12.02.2024

153) Ostatni powrót do domu

Nimfadora siedziała przy stole, który uprzednio ustawiła jeszcze bardziej na środku salonu, tak że schodząc po schodach można się było na niego natknąć. Zrobiła to po to, żeby mieć idealny widok na drzwi wejściowe. Było to być może naiwne, bo przecież Remus dopiero trzeci dzień szukał jej ojca i poprzednie dwa z bólem serca wracał, mówiąc, że znalazł trop i ma pewność, że Ted był w miejscu, w którym go szukał, ale zdążył się już przenieść. Nimfadora zapewniała go, że nic nie szkodzi, że poczeka jeszcze chwilę i Remus ma przede wszystkim dbać o swoje bezpieczeństwo, a jej tata i tak swoje usłyszy, gdy już wróci. Obiecała, że nie oszczędzi mu zgryźliwych uwag oraz dosadnych słów opisujących jego lekkomyślnego działania. Lupinowie jednak oboje wiedzieli, że gdy Ted Tonks pojawi się z powrotem w domu, nikt nie będzie już pamiętał o tym co złe…

Dlatego też od tych trzech dni Nimfadora przestawiała stół i siadała, czekając aż w drzwiach zobaczy nie tylko swojego męża, ale też i ojca. To czekanie dłużyło jej się niemiłosiernie. Zawsze próbowała znaleźć sobie coś do roboty, by czas mijał jej szybciej. Chciała nawet pomóc Althedzie przy resztkach pacjentów, którzy jeszcze okupowali dom Szalonookiego, ale uzdrowicielka stanowczo się sprzeciwiła, twierdząc, że poradzi sobie sama, a Tonks naprawdę powinna chociaż trochę odpocząć. Dora nie przyjmowała tego zbyt dobrze, nienawidziła zakazów, a jednocześnie wiedziała, że spędzając czas poza swoim domem, ciągle wracałaby do niego myślami, zastanawiając się czy już Remus i jej tata wrócili. 

Pozwalała sobie jednak na krótkie wizyty u Emily. Lucasa na własne oczy nie widziała… Remus powiedział, że prosił Althedę o to, by nie wpuszczała jej do Gottesmana. Dora wiedziała dlaczego.

Widok rannego i okaleczonego Lucasa mógł być trudny do zniesienia, a ona na tym etapie ciąży była już bardzo emocjonalna i brała wszystko do siebie. Zresztą Emily też nie widziała jeszcze swojego męża, by zaoszczędzić jej szoku i bólu. Mimo tego była zdolna zamienić kilka słów z Tonks. Nimfadora miała wrażenie, że chociaż Em nie mogła jeszcze być przy Lucasie ze względu na swój i jego stan, zdawała się być zupełnie odmieniona. To dawało prawdziwą nadzieję. Em przeprosiła nawet Tonks za swoje zachowanie, choć było to zupełnie zbędne. Dora cieszyła się z tego, że apatia, która ogarniała Emily, zniknęła wraz z powrotem Lucasa. 

Nie mając co robić, zaglądała czasami do matki, która wciąż odpoczywała po swoim wybryku w Ministerstwie Magii. Altheda zalecała, by dużo leżała, wspominała o możliwościach występowania częstych migren, sugerowała zażywanie eliksirów, a Andromeda stosowała się bez zająknięcia do zaleceń uzdrowicielki. Nie spędza całych dni w łóżku, to fakt, jednak z sobie tylko znanych powodów wybierała samotnię. Dora patrzyła na to z trudem, ale tłumaczyła sobie, że jak tylko jej tata wróci, wszystko znów będzie normalne i Andromeda nie będzie nękana przez żadne pisma z Ministerstwa czy cokolwiek innego. Wspomniała nawet swojej mamie, że powinna nabrać dużo sił, bo czekają ich wyjątkowe wydarzenia. Wprost o poszukiwaniach Remusa nie powiedziała…

Zmuszona była więc do tego, żeby również sama czekać. Pierwszego dnia umiliła jej to audycja Potterwarty, w której bliźniacy razem z Lee Jordanem ogłosili radośnie, że Lucas został znaleziony i wkrótce będzie miał się całkiem dobrze. Mówili również o tym, że znaleźli nowe miejsce dla swojej rozgłośni i są z tego powodu bardzo szczęśliwi. Jednak może nie powinni byli okazywać jawnie tego szczęścia, bo już następnego dnia ich zaklęcia ochronne zostały złamane… 

Zostali ostrzeżeni w porę, zdążyli się ewakuować razem z całym sprzętem, ale jak to ładnie określili, byli bardzo blisko nieprzyjemnego spotkania z panami w czarnych pelerynach. Z tego, co Dora wiedziała z listu, który ku jej radości dzień wcześniej wysłała do niej Molly, opisując, jak Weasleyowie trzymają się w tych trudnych czasach, bliźniacy mieli na oku drugą lokalizację, do której zamierzali się przenieść i nie czekać zbyt długo by Potterwarta znów była na antenie. 

Bez grającego radia obok siebie, bo nie miała zamiaru słuchać koncertów Celestyny Warbeck piejącej na cały regulator, spędzała czas w ciszy. Próbowała skupić się na jakiejś książce, gotowaniu, sprzątaniu, albo nawet i dzierganiu, ale wszystkie jej działania kończyły się mniejszą lub większą katastrofą. Zwłaszcza to ostatnie, bo zupełnie poplątała matce wszystkie włóczki i wolała nie być w zasięgu wzroku, gdy Andromeda zorientuje się, że napoczęta czapeczka dla wnuka stała się strzępkiem nitek zupełnie nie przypominającym nakrycia głowy. 

Tego dnia nie miała już siły wymyślać sobie pozornie produktywnych działań… Wstała rano, gdy Remusa już nie było. Zaparzyła kawę dla siebie i mamy, a później ograniczając swoje kulinarne ambicję, zaczęła smażyć naleśniki. Ostatnio miała coraz większą ochotę na słodkie jedzenie i nie zamierzała skąpić sobie takich przyjemności. Kiedy już cały stos parujących placków był gotowy, zaniosła Andromedzie porcję dla niej, przeklinając w duchu fakt, że dom nie jest budynkiem parterowym, bo chodzenie po schodach z brzuchem, było dla niej prawdziwą męką. Następnie wróciła na parter, usiadła za stołem, wpatrując się na wprost drzwi, jakby w każdej sekundzie mogły się otworzyć i sama zaczęła jeść. 

Jej myśli samoistnie biegły w stronę męża i ojca. Trudno było przewidzieć, kiedy Remus wróci i czy tym razem pojawi się razem z Tedem. Wiedziała jednak, że będzie wykończony, jeszcze bardziej niż dzień czy dwa wcześniej. Nie poddawał się, ale nie potrafił się zregenerować i nabrać sił. Dora doceniała jego poświęcenie, chociaż nie miała żadnej sposobności, żeby mu to okazać. 

Siedząc tak przy pełnym talerzu naleśników, zaczynała planować zbliżające się wielkimi krokami urodziny Remusa, które miały być za kilka dni. Nie miała za bardzo możliwości, żeby zorganizować cudowna i niezapomnianą imprezę z mnóstwem gości i zabawą do białego rana. Brakowało jej na to siły, co zwalała na swój wielki brzuch. Ponadto Remus wyraźnie powiedział, że marzy mu się urlop od chaosu. 

Na samą tę myśl pojawiał jej się uśmiech na twarzy. Ich ostatni taki wspólny urlop skończył się małżeństwem. Poprzeczka zawieszona bardzo wysoko, aż za bardzo, żeby Tonks w aktualnej sytuacji mogła ją przebić. Planowała więc w dniu urodzin Remusa zrobić wszystko, by w końcu mógł odetchnąć, nie wyruszać na żadną misję, nawet jeśli to oznaczałoby opóźnienie odnalezienia jej ojca. Na początek będą długo leżeć w łóżku, bo nic nie będzie ich goniło, potem zjedzą królewskie śniadania, a później albo wrócą do łóżka, albo pójdą na spacer do lasu... Wieczór spędzą przy kominku, z gorącą herbatą, nastrojową muzyką i dobrą książką, przytulając się pod kocem. To musiało wystarczyć przynajmniej na ten moment... Może nie będą to spektakularne urodziny, ale będą razem, mając chwilę dla siebie i swoją bliskość. To jednak nastąpić miało dopiero za kilka dni, a tymczasem ona siedziała sama naprzeciwko zamkniętych drzwi...

Cisza była dobijająca i nieznośna, jeszcze gorsze mogło być jedynie tykanie zegara, który odliczałby kolejne sekundy jej oczekiwań. Jeszcze chwila i zapewne sama zaczęła by wołać o litość, błagając by ktoś dał jej jakieś zadanie, nawet gdyby miała jeszcze raz napisać wszystkie raporty, które sporządziła w swojej aurorskiej karierze, byleby tylko móc coś zrobić i nie czuć, jak czas wolno płynie. 

Z odsieczą niespodziewanie pojawił się nie kto inny jak Syriusz Black, który bez zapowiedzi wparował przez kominek otrzepując się z popiołu, zupełnie tak, jakby wchodził do własnego domu. Potargał swoje włosy gestem, który mógł sprawiać wrażenie, że w ostatniej chwili powstrzymał się przed tym, żeby ich sobie nie wyrwać z głowy i wykrzyknął głośno: 

— Słodki Merlinie, jak tu spokojnie! — Na jego twarzy pojawił się błogi wyraz, chociaż swoim zachowaniem zakłócił spokój, którym teraz tak się rozkoszował. Dziarskim krokiem podszedł do Tonks, siadając naprzeciwko niej, co bardzo ją zirytowało, bo swoją czarną czupryną skutecznie zasłaniał jej widok na drzwi wejściowe. Zajrzał z zainteresowaniem na jej talerz, skupiając całą swoją uwagę na jedzeniu i spytał: — Co tam wcinasz? 

Nim zdążyła odpowiedzieć, Black porwał jej jeden z naleśników i zwijając go niestarannie, wepchnął go sobie całego do ust, zachowując się w sposób bezczelny i skrajnie obrzydliwy. 

— Ej, to moje! — oburzyła się, wbijając z impetem widelec w pozostałe placki, jakby mogło to w jakiś sposób powstrzymać Blacka przed skubnięciem następnego.

— Nie chcę później słuchać, że za dużo przytyłaś w ciąży… — mruknął niewyraźnie z pełną buzią, wycierając ręce w koszulę, a Tonks słysząc tak wredny komentarz sama złapała z jeden z placków i rzuciła nim Blackowi w twarz. Ten uchylił się zwinnie, przełykając w końcu i zganił ją oburzony: — Nie marnuj jedzenia! 

— Wracaj do siebie! — odpowiedziała mu tym samym tonem, a on rozsiadł się na krześle, niemal zupełnie zsuwając się pod stół na siedzeniu i jęknął:

— Chciałbym, ale mam dość oparów eliksirów leczniczych… 

— Śpisz w jednym łóżku z osobą, która nimi cuchnie — stwierdziła Nimfadora, a Black posłał jej wyjątkowo chłodne spojrzenie i od razu wiedziała, że tym razem przesadziła. Uniosła ręce i mruknęła przepraszająco: — Dobra, nic nie mówiłam… — Nie miała zamiaru sprzeczać się z Syriuszem i obstawać przy tym, że Altheda rzeczywiście cuchnie eliksirami leczniczymi i wszelkimi ziołami, a Łapa do tej pory najwidoczniej nie miał z tym problemu. Skupiła się jednak na czymś zupełnie innym. — Masz dość nowych lokatorów?

— Miałem ich już dość w momencie, w którym się pojawili — stwierdził ponuro, zgadzając się tym samym na zakończenie dyskusji na temat Althedy. — Mogliby już dawno wrócić do domów. Im są bardziej przytomni, tym bardziej mnie wkurzają… — zauważył, wywracając oczami i chrząknął wyraźnie. — Do tego jeszcze Gottesmanowie… Współczuję im, ale tęsknie za czasem, kiedy byłem tylko ja i Ally.

— Łapo, oni stracili dom… — przypomniała mu Tonks, nie chcąc uwierzyć, że po zaledwie trzech dniach od odnalezienia Lucasa, Łapa już najchętniej by ich eksmitował, chociaż Gottesmanowie wciąż potrzebowali pomocy uzdrowiciela i wsparcia przyjaciół. 

— Lucas nawet coś więcej… — dodał niechętnie Syriusz i zadrżał delikatnie. 

— No właśnie — przyznała Dora i odsunęła od siebie talerz, nie wyobrażając sobie, by mogła przełknąć chociażby jeszcze jeden kęs, gdy jej głowę zaprzątały myśli dotyczące tragedii, jakiej doświadczył Lucas. Westchnęła ciężko, podpierając głowę na dłoniach i spojrzała uważnie na Syriusza. — Powiedziałam im, że mogą zostać tak długo, jak zechcą — przyznała. Faktycznie rozmawiała nie tyle z Lucasem, co z Emily i zapewniła ją, że póki nie wrócą do pełni sił, mogą ze spokojem mieszkać w domu Szalonookiego, który był de facto Tonks i nie mają się niczym przejmować, a cały Zakon jest chętny, by okazać im pomoc. Black najwidoczniej nie był tak ofiarny w swej dobroci, bo skrzywił się, na co Dora od razu zareagowała: — Nie rób takich min. Gdybym mogła, zaprosiłabym ich tutaj, ale wszystkie pokoje są zajęte. Dom Moody’ego jest duży…

— I zatłoczony — dodał z przekąsem. — Jest nas tam chyba teraz więcej niż Weasleyów w Norze. A do tego patrzą na mnie tak, jakbym zamordował z tuzin mugoli… — rzucił i choć powiedział to tak marudnym tonem, że mało kto domyśliłby się, że miał być to żart, nawiązujący do jego ponoć przestępczej przeszłości. Tonks rozumiała, o co mu chodziło, ale najwidoczniej nie zareagowała tak, jak się tego spodziewał, bo spytał od razu: — Co jest?

— Pomyślałam o Weasleyach — przyznała. Na górze w sypialni koło łóżka miała list od Molly, w którym opisywała wszystko to, co ostatnio wydarzyło się w jej rodzinie. Nie zdążyła nawet jeszcze na niego odpisać, co w sumie powinna była zrobić od razu, ale o rodzinie rudzielców myślała ciągle. Martwiła się o nich, byli dla niej niemal jak rodzina i każda niepokojąca informacja spędzała jej sen z powiek. Było jednak coś, co powinno ją chociaż odrobinę ucieszyć. — Ginny wczoraj wróciła na ferie wielkanocne… 

Black chrząknął, siadając prosto na krześle. Widział jej zamyślony wyraz twarzy i mógł jedynie się domyślać, jakie myśli chodzą jej teraz po głowie. Dla rozluźnienia atmosfery zdecydował się powiedzieć: 

— Stawiam dwa galeony na to, że Molly nie puści jej już do Hogwartu. 

— Nie zakładam się, bo też tak uważam — stwierdziła Dora, chociaż wizja zakładu z Blackiem w sprawie mniej oczywistej, wydawała jej się być czymś bardzo zabawnym. Musiała pomyśleć o tym, by niedługo wciągnąć go w taki układ, a później móc go dręczyć, wyśmiewając to, że z nią przegrał. Ten temat jednak nie był adekwatny do aktualnej sytuacji. Ginny, tak jak i większość uczniów, wiele ryzykowała przebywając w Hogwarcie, choć brzmiało to irracjonalnie. Prawda była taka, że wszyscy powinni odetchnąć z ulgą, skoro na kolejną przerwę świąteczną wróciła cała i zdrowa. — Podobno Molly już po świętach psioczyła, że nie powinna jej wysyłać. I może miała rację…

— Wiesz coś o jej reakcji na temat Luny?

Tonks pokręciła głową, nie mając odpowiedzi na pytanie Blacka. 

Temat Luny, ku jej niezadowoleniu, zszedł na boczny tor, a co niektórzy zdawali się zapomnieć o dziewczynie. Czuła, że powinna zwrócić Kingsleyowi uwagę, że przecież znaleźli już Lucasa i osoby, które do tej pory tym się zajmowały, mogą rozpocząć poszukiwania Luny. Nie miała z nim jednak kontaktu od chwili, w której na własnych rękach przyniósł ranną Emily do domu Szalonookiego. Nie wiedziała też, czy zwracanie mu uwagi, gdy ten miał tyle na głowie, było dobrym pomysłem. Dręczyło ją to, że ona sama nie jest w stanie wyjść z domu i zająć się tą sprawą. Wiedziała, dlaczego tak jest i była z tym w ostatnich dniach zupełnie pogodzona, co tym razem mogła przyznać całkowicie szczerze i zgodnie z prawdą. 

Gdyby nie to, że czekała na swojego tatę, z pewnością zaczęłoby ją już nosić. Może próbowałaby wziąć udział w kolejnej audycji Potterwarty, co, jak się okazało, nie byłoby szczególnie rozsądne, skoro śmierciożercy jakoś namierzyli trop bliźniaków. Na pewno próbowałaby coś zrobić i być może tylko by wszystko komplikowała. Liczyła, że na dniach temat Luny i Ollivandera znów zostanie poruszony, a Zakon skupi się na nich i w końcu ich znajdą. 

— Niewiele — odpowiedziała zgodnie z prawdą — ale na pewno nie przyjęła tego najlepiej, miała czas na złość w Hogwarcie — stwierdziła, domyślając się, że młoda Weasley swoją frustrację wyładowała w szkole, z pewnością również wiele ryzykując. Ona na jej miejscu pewnie sama by tak postąpiła. Tylko, że nie była na jej miejscu. — Nie wiem, jak jej spojrzę w oczy, skoro nie wiemy gdzie jest Luna.

— Wiemy, że żyje, inaczej Prorok już by wpisał ją na listę spacyfikowanych rebeliantów… — zauważył Black, próbując podnieść ją jakoś na duchu. — Znaleźliśmy Lucasa, to i ją znajdziemy. Wcześniej wróci twój ojciec, a później znajdziemy Harry’ego i skończymy tę wojnę raz na zawsze.

— Obyś miał rację — westchnęła. Syriusz chwycił jej dłoń i ścisnął mocno, chcąc dodać jej otuchy i zapatrzył się w jej twarz. Patrząc na jej czarne oczy, nie można było mieć wątpliwości, że ma w sobie krew Blacków. Była jednak tak dobra, troskliwa i opiekuńcza, że to wydawało się aż niemożliwe. Tonks i Bellatriks różniło wszystko, a jednak były ze sobą połączone czymś, co ktoś niezwykle uczuciowy nazwałby przeznaczeniem. Black miał zamiar pobawić się w boga i to przeznaczenie zmienić. Nie wyobrażał sobie, by Tonks czy kogokolwiek z jego bliskich spotkała krzywda, nie póki on żył. Dora uśmiechnęła się, przekrzywiając głowę, a ten ruch sprowadził go na ziemię. — Coraz częściej patrzysz na mnie inaczej…

— Inaczej? — zdziwił się, odwracając wzrok. Faktycznie nie tylko Dora przyłapała go na tych zmianach. On sam dostrzegał je w swoim zachowaniu, a zaszły one po bitwie na Pokątnej. Tej nocy znów miał koszmary, w których groźby Bellatriks stawały się prawdą. Obudził się, gdy we śnie Tonks trzymała się za rozszarpany brzuch, w którym nie było już jej dziecka, a na jawie Ally potrząsnęła za jego ramię, widząc jego katusze. Tego jednak nie miał zamiaru przyznać Nimfadorze. Ona, Harry, Remus, Andromeda, to maleństwo, które wkrótce przyjdzie na świat i oczywiście jego Ally… O ich zdrowie i życie bał się najbardziej i był gotów poświęcić wszystko, by byli bezpieczni. Czekało go wiele pracy, by nie dopuścić do nich Lestrange, by nie wykorzystała również jego samego, żeby ich zwabić i by w końcu pozbyć się tej wiedźmy. Nie miał jednak zamiaru zdradzić nikomu, czego bał się najbardziej ani o czym wciąż myślał… Nawet jeśli te myśli wpływały na jego zachowanie i reakcje. — Wydaje ci się.

— No tak jakoś — stwierdziła, upierając się przy swoim i wykonała bardzo enigmatyczny ruch ręką tuż przed jego twarzą. — Bardziej troskliwie.

— Bo ze mnie jest dobry chłopak — oznajmił, posyłając jej promienny uśmiech, a ona pstryknęła go w nos. Sapnął oburzony, gdy ona śmiała się cicho i przypatrywała w sposób być może równie troskliwy, co ten, w który on ponoć patrzył na nią.

— Lubię jak tu przychodzisz — przyznała, mówiąc jakoś sentymentalnie. Black powstrzymał się przed teatralnym sapnięciem, co więcej jej głos sprawiał, że czuł się na swój sposób spokojny. Była to zapewne nostalgia, którą Tonks sama przywołała. — Przypomina mi to czasy na Grimmauld Place. Teraz jest…

— Inaczej? — dokończył za nią, nie wiedząc, jak inaczej można byłoby nazwać aktualny stan rzeczy. Zbyt wiele się zmieniło. Nienawidził swojego rodzinnego domu, ale chwile, gdy Grimmauld Place było wypełnione życzliwymi ludźmi, z Harrym, Remusem i Tonks na czele, potrafił tam żyć i funkcjonować. Nawet z braku laku, mógłby posunąć się do stwierdzenia, że czasami tęsknił za tymi czasami, ale z pewnością nie chciałby do nich wrócić… Tonks być może myślała tak jak on, bo pokiwała głową i zgodziła się:

— Inaczej. 

— Ale lepiej?

— Inaczej — powtórzyła, najwidoczniej nie potrafiła zdefiniować tej inności. Sam Black lepiej by tego nie określił. Sentyment to jedno, ale nie oddałby tego, że teraz miał przy sobie Ally, mógł w końcu przyznać, że kogoś szczerze kocha, a ponadto odzyskał wolność i mógł się nią cieszyć na tyle, na ile to było możliwe. Wspomnienia powinny pozostać wspomnieniami. Tonks też tak myślała, bo chociaż często wracała myślami do czasów, gdy pomieszkiwała na Grimmauld Place, zacieśniała więzi z Syriuszem, a relacja jej i Remusa dopiero się rodziła, to cieszyła się tym, co miała i co mieć wkrótce będzie. — Niewiele bym zmieniła — stwierdziła, wzdychając i niespodziewanie wykrzywiła twarz, łapiąc się za brzuch. Black słysząc towarzyszące temu jęknięcie, zerwał się na nogi, gotowy przeskoczyć przez blat i zareagować, ale Dora uśmiechnęła się słabo i pokręciła głową. — Znowu kopie… Daj rękę — poleciła i nie czekając na jego ruch, złapała go za dłoń i położyła ją na swoim brzuchu, dociskając nieco w odpowiednim miejscu. — Czujesz?

— Jest silny — przyznał, bo faktycznie poczuł mocne kopnięcie dziecka. Było to dziwne uczucie, które bardzo go rozczuliło. Zamrugał kilka razy, żeby pozbyć się wzruszenia i stwierdził pewny siebie: — Po wujku Łapie. 

— No właśnie, wujku… — mruknęła cicho, spoglądając na niego uważnie. Posłał jej zdziwione spojrzenie, unosząc wysoko brew, a mikro Lupin znów kopnął prosto w jego dłoń. Nimfadora uśmiechnęła się szeroko i oznajmiła: — Ostatnio z Remusem rozmawialiśmy o rodzicach chrzestnych. 

— Tonks… — mruknął, biorąc swoją rękę z jej brzucha, a to i towarzyszące od lat wyrzuty sumienia wywołały w nim nieprzyjemny dreszcz. — Ja już mam chrześniaka. I oddałbym wszystko, by być dla niego lepszym ojcem chrzestnym. 

— Jesteś taki przewidywalny, Łapo… — jęknęła, wznosząc oczy do nieba i pokręciła głową. Rzuciła mu spojrzenie spod rzęs, jakby posyłała mu ewidentną naganę i przyznała: — Wiedzieliśmy, że będziesz tak gadał. Jesteś wspaniałym ojcem chrzestnym, wujkiem i przyjacielem — zapewniła go, mówiąc tonem, z którym tylko szaleniec mógłby się sprzeczać. Co zabawne właśnie z takowym rozmawiała. — Najlepszym, jakiego Harry mógłby mieć. Wiemy jednak, że teraz i po wojnie będziesz chciał się skupić na nim. To wspaniałe i wspieramy cię w tym — przyznała już znacznie łagodniej i nawet uśmiechnęła się szeroko na potwierdzenie swoich słów. — Chciałam po prostu, żebyś wiedział, że byłeś naszym pierwszym wyborem.

— Doceniam to, bardzo… — przyznał z nieskrywaną ulgą. Przez chwilę bał się tego, że Lupinowie będą naciskać, nie pozwolą mu odmówić, a on pod ich naporem w końcu ulegnie. Zrobiłby to wbrew sobie. Jak mógłby z czystym sumieniem być ojcem chrzestnym tego malucha, patrzeć, jak dorasta, stawia pierwsze kroki, zaczyna mówić i psocić, skoro nie robił tego przy Harrym? Tonks miała rację, chciał poświęcić się swojemu jedynemu chrześniakowi. Jemu i Ally… Nie zmieniało to jednak tego, że pewnie i za małego Lupina oddałby życie. Wyróżnienia, nowe role czy nawet zwykłe nazewnictwo tego nie zmieni. A jemu po prostu będzie lżej… — Na kogo więc się zdecydowaliście? — zapytał dziarsko, próbując skierować temat na inne tory, ale nie pozwolił Tonks od razu odpowiedzieć i sam zabawił się w zgadywankę. — Sara to wiadomo, a ojciec? Charlie? Może Bill? — wymieniał, ale przerwał, rzucając jej przekorne spojrzenie. — Chociaż to by było dziwne, biorąc pod uwagę waszą wspólną przeszłość…

— Nie Charlie i nie Bill, żaden z Weasleyów — stwierdziła, kręcąc głową. Ona wcale nie uważałaby za dziwne, gdyby poprosiła Billa o zostanie ojcem chrzestnym… Może Fleur miałaby inne odczucia, ale Tonks absolutnie nie przeszkadzała ich wspólna przeszłość. Ponadto bawiło ją to, że Syriusz nie był nawet blisko prawidłowej odpowiedzi. Przyglądała mu się uważnie, ciekawa tego, jaka będzie jego reakcja, gdy w końcu usłyszy o planach jej i Remusa. — Przy najbliższej okazji chcieliśmy poprosić Harry’ego. 

— To wspaniały wybór — szepnął z niedowierzaniem po tym, jak otworzył szeroko oczy i usta w zdziwieniu. Kompletnie się tego nie spodziewał, a jednak wydawał się całkowicie zgadzać z ich decyzją. Potwierdził to szeroki uśmiech, który chyba zupełnie nieświadomie przywołała na twarz. — Idealny. 

— Też tak myślę… — przyznała wesoło Dora, ale nie omieszkała wspomnieć coś, czego również była pewna: — Chociaż czuję, że i tak będziesz ulubionym wujkiem.

— W to nie wątpię — zgodził się z nią, odrzucając włosy z twarzy w szelmowskim geście. — Taki już mam urok. Wszyscy mnie uwielbiają.

Tonks zaśmiała się głośno, ale nawet to nie ubodło przerośniętego ego Blacka. On sam parsknął śmiechem, wzdychając zaskakująco pogodnie. Dora doceniała takie momenty jak ten. Uwielbiała to, że Syriusz czuł się przy niej i całej jej rodzinie tak swobodnie. Jeśli miała wyobrażać sobie przyszłość, to właśnie tak, że Black w nieoczekiwanym momencie wchodził do ich domu i zawsze był obok. Wierzyła, że Remus też chciał mieć swojego przyjaciela blisko siebie. Może, gdy wojna się już skończy, Syriusz faktycznie będzie ich ciągle odwiedzał, a potem wszyscy będą przenosić się do Harry’ego, żeby mógł spędzić trochę czasu z nimi i swoim chrześniakiem… 

— Cieszę się, że nasz synek będzie dorastał wśród tylu wspaniałych osób… — stwierdziła z uśmiechem, myśląc o tym, że nie tylko Syriusza i Harry’ego będą mieli blisko siebie. Tyczyło się to wszystkich Weasleyów, Sary z rodziną, Hestii i Carla, którzy przecież będą mieli dzieci w wieku synka Dory. Może jej najbliższa rodzina nie była najliczniejsza, ale otoczyła się tyloma wspaniałymi ludźmi, że wynagradzało jej to wszystkie braki. Dzięki temu miała pewność, że jej synek będzie miał szczęśliwe dzieciństwo i całe życie. Osunęła się na oparcie krzesła z szerokim uśmiechem, patrząc na Blacka. Powinna mu podziękować, że tego dnia przyszedł, bo bez niego pewnie umarłaby z niepewności i nudy. Drgnęła jednak, gdy Black wyprostował się nagle i sama obróciła się, podążając za jego wzrokiem. — Mamo, zaparzyć herbaty? — zapytała wciąż się uśmiechając. 

Nie uzyskała jednak odpowiedzi. Andromeda rzeczywiście wolała w ostatnich dniach samotność, ale doszła już do siebie. Nie była nawet smutna czy zła, bardziej zraniono jej dumę i nie mogła sobie z tym poradzić, a ponadto nie chciała rozmawiać o swoim lekkomyślnym postępowaniu. Teraz jednak znów gołym okiem było widać, że coś ją dręczy i to wcale nie jest unikanie niewygodnych rozmów. 

— Mamo?

— Wszystko w porządku, Andy? — zapytał Black, przyglądając jej się uważnie. Andromeda wzięła głęboki, przerywany oddech. Wydawała się taka zagubiona i w pewnym sensie pusta…

— Obawiam się, że nie…

***

Myśli Remusa krążyły nieustannie wokół jednej sprawy. Właściwie to jednej osoby… Chodziło o Teda. Już trzeci dzień go szukał, podążał za tropem, który jego teść po sobie zostawiał, a także tym, który on sam wyczuwał. Nie mógł nazwać swoich działań bezowocnymi. Już pierwszego dnia odnalazł miejsce, w którym Syriusz spotkał się z Tedem i idąc po śladach, znalazł kolejną lokalizację obozu ukrywających się w lesie mugolaków. To było najłatwiejsze, później musiał się liczyć z wieloma teleportacjami, urwanymi tropami i swoimi błędami. Czuł jednak, że był coraz bliżej i tylko to dawało mu jakąkolwiek motywację. To i cała garść różowych wstążek w kieszeni jego płaszcza… 

Dora co prawda powtarzała mu, że nie ma się spieszyć, bo przecież czekała już tak długo, że jeden dzień nie zrobi jej różnicy. Wiedział doskonale, że mówiła tak tylko dlatego, żeby nie wywierać na nim presji. Gdy tylko wracał do domu, ona z całych sił próbowała ukryć przed nim, że jest zawiedziona. Nie miał serca mówić jej, że następnym razem będzie inaczej. Sam się przekonywał, że powinien wykazywać więcej optymizmu, ale ten ulatywał mu za każdym razem, gdy po raz kolejny samotnie aportował się przed własnym domem. 

Do Wielkanocy zostało zaledwie kilka dni, a on obiecał Dorze, że do tego czasu połączy jej rodzinę w jedno. Zaczynał wątpić, że to mu się uda… Ted musiał być w ciągłym ruchu i zmieniać swoją kryjówkę co kilka dni, a przecież od jego spotkania z Syriuszem minęło już sporo czasu. Równie dobrze mógł być po drugiej stronie kraju… 

— Obyśmy się nie minęli — westchnął pod nosem, a jego ciepły oddech zmienił się w obłoczek gęstej pary. Robiło się paskudnie nieprzyjemnie na dworze w tych okolicach, a słońce już dawno osiągnęło szczyt na nieboskłonie i powoli zbierało się do zachodu. 

Jego prośba nie była bezpodstawna. Ted mógł skakać z miejsca na miejsce, by zmylić trop, zostawiając jedynie dobrze ukryte poszlaki dla nich. Intensywność jego zapachu była różna, po niej głównie Remus mógł wywnioskować czy jego teść był w tych okolicach niedawno, czy już minęło od tej chwili sporo czasu. O ironio, żałował, że nie było teraz pełni, bo w wilczej skórze już dawno wyczułby trop i znalazł Teda raz dwa. W ludzkiej postaci, nawet przy jego wyostrzonych zmysłach, trwało to znacznie dłużej. Mimo jego zdolności, tropów, przeczucia i wszystkiego, co mogło zwiększać jego szanse, oczywistym było, że Ted nie zmierza prosto do celu, bo jego celem była ucieczka i ukrywanie się. To, że Lupin już pierwszego dnia sprawdził las w okolicach granicy ze Szkocją, nie oznaczało, że Ted tam później nie wrócił… 

Ponadto Remus i Ted mijali się… I to dość szerokim łukiem. Od tamtej chwili w Mungu, gdy on i Dora stracili pierwsze dziecko, nie można było dopatrywać się między nim, a jego teściem, przyjaźni, którą można było nazwać ich wcześniejsze relacje. Wtedy Ted chyba zaczął coś podejrzewać, chociaż ówczesny związek Remusa i Nimfadory oraz cała sprawa z poronieniem była tajemnicą i mało kto o tym wiedział. Po wielu miesiącach, już po śmierci Dumbledore’a i pogodzeniu się Dory i Remusa, Ted złożył wszystkie elementy w całość. 

Ewidentnie nie odpowiadało mu to, że jego córka jest z Lupinem… Nikt nie posądzał go o rasizm, o to, że wilkołactwo było powodem jego niechęci, bo tak naprawdę przyczyna tego wszystkiego była od tego zupełnie niezależna. Ted Tonks nie chciał by Remus był z Dorą, bo już raz ją skrzywdził i to bardzo dotkliwie. 

To kładło cień na całą relację na linii zięć-teść. Ted dał temu dowód podczas obiadu, na którym Lupinowie świętowali swój ślub, a także później przy każdej możliwej okazji. Wszyscy naiwnie wierzyli, że wspólne mieszkanie pod dachem ich do siebie zbliży. Nikt nie myślał wtedy, że coś dziwnego było w tym, że Ted w ogóle zgodził się przenieść z żoną do córki i zięcia. Potem wyjaśnił Remusowi w dosadnych słowach, jaka była jego motywacja, a później zniknął… 

To, że powierzył jemu i Syriuszowi pod opiekę dwie najważniejsze kobiety w jego życiu, było dobrym znakiem. Najwidoczniej mimo niechęci, istniało również między nimi zaufanie. Na tyle duże, że zapomniał o wszystkim, co ich dzieli, a skupił się na tym, co ich łączyło - a była to bezsprzecznie Dora i miłość do niej.

Remus jednak nie wyobrażał sobie, by ich przyszłość była naznaczona mniejszą niż większą niechęcią. On sam już dawno nie czuł jej względem Teda, a i wcześniej raczej takie uczucia go nie dręczyły. Cicho znosił jego wrogie spojrzenia, nieprzychylne komentarze, po prawdzie uważał, że w pewnym stopniu na nie zasłużył, ale to nie mogło zmienić tego, jak bardzo kocha Tonks i nic nie było w stanie go od niej odsunąć. 

Później, gdy Ted zdecydował się odejść, faktycznie Remus był na niego wściekły. Czuł też sporą niesprawiedliwość, bo Ted postępował dokładnie tak, jak on. Porzucał ukochaną rodzinę dla jej dobra. A o to przecież był na Lupina tak wściekły… 

Remus miał za złe teściowi, że zostawił jego i Syriusza z tym wszystkim samych, że nie miał odwagi, by spojrzeć Andromedzie oraz Dorze w twarz i oznajmić, że odchodzi. Nie był chyba nawet świadomy, jakie to postępowanie miało konsekwencje. Złamał im serca, Andy zamilkła na cały miesiąc, a Tonks wyładowywała swoją złość i strach na Remusie, postępując wyjątkowo lekkomyślnie. Lupin jednak dawno wyzbył się tej złości i chciał jedynie, by Ted wrócił cały i zdrowy. 

Lupin w duchu marzył jeszcze o tym, żeby ich relacje poprawiły się i były chociażby neutralne. Przez całe swoje poszukiwania w głowie układał całą litanię, składającą się z tego, co chciał przekazać Tedowi. Liczył, że w drodze powrotnej będą mieli okazję na długą i oczyszczającą rozmowę, taką samą, jaką przeprowadził z Andromedą po obiedzie ślubnym. 

Chciał powiedzieć Tedowi, że bardzo go szanuje i nie dziwi się jego reakcji. Rozumie nawet, że zasłużył na takie zachowanie i to od każdego z osobna. Był gotowy przyjąć baty, chociaż Tonks uważała, że już się wystarczająco nacierpiał, a ona zupełnie odpuściła mu wszystkie winy. Chciał jednak, by wszyscy, których swoim postępowaniem skrzywdził, wybaczyli mu. A Ted do tej grupy z pewnością się zaliczał. Oczekiwał również zrozumienia, chciał wskazać teściowi podobieństwa między ich postępowaniami. Był gotowy na szczerość, również tą bolesną, która mogła pojawić się z obu stron. Liczył, że powrót Teda nie będzie jedyną dobrą informacją, ale będą mogli też przekazać swoim kobietom, że wojna została zakończona i nie muszą się już martwić o wrogość między nimi. 

Idąc między drzewami, łapał się na tym, że momentami nie szedł za tropem, a po prostu przed siebie, mrucząc po nosem własne argumenty. Wracał jednak szybko na właściwe tory. Tym razem też tak było. Uklęknął przy jednym z drzew, przygładził wilgotny mech i ku swojej radości dostrzegł kolejną różową wstążkę wplecioną w małą samosiejkę dębu. Wziął między palce aksamitny materiał.

— Jestem blisko — stwierdził bardzo optymistycznie, za co szybko się zganił, mrucząc pod nosem: — Chyba…

Powiew wiatru rozwiał jego włosy, wpadając za kołnierz, co skutkowało nieprzyjemnym wzdrygnięciem. Kiedy otrząsnął się z nieprzyjemnego chłodu, spiął nagle wszystkie mięśnie. Wraz z wiatrem nie przyszło tylko zimno. Poczuł wiele zapachów, które nijak się miały do leśnej woni. 

Pierwszy był najbardziej wyczuwalny, to spalenizna, która mogła pochodzić z wygaszonego ogniska, potem wyczuł aromat smażonych ryb, a te z kolei Ted i jego kompani mogli spożyć na ostatni posiłek. To były dobre tropy, które mogły potwierdzić tezę, że jest już blisko swojego celu. Inne zapachy były mniej wyczuwalne, a może po prostu trudniejsze do rozpoznania. Lupin czuł woń kilku osób, poszczególne nuty mocno się ze sobą wymieszały, ale jedna z tych osób mogła być z dużym prawdopodobieństwem Ted Tonks.

Zapewne pobiegłby od razu w stronę, z której przyszedł podmuch wiatru, ale ostatni zapach, jaki rozpoznał, skutecznie go powstrzymał. To była krew… Charakterystyczna, silna i metaliczna woń, której z niczym nie można było pomylić. Mógłby dziwić się sobie, że nie wyczuł tego od razu. Poprawił różdżkę w dłoni. Krwi było za dużo, żeby móc uznać to za przypadkowe zranienie. Coś musiało się stać… 

Stanął na równe nogi, nie mając czasu do stracenia. Z pośpiechem przedzierał się przez kolejne metry leśnej gęstwiny. Powstrzymywał się od biegu, który od razu zwróciłby na niego uwagę. Przecież szmalcownicy mogli wciąż gdzieś tu być, jeżeli udało im się dopaść uciekających mugolaków… Remus miał ochotę wezwać na pomoc Syriusza, ale coś mu podpowiadało, że to zbyteczne. 

Nie wiedział, ile tak szedł, jednak każdy kolejny krok stawał się coraz trudniejszy. Intuicja chciała go powstrzymać, ale wbrew niej parł do przodu. I w końcu dotarł do skrytego w gąszczach obozowiska. A raczej tego, co z niego zostało…

— Tylko nie to…

***

sierpień 1997r

Muzyka rozbrzmiała w salonie, wypełniając każdy jego kąt. To jej tata niespodziewanie zdecydował się po wspólnym śniadaniu umilić im czas odrobiną wesołych rytmów. Gdy tylko włączył gramofon, od razu poprosił Nimfadorę do tańca. Tonks zastanawiała się, jakby zareagował, gdyby powiedziała mu, że wybrał jedną z ulubionych płyt Remusa. Nie powiedziała jednak nic. Po pierwsze dlatego, że nie chciała prowokować niechcianych reakcji, spowodowanych niechęcią taty względem jej męża. Po drugiej, co było już zdecydowanie bardziej przyziemne i błahe, dlatego, że Ted od razu zaczął ją obracać tak, że brakowało jej tchu. Jedynym, na co mogła sobie w tej chwili pozwolić, to głośny śmiech, który wybrzmiewał ponad muzyką. 

Syriusz od razu podłapał pomysł Teda i machnięciem różdżki odsunął na bok wszystkie meble, robiąc tym samym więcej miejsca na prowizoryczny parkiet. Zaraz po tym zaczął majstrować coś przy gramofonie, komentując, że to stare ustrojstwo jest zdecydowanie zbyt ciche. 

Podczas jego prób, Ted okręcał Nimfadorę dookoła, co chwila zmieniając rytm ich tańca, który z pewnością nie był zgodny z melodią. Tata Tonks nie miał talentu tanecznego, a ona, choć sama nie mogła się poszczycić zmysłem ruchowym w tej kwestii, gubiła ciągle krok. Remus tańczył zupełnie inaczej, było w tym z pewnością zdecydowanie mniej szaleństwa. Jej tata wykonywał ruchy zwariowane i zupełnie niewspółmierne z jego tuszą. Dora nawet doceniała to, że jej ciążowy brzuch jeszcze się nie pojawił, bo w innym wypadku wciąż obijaliby się o siebie. 

W końcu złapała z tatą wspólny rytm i sama narzuciła jeszcze bardziej dziwaczną choreografię, a kiedy to się stało, gramofon ryknął jeszcze głośniej. Gdyby nie zaklęcia ochronne, to byłoby ich słychać na końcu ulicy. 

— No w końcu! — wrzasnął Black, przekrzykując muzykę. Klasnął w dłonie i doskoczył do Andromedy, która do tej pory przyglądała się swojemu mężowi i córce. Gdy przed nią stanął, wyprostował się, schował jedną rękę za plecy i kłaniając się szarmancko, wystawił drugą w stronę kuzynki. — Można panią prosić? 

— Syriuszu, przestań się wygłupiać… — bąknęła Andromeda, kręcąc głową, ale przy kolejnym obrocie Dora zauważyła, że uśmiechnęła się łagodnie, widząc to, co wyprawiało się dookoła. 

— Odmowy nie przyjmuję, mademoiselle — stwierdził Black, porzucając pozę dżentelmena. Nie zważając na protesty pani Tonks, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą na środek parkietu, sprawnie unikając niezamierzonego ciosu, który prawie sprezentował mu Ted, gdy wychylił się w tańcu jego i Dory. — A teraz tak, jak uczyła nas ciotka Cassiopeia. 

— Źle prowadzisz… — wytknęła mu Andromeda, gdy ten złapał ją w talii, rozpoczynając taneczną konkurencję. On napuszył się, poprawiając to, w jaki sposób trzymał kuzynkę i odciął się jedynie:

— To ty nie dajesz się prowadzić. 

— Nie dorównują nam nawet do pięt… — szepnął do Nimfadory ojciec, widząc, że przyglądała się kolejnej parze na parkiecie. Jego obniżony głos nie wynikał z chęci konspiracyjnej rozmowy, a tego, że z trudem łapał oddech od ich zwariowanej choreografii. 

— Każdy mógłby tak tańczyć — stwierdziła Tonks, patrząc przy kolejnym obrocie, jak Syriusz i jej mama idealnie wpasowują się w rytm muzyki, tańcząc niemal zawodowo. Nie znała Blacka od tej strony, ale najwidoczniej zarówno on, jak i Andromeda, wraz ze szlacheckim urodzeniem, wynieśli z domu umiejętności użyteczne w tańcu towarzyskim. — My robimy to z sercem. 

— Nie za mocno tobą obracam? — spytał Ted, widząc, że Nimfadora ewidentnie zwolniła. — Nie chciałbym, żeby zrobiło ci się niedobrze, w końcu…

— Nie martw się, tato — powiedziała, klepiąc ojca uspokajająco w ramię i uśmiechnęła się szeroko. — Odbębniłam już dzisiejsze poranne mdłości, a jeśli znów się pojawią, będziesz musiał mi przytrzymać włosy. 

— Wtedy zawołam twoją mamę… — oznajmił od razu i łapiąc córkę pod boki, obrócił ją w powietrzu, co nie było dla niego wcale takie łatwe. Dora zawołała głośno, a po sekundzie przerodziło się to w perlisty śmiech. Ten sapnął, stawiając ją na ziemi i wolną ręką otarł spocone czoło. — Jak byłaś malutka, urządzaliśmy takie potańcówki prawie co wieczór. 

— Naprawdę? — zdziwiła się i wykonała kolejny nieskoordynowany ruch taneczny. — Nie pamiętam… 

— Potem znudziło ci się tańczenie ze staruszkiem i wolałaś organizować dla nas bardzo hałaśliwe koncerty — wyjaśnił Ted, prowadząc ją trochę dalej od gramofonu, żeby zrobić drugiej parze więcej miejsca, chociaż to oni ewidentnie potrzebowali go znacznie bardziej — używałaś do tego wszystkich garnków. 

— To już sobie przypominam — zgodziła się, pozwalając ojcu przechylić się w tańcu, tak że włosami dotknęła podłogi. Pamiętała doskonale, że jej dzieciństwo było beztroskie i wypełnione rodzinnym czasem. Zupełnie tak, jak teraz, gdy znów wszyscy mieszkali razem. Teraz jednak nie było ich zaledwie trzech. Był też Remus i Syriusz, który nie chciał dłużej mieszkać z Althedą, gdy prawda o jego wybudzeniu wyszła na jaw. Tonks zapragnęła, żeby ta radość z jej dzieciństwa wróciła. Nie chciała tego tylko dla samej siebie czy pozostałych domowników, ale przede wszystkim marzyło jej się, żeby maleństwo jej i Remusa również mogło tego doświadczyć. — Trzeba na nowo wprowadzić tą tradycję. 

— Merlinie, będzie trzeba pochować garnki! — zawołał z udawanym przerażeniem Ted, wywołując u córki kolejną falę śmiechu, a jego kolejne słowa, jedynie to spotęgowały: — Umrzemy niechybnie z głodu…

— Chodziło mi o potańcówki — stwierdziła od razu i z namysłem nadepnęła tacie delikatnie na stopę. Zareagował na to śmiechem. Tonks uśmiechnęła się szeroko, nie mogąc pojąć, jak wiele radości wprowadziła do ich domu wprowadzenie się rodziców. Mama była wspaniała. Tata może nadal nie pogodził się z Remusem, ale mimo tych ciągły niechętnych spojrzeń, które posyłał jej mężowi, a które Tonks dla ogólnego spokoju udawała, że ich nie widzi, również odmienił ich codzienność. Jego obecność uzmysłowiła jej to, jak wyjątkowym jest ojcem i miała pewność, że będzie równie wspaniałym dziadkiem. Co do tego nie miała wątpliwości. Nie mogła się doczekać, aż będzie mogła oglądać swojego tatę tańczącego tak z jej maleństwem. — Tylko z jedną drobną zmianą…

— Jaką? — zdziwił się Ted, przyciągając ją w tańcu bliżej tylko po to, żeby wraz z kolejnym taktem odsunąć się i trzymając ją za obie ręce, obrócić się równocześnie. 

— Partnerki… — wyjaśniła, sapiąc, gdy znów byli do siebie twarzą w twarz — będziesz wkrótce tańczyć ze swoją wnuczką. 

— Raczej odstąpię ten zaszczyt twojej mamie, bo mam przeczucie, że to będzie chłopak — stwierdził Ted, posyłając jej czuły uśmiech, który rozczulił ją jeszcze bardziej. 

— Nie mam nic przeciwko — przyznała szczerze, a piosenka zmieniła się na wolniejszą balladę. Jej tata nieporadnie próbował ją złapać tak, jak Syriusz trzymał Andromedę, a Dora pozwoliła mu się powoli kołysać w takt melodii. — Nieważne czy to będzie chłopiec czy dziewczynka, jedno jest pewne, będzie miał najwspanialszego dziadka na całym świecie — przyznała i zarzuciła ojcu ręce wokół szyi, przytulając się do niego uśmiechnięta. — A ty w końcu będziesz miał kompana do oglądania meczy. 

— To fakt — zgodził się z zadowoleniem — ty bardzo próbowałaś, ale nie masz serca do piłki nożnej… 

Tonks parsknęła śmiechem. Faktycznie nigdy nie potrafiła z ojcem wysiedzieć przed telewizorem i nie pojmowała zasad tej gry, chociaż Ted twierdził, że są znacznie prostsze niż quidditch. Westchnęła, kładąc głowę na ramieniu taty. Ten dzień, tak samo jak poprzedni, a i pewnie następne, pomijając kilka szczegółów, był idealny. Doceniała starania wszystkich, żeby żyło im się razem dobrze. Wiedziała, że wiele trudności musieli znieść, ale takie chwile jak te dawały jej ogrom nadziei, że wszystko się ułoży. Wierzyła w to, tak samo mocno, jak w to, że tata w końcu przekona się do Remusa i zaakceptuje w pełni ich małżeństwo. 

— Tato — szepnęła, skupiając na sobie jego uwagę, co oznajmił chrząknięciem. — Wiem, że to wszystko jest dla ciebie trudne, ale dziękuje, że tu jesteście — wypowiedziała swoje myśli na głos, ciesząc się tym, że mogła spędzać chwile z tymi, których kochała. — Kiedy mam was wszystkich blisko, wszystko jest idealne. Nic bym nie zmieniła…

Ted chrząknął i przez chwilę nic nie powiedział. Tonks wydawało się, że próbuje ukryć wzruszenie, które ją samą też ogarnęło. Piosenka znów się zmieniła na bardziej żywiołową. I chociaż Syriusz i Andromeda w swoim idealnym tańcu dostosowali się do szybszych rytmów, oni wciąż kołysali się wolno. Dora rozkoszowała się bliskością rodziny, nie wiedziała, że Ted już od dłuższego czasu przygotowywał się do tego, żeby wprowadzić w życie swój plan…

— Cokolwiek się wydarzy, zawsze będę blisko ciebie, córeczko — zapewnił ją przez ściśnięte gardło, przytulając ją jeszcze mocniej. To wyznanie nie wydawało jej się wówczas podejrzane, chociaż powinno. — Nawet gdyby mnie zabrakło, będę czuwał nad tobą i twoją mamą, no i tym maluchem… — westchnął, trykając ją delikatnie dłonią w brzuch i uśmiechnął się pod nosem z dziwną tęsknotą wypisaną na twarzy. — Małym Tonksem. 

— Chciałeś chyba powiedzieć Lupinem? — poprawiła go wesoło, nie wspominając już tak oczywistego umniejszenia Remusowi.

— Niech będzie — zgodził się takim tonem, jakby chciał zapewnić, że jej dziecko i tak będzie Tonksem, a potem wywrócił oczami dokładnie tak, jak ona zawsze to robiła. Przywołał jednak znów uśmiech, nie pozbawiony wzruszenia i tęsknoty. — Kocham cię, Doro. 

— Kocham cię, tato. 

Ich czułą rozmowę, którą te wyznania miały zakończyć, przerwał głośny śmiech Blacka, który trzymał Andromedę tuż nad ziemią. Najwidoczniej w ostatniej chwili uchronił ją przed upadkiem. Wyglądało to komicznie, zwłaszcza, gdy zwróciło się uwagę na minę pani Tonks, która fuknęła na Blacka:

— Syriuszu, jeszcze raz mnie tak okręcisz, a przysięgam, że pourywam ci ręce. 

Tonks i Ted wybuchli śmiechem i wrócili do swojego szalonego tańca, który miał trwać jeszcze przez dłuższą chwilę, której Dora nie doceniła wystarczająco. Nie mogła się spodziewać, że tej samej nocy jej tata weźmie najpotrzebniejsze rzeczy i odejdzie z domu Lupinów, gdzie przecież żyło im się na swój sposób idealnie. Wtedy jeszcze nie miała za sobą spotkania z Barym, który powiedział jej, że każde spotkanie powinno traktować się jako to ostatnie, by niczego nie żałować. 

Tonks do końca swoich dni jednak żałowała…

***

Zmarzniętymi rękami wbił krzyż w kopiec, który przed chwilą usypał. Drżał na całym ciele, już nie tylko od nadmiaru emocji, ale też i zimna oraz zmęczenia. Zmówił krótką modlitwę i przeprosił świętej pamięci nieboszczyka, za to, że tak właśnie wyglądało jego ostatnie pożegnanie. Że był w stanie zdobyć się w tej chwili jedynie na krzyż z gałęzi i bezimienną tabliczkę. Nie tak miało być…  

Nie spodziewał się zastać zniszczonego obozu, gleby przesiąkniętej krwią, a już zwłaszcza nie był gotowy na widok dwóch ciał. Martwych ciał… Gdy tylko je zobaczył, zapomniał o swoim bezpieczeństwie. Opadł na kolana, lądując w błocie i zapłakał gorzko nad Tedem. 

Miał mu tyle do powiedzenia, miał paczkę dla niego od Dory… Chciał poinformować go, że Ted zostanie dziadkiem cudownego chłopca i wszyscy na niego czekają… Mieli sobie wszystko wyjaśnić… 

Miało być lepiej, inaczej… 

Remus chciał się odwrócić. Odejść jak najszybciej i zapomnieć, że w ogóle znalazł się w tym miