie się z nim konsultować. Przeszła przez mało uczęszczaną uliczkę na obrzeżach miasta i wsunęła się za przeładowane śmietniki, które blokowały wejście do ślepego zaułku. Pomyślała o informacji, którą podał jej Kingsley, dopuszczając również do tajemnicy i nagle spomiędzy metalowych skrzyń niewiadomego pochodzenia wysunęła się czerwona skrzynka pocztowa. Dora pochyliła się i otworzyła drzwiczki, wyciągając kilka niezbyt grubych teczek. Już miała je zmniejszyć i schować do kieszeni, kiedy usłyszała za sobą czyjeś kroki. Nie zdradzając się w żaden sposób, wyciągnęła różdżkę, zamknęła skrzynkę i natychmiast odwróciła się, mierząc do intruza, który zakradał się za jej plecami. 

— To ty, Lucy… — westchnęła z ulgą, spoglądając na Smith, która stała przed nią z kamiennym wyrazem twarzy, tak bardzo niepasującym do jej zwyczajowego optymizmu, którym kiedyś tak tryskała. Tonks nie rozumiała, jak w ciągu tak krótkiego czasu, Lucille mogła się tak bardzo zmienić. Dziewczyna wyzbyła się beztroski, która niejednokrotnie ratowała Dorę, gdy sama tonęła w rozpaczy podczas stacjonowania w Hogsmeade. Była to zmiana bardzo niepokojąca, która od razu przypomniała jej, że przecież chciała porozmawiać z Lucy, jeszcze przed przenosinami Pottera, a od tego czasu wydarzyło się tyle… To tak jakby ich współpraca była w innym życiu. Tonks wpatrywała się w Smith z takim szokiem, że zajęło jej dłuższą chwilę, nim zorientowała się, że wciąż mierzy w nią różdżką. — Wybacz.

— Stała czujność? — zagadnęła Lucy, unosząc wysoko brew i niewiele sobie robiąc z tego, że jeszcze chwilę temu jej przełożona miała ją na czubku różdżki. 

— Coś w tym rodzaju — przyznała Dora, uśmiechając się blado na dźwięk ulubionych słów Szalonookiego. Zapanowało niezręczne milczenie, równie dobijające co to, które panowało w jej domu. Z tego też powodu, szybko zapragnęła je przerwać. Machnęła teczkami, które trzymała w ręce i odezwała się: — To najbliższa skrzynka do raportów, Kingsley kazał mi je przejrzeć. 

— Weź również te, powinny cię zainteresować — odparła Lucy bez cienia uśmiechu i wyciągnęła przed siebie dłoń z kolejną teczką, którą Dora natychmiast przyjęła. Przeszedł ją niepokojący dreszcz, jakby intuicja podpowiadała jej, że wydarzy się coś niepokojącego, jeszcze zanim Lucille dodała lodowatym tonem: — Sporo w niej o wilkołakach… 

— Lucy… — sapnęła Tonks na wpół zdziwiona, na wpół poirytowana. Była wściekła na męża, ale nie mogła pozwolić na to by ktoś inny wieszał na nim psy. Tym bardziej, że Lucille nie chodziło przecież o ich małżeńską awanturę, której niezaprzeczalnie był winien Remus, a o sam fakt, że mąż Dory jest likantropem. Dręczyło to ją od dawna, pamiętała przecież tamtą rozmowę po spotkaniu Zakonu, kiedy próbowała zatrzymać Smith i po prostu pogadać, a ona zachowywała się tak dziwnie… Pamiętała też, co wtedy powiedział Moody. To że Remus jest wilkołakiem, nie ma znaczenia tylko dla niej, dla innych to co innego. Westchnęła ciężko, tłumiąc w sobie irytację i spróbowała skupić się na Lucy, chociaż nagle mdłości zaczęły ją męczyć. Było to dziwne, bo dzisiejszą porcję przeżyła już od samego rana. — Nie było okazji, żeby porozmawiać po tym, jak…

— Jak wilkołaki rozszarpały Elizę? — dokończyła za nią Lucille, robiąc to z chłodnym, pozbawionym jakichkolwiek emocji uśmiechem. Tonks spięła się, dostrzegając tą oziębłą postawę. Lucy patrzyła na nią, jak na kogoś obcego, a i Dora nie widziała w niej tej dziewczyny, której zaufała i przeżyła z nią wystarczająco dużo, żeby nazwać Smith swoją przyjaciółką. Obudziły się w niej wyrzuty sumienia, bo nie była przy Lucy, kiedy ta jej potrzebowała, ale Tonks wiedziała, że ona sama nie byłaby żadną pomocą w momencie, gdy zginęła Eliza. To nie znaczyło przecież, że było jej to obojętne. Najchętniej własnymi rękami wymierzyłaby sprawiedliwość i w końcu pozbyła się Greybacka z tego świata, ale… Dora nie miała takiej siły by cofnąć czas. — Faktycznie mijałyśmy się od tego czasu. Słyszałam, że oficjalnie zrezygnowałaś z pracy. 

— To prawda, rozmawiałam o tym ze Scrimgeourem zanim… — odpowiedziała niepewnie i od razu ugryzła się w język. Naprawdę minęły całe wieki, od kiedy ostatnio kontaktowała się z Lucy. Przełknęła ślinę, a robiła to z coraz większym trudem, bo gula w jej gardle rosła z każdą nieprzyjemną myślą. Odeszła z pracy, nie konsultując tego z nikim. I chociaż była to jej prywatna decyzja, to powinna o niej poinformować swoich współpracowników i dawnych podwładnych. Tak dla zwykłej przyzwoitości, na którą się nie zdobyła, bo jej wypowiedzenie było jedynie odpowiedzią na pytanie Scrimgeoura, który już przecież nie żył. Merlinie, przez swoją ciąże, nawet nie pomyślała o tym, że gdyby nie tamta rozmowa wciąż byłaby pracownicą Ministerstwa Magii, które teraz przecież teraz było pod rządami śmierciożerców. Ona się z tego wykręciła, ale przecież tyle bliskich jej osób wciąż tkwiło w tym gnieździe węży. — Dajecie radę? No wiesz, w ministerstwie?

— Ledwo — odparła beznamiętnie Lucy, a jej spojrzenie pozostało ostre. — Biuro Aurorów przejął Yaxley… — przyznała, a Tonks skrzywiła się na dźwięk tego nazwiska, które przecież doskonale znała, bo to przecież Yaxleya mogła obwiniać za to, że jej tata w ogóle pomyślał o odejściu. — Ma teraz dwie przyjemne posady u nas i w Rejestrze Mugolaków. 

— I wciąż tam robisz? — spytała bez zrozumienia, na chwilę zapominając o tym, że powinna załagodzić niezręczną sytuację, a jej nerwowe pytanie raczej wszystko pogorszy. Było jednak za późno, bo pojawiła się w niej irytacja, której nie potrafiła powstrzymać. — Po tym jak ministerstwo upadło? I rządzą nim kukiełki Sama-Wiesz-Kogo? 

— A co? — fuknęła wściekle Smith, bo najwidoczniej Dora trafiła we wrażliwy punkt. — Miałam podwinąć ogon tak, jak ty? — warknęła Lucy, wykrzywiając usta w grymas pełen zniesmaczenia. — Nie martw się, jestem tam tylko po to, żeby dostarczać Zakonowi informacji o poczynaniach tych potworów. Poza Kingiem i Hestią, jestem ostatnia… 

— Ostatnia? — spytała bez zrozumienia Tonks, zaciskając nerwowo dłonie na teczkach. Przecież nie chciała powiedzieć, że pracując w ministerstwie Lucy wspiera śmierciożerców, absolutnie nie miała tego na myśli i wiedziała też doskonale, że potrzebni byli im ludzie, którzy zagryzą zęby i poświęcą się dla dobra Zakonu. Doceniała to, że tak wielu z nich tyle ryzykuje, chociaż sama nie potrafiłaby funkcjonować teraz w Biurze Aurorów czy ogólnie ministerialnych strukturach. Czuła jednak, że czegokolwiek by nie powiedziała, to Lucy jej nie zrozumie, chociaż nie tak dawno rozumiały się bez słów. 

— Pamiętasz sylwestrową noc? — spytała nieco łagodniej Smith, spoglądając na Dorę z takim żalem, że niemal ona sama zaczęła go odczuwać. Oczywiście, że pamiętała tamtą noc, którą spędziły we dwie, snując rozważania o przyszłości, która mogłaby mieć miejsce, gdy na niebie, mimo trwającej wojny, pojawiały się fajerwerki. I chociaż Nimfadora wcale nie wspominała tamtego okresu w swoim życiu zbyt dobrze, to nie mogła zaprzeczyć temu, że te spotkania z Lucy były dla niej jak koło ratunkowe, które pomagało utrzymać jej się na powierzchni tego bagna. — Czy naprawdę nie mogło to trwać? 

— Lucille… — westchnęła Tonks, przygryzając wargę i zasłaniając dokumentami swój brzuch. Gdyby chciała pocieszyć Lucy, powiedziałaby, że też chciałaby by tamten czas wrócił, ale to byłoby kłamstwo, na które nie mogła sobie pozwolić. Od tamtego sylwestra wydarzyło się wiele i połowę z tych rzeczy chciałaby zapomnieć, ale druga połowa ta, która dotyczyła powrotu Remusa, ich małżeństwa i dziecka, które nosiła… To był cały jej świat i naprawdę nie miałaby po co żyć, gdyby tego wszystkiego zabrakło. Dlatego mając być szczerą, musiałaby odpowiedzieć Smith, że nie chciałaby, żeby tamto wszystko trwało… 

— Połowa naszego oddziału zginęła — przerwała jej Lucy, nim Tonks zdążyła powiedzieć coś jeszcze. Dora zamarła, a wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł okropny dreszcz, jakby ktoś sunął po nim różdżką na chwilę przed rzuceniem cruciatusa. Połowa oddziału… Więc nie chodziło już tylko o Elizę. Tonks poczuła łzy w kącikach oczu. Wiedziała, że Savage i Williamson są cali, a przynajmniej tak było na początku miesiąca, ale reszta… Zaczęła wymieniać ich nazwiska, a przychodziło jej to coraz trudniej z każdym kolejnym oddechem… Elizabeth Collins, Simon Morris, Michael Scott, Andrew Edwards, Steven Blake… Jej podwładni, młodzi czarodzieje, którym ledwie udało się spełnić marzenie o aurorstwie. Pokręciła głową, czując jak żal zżera ją od środka. Powstrzymywała łzy, w przeciwieństwie do Lucy, która pozwoliła im płynąć swobodnie. Jednak w jej przypadku to nie były łzy smutku, a wściekłości, która wzbierała w niej z każda chwilą. — Wszyscy moi koledzy z kursów. Wszyscy moi bliscy… 

— Nawet nie wiesz, jak mi przykro. Niedawno sama kogoś… — szepnęła Tonks łamiącym się głosem. Doskonale wiedziała co to ból po stracie, przeżyła go już nie raz i to pod wieloma postaciami, a za każdym razem bolało równie mocno. Bo przecież nic nie mogło złagodzić tej straty, którą powodowało nagłe zniknięcie kogoś bliskiego. — Mój tata…

— Nie obchodzi mnie twój ojciec, Tonks — Lucy wpadła jej w słowo. Łzy na twarzy wcale nie łagodziły jej oblicza. Była nieprzystępna, niemal okrutna w swojej obojętności. Nimfadora zachwiała się, osłaniając swój brzuch, jakby jej dłonie mogły ochronić dziecko przed falą niechęci, która właśnie ją zalewała. — Nie obchodzisz mnie ty, ani twój mąż…

— Więc o to chodzi — sapnęła ciężko, słysząc obrzydzenie z jakim Lucille wspomniała o jej mężu. Ogarnął ją nieprzyjemny dreszcz. Szalonooki ostrzegał ją, on już wtedy wiedział, że Smith upatrzyła sobie w Lupinie winnego śmierci przyjaciół. Co za niedorzeczność… Pokręciła głową ze złością. — Lucy, Remus jest dobrym człowiekiem… — Spięła się, słysząc pogardliwe parsknięcie ze strony Smith. Zgrzytnęła zębami, posyłając byłej podwładnej spojrzenie pełne niechęci. — Tak, jest człowiekiem i nie masz prawa podważać jego człowieczeństwa — powiedziała z całą stanowczością, jaką w sobie miała, zbliżając się do Lucy, która trwała nieugięta w miejscu i w swoich przekonaniach. — To nie on jest winien śmierci Elizy i reszty z naszego oddziału. Posłuchaj mnie — szepnęła gorączkowo, wciąż wierząc, że za tą nieprzeniknioną maską chowa się Lucy, która była jej niesamowicie bliska — winni tych tragedii dostaną za swoje, ale nie pozwól by żal cię zaślepił. Pamiętaj, że walczymy po tej samej stronie.

— Nie sądziłam, że jesteś taka naiwna… — stwierdziła Lucy, śmiejąc się jej prosto w twarz. Patrząc na nią w tej chwili, Tonks przypomniała sobie tamtą sylwestrową noc jeszcze lepiej. Tę noc, gdy zostały przyjaciółkami, a nie szefową i podwładną. Zapytała wtedy czy Lucy ma jakiekolwiek poszanowanie względem niej jako przełożonej. Smith odpowiedziała jej, że nie, ale podziwia ją jako człowieka. Ta dziewczyna, która teraz przed nią teraz stała, otwarcie gardziła Dorą… — Miałaś wszystko. Fantastyczną pracę, misję, oddanych podwładnych… Miałaś Pana Idealnego… — wymieniała z wyrzutem Lucille, a kolejne słowa wbijały się w serce Tonks niczym bolesne szpilki. — Każdy dałby się za to pokroić, ale ty tak po prostu zrezygnowałaś… — warknęła wściekle i niewiele brakowało, a splunęłaby z pogardą na Tonks. — Zrobiłaś to dla… — zamilkła nagle i może tak było lepiej, bo słowa, które cisnęły się jej na usta, z pewnością nie mogły pozostać bez odpowiedzi. — Myślałaś kiedyś, jak by wyglądało twoje życie, gdybyśmy zostali w Hogsmeade? — zapytała z ostatnią nutą łagodności, jaką miała do zaoferowania Tonks. — Bo ja tak i doszłam do wniosku, że wszyscy byśmy żyli…

I zniknęła, pozostawiając Nimfadorę zupełnie samą z natłokiem myśli, które nie dawały o sobie zapomnieć. 

***

Tonks zupełnie straciła rachubę czasu, nie wiedziała, ile stała w tamtym zaułku, nim oprzytomniała. Dla niej była to cała wieczność, podczas której wypełniały ją złość, smutek, żal, a co najgorsze - wątpliwości… Wszystkie te emocje trawiły ją od środka, niczym wewnętrzny płomień, którego nie da się ugasić, dopóki nie zniszczy wszystkiego na swojej drodze. Płomień ten pchnął ją w końcu w drogę powrotną do domu, jednak wciąż w niej wrzało i nie potrafiła opanować nieznośnych myśli. Nie mogła pozbyć się z głowy obrazu Lucy, tak obcej i odległej, jak nigdy dotąd, a w jej uszach wciąż wybrzmiewały słowa, które trzęsły fundamentami jej świata. Miałaś wszystko… Myślałaś kiedyś, jakby wyglądało twoje życie, gdybyśmy zostali w Hogsmeade… Wszelka pewność, jaką w sobie miałam, zdawała się zniknąć. I tak Tonks była przerażająco rozchwiana po wydarzeniach sprzed miesiąca, ale była… Teraz coś w niej pękło, a wątpliwości zalały jej umysł jak powódź, w której kompletnie utonęła. 

Weszła do domu, smętna i nieobecna, zderzając się z murem milczenia, który swym ciężarem przygniótł ją całkowicie, wyszarpując oddech z płuc. Znów wpadła w sam środek trwającej w domu cichej agonii, od której przecież chciała uciec. Przez ułamek sekundy naprawdę zapragnęła znaleźć się w Hogsmeade, w Świńskim Łbie, gdzie Aberford wyciągnąłby spod lady najlepszy trunek i burknął coś wyjątkowo obraźliwego, nalewając jej kolejny kieliszek. Ale to było inne życie… 

Ledwo udało jej się wejść przez drzwi, a poczuła na swoich ramionach mocne dłonie męża, który omiótł ją szaleńczym spojrzeniem, upewniając się, że jest cała. Ten gest, choć podyktowany troską, wzbudził w niej kolejne pokłady irytacji. 

— Gdzieś ty była? — szepnął gorączkowo, gotów zamknąć ją w uścisku, by już nigdzie mu nie uciekła, ale Tonks nie pozwoliła na to. Wyminęła męża, wyswobadzając się z jego rąk i podając mu jedynie krótkie wyjaśnienia:

— Przy skrzynce raportowej. 

— Mogłaś zostawić chociaż jakąś informację — zauważył z wyrzutem, dostrzegając chłód i niechęć ze strony żony. — Szukałem cię wszędzie. 

— Doprawdy? — spytała kpiąco, odwracając się w jego stronę. Była tak wściekła, że nie dostrzegła swojej matki, niezmiennie cichej i milczącej w swojej rozpaczy. Skupiła się tylko na Remusie, który wpatrywał się w nią bez zrozumienia, jakby już zapomniał o swojej winie. — Myślałam, że nie masz nic przeciwko, gdy ktoś z mojej rodziny znika bez słowa. 

— Tonks… — sapnął znużony tym tematem, który pojawiał się wraz z wyrzutami za każdym razem, gdy w końcu się do siebie odzywali. 

— Nie, Remusie — warknęła wściekle, pozwalając by wszystkie blokady opadły, a cały jej żal znów się wylał. — Nie odpuszczę, bo… — zająknęła się, gdy najgorszy scenariusz w oka mgnieniu rozegrał się w jej głowie — być może mój ojciec już nie żyje, a ja nawet nie zdołałam się z nim pożegnać. Nie miałam nawet możliwości, bo ty pozwoliłeś mu nas zostawić. 

— Robiłem wszystko, co…

— Wszystko co w twojej mocy? — dokończyła z jeszcze większą kpiną, znając jego marne wytłumaczenia na pamięć. — Najwidoczniej masz jej zatrważająco mało… 

— Oboje byliśmy zgodni co to tego, że wasze bezpieczeństwo jest najważniejsze — oznajmił stanowczo, podnosząc głos i ponownie łapiąc ją za ramię, by chociaż tym razem nie odeszła od niego, zaczynając kolejne dni milczenia.  

— Dlatego postanowiłeś, że doskonałym pomysłem będzie narażanie bezpieczeństwa mojego taty? — warknęła zirytowana, wyszarpując się z jego uścisku, ale nie odeszła. Wpatrywała się w niego z intensywnością, która była wręcz namacalna. Każdy jego zmysł odczuł to spojrzenie. Tęsknił do żony, tym bardziej, że naprawdę nie zawinił w tym całym sporze na tyle, by znosić banicję z ich wspólnej sypialni. Nie spodziewał się, że Dora łagodnie przyjmie informację o odejściu Teda, ale Merlinie, jak on miał temu wszystkiemu zaradzić? Tonks zmierzyła go pogardliwie, kręcąc głową. — Zostawiałeś mnie tyle razy i zawsze ci wybaczałam, ale to… — sapnęła rozjuszona, uderzając pięścią w jego pierś. — Zrujnowałeś moją rodzinę. Rozbiłeś ją, chociaż miała być na zawsze razem. Jak mam czuć się bezpiecznie, skoro nie wiem, co dzieje się z moim tatą? — wrzasnęła, uderzając go z każdym kolejnym słowem. Remus stał niewzruszony, chociaż kłamstwem by było powiedzieć, że zachowanie Dory nie robiło na nim wrażenia. Robiło i to ogromne. Każdy jej dotyk, nawet jeśli był chaotycznym ciosem, sprawiał, że jego skóra płonęła. — Skoro nie mam pewności, komu z moich bliskich pozwolisz odejść następnym razem, zasłaniając się moim dobrem…

— Nie zasłaniam się nim! — sprzeciwił się, a w jego głosie rozbrzmiała nuta, którą Tonks zinterpretowała jako naganę, którą daję się nieposłusznemu dziecku.

— Sama dobrze wiem, co dla mnie jest najlepsze! 

— Zawsze wpędzasz siebie w największe tarapaty, bo nie myślisz trzeźwo! — zarzucił jej tym razem całkowicie świadomie, chociaż sam resztkami siły kontrolował się przed złapaniem żony i zamknięciem jej w ramionach, nawet gdyby się temu sprzeciwiała. Rozbudzała drzemiącego w nim wilka, którego tak długo od siebie odpychała. 

— Ah, ja nie myślę trzeźwo? — parsknęła rozjuszona, mrużąc oczy i celując w niego palcem. — To co ty sobie myślałeś, kiedy brałeś ze mną ślub? 

— Dobrze wiesz, co myślałem… — szepnął cicho, ale jego słowa wybrzmiały z wielką mocą. Brakowało jednego impulsu, by udowodnił jej, co myślał w dniu ich ślubu i każdego kolejnego dnia, który spędzili razem. Wystarczyło, że jeszcze raz by go dotknęła, a nie umiałby się opanować. Tonks jednak była tak zaślepiona złością, że również straciła nad sobą kontrolę. 

— Dobrze wiem, że wróciłeś tylko dlatego, że nie mogłeś już zostać w tamtym lesie — wytknęła, wyrzucając z siebie te słowa i trzęsąc się od dręczących ją emocji. Stąpała na granicy, z której jednak mogła zawrócić… Mogłaby, gdyby nie rozbudzone przez kłótnię z Lucille wątpliwości, które w jej głowie urosły wręcz do rozmiarów paranoi, podsycanej złością irytacją. I Tonks przekroczyła granicę, mówiąc: — Ta cała twoja Maggie… 

— Nie waż się o niej wspominać! — warknął ostrzegawczo Remus, a jego pozornie opanowana postawa zupełnie wyparowała. Spiął się natychmiast, robiąc krok w stronę żony, a tym samym naruszając jej przestrzeń i pokazując swoją wyższość. W jego oczach, zazwyczaj ciepłych i wyrozumiałych, błysnęło coś niebezpiecznego i groźnego. — Ona nie ma z tym nic wspólnego! 

— Nie? — zaśmiała się kpiąco, nic nie robiąc sobie ze stanu męża, który resztkami sił powstrzymywał swój gniew. Tonks już dawno przestała gryźć się w język. — Gdzie byłeś wtedy po weselu? Gdzie byłeś, gdy po raz kolejny zniknąłeś? — zapytała, a w jej oczach pojawił się ogień, którego nic nie mogło ugasić, bo Dora znała prawdę, domyślała się jej i w tym stanie, w którym aktualnie się znajdowała, postrzegała ją jako bolesną zdradę. — Byłeś na jej grobie.

— Jakie to ma znaczenie? — warknął Remus, zagryzając boleśnie zęby. — Meg nie żyje.

— I tylko dlatego jesteś ze mną, prawda? — wrzasnęła, odpychając go od siebie mocno, chociaż ręce jej drżały. — Żebym wypełniła pustkę po niej. 

— Czy ty siebie słyszysz? — Remus rzucił wściekle, poczuł krew w ustach, gdy zagryzł je ze złością, unieruchamiając ręce Nimfadory, która w tej chwili gotowa była rzucić się na niego we wściekłym szale.

— Nie zaprzeczasz… 

— Rozmawialiśmy już o tym… — sapnął z szaleństwem w oczach, ale gorzki śmiech Dory zamknął mu natychmiast usta. 

— Właśnie, że nie — zauważyła z goryczą, a jej twarz wykrzywiał okropny grymas zawodu. — Nie rozmawialiśmy o Meg Owen, która zmarła w twoich ramionach, wyznając ci miłość. 

— Uznałaś, że chcesz wiedzieć jedynie czy czułem do niej to samo, co do ciebie — przypomniał jej, zaciskając mocno usta, by nie powiedzieć więcej niż było to konieczne. Tonks jednak nie ustępowała i prowokowała go dalej.

— A tobie było to bardzo na rękę, prawda? 

— Na rękę było mi to, że nie musiałem słuchać o jakimś wymuskanym palancie, który robił z tobą rzeczy, o których… — wycedził przez zaciśnięte zęby, niemal wypluwając kolejne słowa, targany wściekłością, którą od miesięcy stłumił w sobie bardzo głęboko, a krew z jego warg smakowała wyjątkowo gorzko. 

— Teraz będziesz mi wypominać moją relację z Natem? — prychnęła rozjuszona, krzyżując ręce na piersi. Dobrnęli do momentu, w którym mogli się jedynie pogrążać, wściekli na siebie nawzajem, ale również na samych siebie. Twierdzili, że potrafią ze sobą rozmawiać, a jednak było to kłamstwo. Nieważne ile razy zaczynali od nowa, skoro i tak zawsze docierali do miejsca, w którym nie potrafili nad sobą zapanować, wrzeszcząc na siebie bez opamiętania. 

— Mam do tego takie samo prawo, jak ty… 

— To zupełnie co innego — sprzeciwiła się ostro, nie pozwalając Remusowi nawet dokończyć zdania, a tym samym dolała oliwy do ognia, który już i tak buchał wściekle. Lupin spojrzał na żonę wzrokiem ociekającym zazdrością i chęcią zemsty. Gdyby Nate Moore pojawił się jakimś cudem w zasięgu jego wzroku, ogarnęłaby go czysta nienawiść i chęć mordu, a to z jednego powodu, którego Remus nie omieszkał wykrzyczeć Tonks prosto w twarz. 

— Ten facet cię pieprzył!

— Pieprzył mnie dokładnie w tym samym czasie, kiedy ty pieprzyłeś swoją Meg! — wytknęła mu okrutnie, czując na całym ciele dreszcze obrzydzenia, które wynikały już nie tyle z faktu, że Remus wypomniał jej romans z Natem, ani że ona poruszyła temat kobiety, która ewidentnie kochała jej męża. Spowodowane były wstrętem do siebie i do Remusa w takim właśnie wydaniu, ale tego nie była w tej chwili świadoma. Zaślepiała ją złość, zazdrość i wątpliwości zasiane przez Lucy, które kazały jej myśleć, że być może jej życie wcale nie potoczyło się tak, jak powinno i ta radość, którą jeszcze nie tak dawno ją rozpierała, była być może niesłuszna. Brakowało chwili czasu na rozsądne analizowanie całej sprawy, wzięcie głębszego oddechu i oddzielenie grubą kreską jej żalu za odejście ojca i złości wywołanej przez niespodziewaną kłótnię z byłą podwładną, która wyjątkowo umiejętnie wbiła szpile tam, gdzie Tonks bolało najbardziej. Brakowało tego zarówno jej, jak i jej rozjuszonemu mężowi. I zapewne powiedzieliby sobie coś jeszcze gorszego, coś, czego mogliby żałować do końca życia, gdyby nagle krótkiej, wibrującej od nadmiaru emocji ciszy między nimi nie przerwał stanowczy głos.

— Natychmiast zamilczcie! 

— Mamo… — szepnęła zszokowana Nimfadora, spoglądając równocześnie z Remusem na stojącą obok nich Andromedę, która po raz pierwszy od tygodni zdawała się zwracać uwagę na to, co dzieje się w otoczeniu. Jej głos wybrzmiewał surowością, ale jednocześnie był ochrypły, nieco obcy, a jednak wstrząsnął nimi do tego stopnia, że oboje zamilkli, oczekując na jej kolejny gest. Dora drżała, a jedna łza spłynęła po jej policzki, gdy usłyszała głos matki po czasie, gdy Andromeda sama skazała się na milczenie. Cały miesiąc zastanawiała się czy jeżeli jej tata nie wróci, to jeszcze kiedykolwiek matka się odezwie, wypowie chociażby jedno słowo. Bała się, że tak się nie stanie, a jednak teraz przemówiła i to z pewnością nie w taki sposób, jakiego Dora oczekiwała. 

— Jak wam nie wstyd? Zachowujecie się jak szczeniaki! — wykrzyknęła Dromeda z doskonale słyszalną naganą. Zaskakujące, jak potrafiła się zmienić w ciągu tak krótkiej chwili z kobiety pozbawionej wszystkich chęci do życia, trwającej w beznadziejnym oczekiwaniu na nieobecnego męża w silną matkę, która była w tym domu po to, by zapanować nad chaosem. Skąd brała tą siłę? Tego Dora nie wiedziała, ale jedynie głos matki mógł przepędzić z jej głowy te wszystkie wątpliwości. — Ludzie codziennie znikają, umierają i porzucają swoje rodziny. Robią wszystko, by ratować najbliższych, a wy jak dwa podrostki wypominacie sobie takie rzeczy! — powiedziała, doskonale dając im do zrozumienia, że cokolwiek kierowało Tedem, to na pewno nie miało na celu doprowadzenia do takiej kłótni. — Na takie rozmowy mieliście czas przed ślubem. Teraz macie zacisnąć zęby i się wspierać — nakazała stanowczo, posyłając im kolejne rozczarowane spojrzenie. — Mimo wszystko… 

Nim jakkolwiek zdążyli zareagować na słowa Andromedy, która niemal cudem odzyskała mowę, przez okno przemknął srebrzysty ryś, doskonale znany patronus Kingsleya, który stanął dumnie pośrodku ich salonu i przemówił głosem ich przyjaciela: 

— HOGSMEADE ZOSTAŁO NAPADNIĘTE… WSZYSCY ZDOLNI DO WALKI MAJĄ RATOWAĆ CYWILÓW! 

— A ty gdzie się wybierasz? — zawołał wciąż roztrzęsiony Remus, stając na drodze Tonks, nim sam złapał za własną różdżkę. Dora spojrzała na niego w sposób tak intensywny, że poczuł dreszcze na plecach. Znów zadziałała na niego, zrobiła to zupełnie nieświadomie i z pewnością nie taki efekt miała na celu, uderzając w jego czułe punkty. Gdyby sytuacja była inna, wziąłby ją w ramiona i nie wypuścił dopóki nie przestałaby na niego krzyczeć. Teraz jednak jej bezpieczeństwo było na pierwszym miejscu. 

— Słyszałeś, wszyscy zdolnie do walki…

— Nie ma mowy, to za duże ryzyko! — przerwał jej, próbując zagrodzić jej drzwi, powstrzymać przed głupotą i jej porywczą naturą, ale to było bezcelowe, bo Tonks nie dało się powstrzymać. 

— Nie masz prawa mi czegokolwiek zakazywać…

Chwała Bloggerowi za planowanie publikacji! Ja sama nie miałam w ostatnim tygodniu ani czasu, ani sił, żeby tutaj zajrzeć. I dopiero dzisiaj rano zdałam sobie sprawę, że przecież miał pojawić się rozdział. To był paskudny czas i kiedy dzisiaj usiadłam do szybkiej lektury, żeby poprawić jakieś błędy, nawet poczułam się lepiej, że 140 nie dotyczyła żadnych sprzecznych z moim aktualnym nastrojem wątków. Poczucie, że rezonuję z teraźniejszym nastrojem opowiadania, dało mi sporo siły na dzisiejszy dzień.
Ale co by tu napisać o tym rozdziale? Znowu trochę się komplikuje u naszych Lupinów. Czy kogoś to jeszcze dziwi? Mnie chyba już zupełnie nie... xd Może kiedyś się zdobędę na policzenie ich "sielankowych" momentów, ale obawiam się, że byłoby to nieco przytłaczające. No nie mają ze mną lekko...
Kiedy pisałam ten rozdział, miałam wrażenie, że się powtarzam. Jakbym już kiedyś pisała dokładnie to samo... A dokładniej chodziło mi o rozmowę Tonks z Lucy. I dotarło do mnie, że to przez ich wątek w Wilczym Krysztale. Tam chyba wprost nigdy nie padło, dlaczego Lucille tak znienawidziła Nimfadorę. Tutaj ta zadra dopiero się narodziła... Przypomniało mi to też o pytaniu, które pojawiło się u mnie na Tellu, gdzie ktoś zapytał czy wątki postaci z Nimfadory i Wilczego Kryształu będą się pokrywać. Nie do końca i nie zawsze. To zależy od konkretnego bohatera. Ale jak widać, w Tonks można znaleźć również genezę zachowań postaci z WK.
Z serii wyznawania swoich win - muszę przyznać, że mam spory przestój w pisaniu. Od świąt nie napisałam nawet słówka, a co gorsza pojawiają się w mojej głowie pomysły na kolejne opowiadanie, które odciągając myśli od Tonks. Dlatego też proszę o komentarze, żeby zmotywować mnie do działania.
A tymczasem do przeczytania za dwa tygodnie!
Mora ❤

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz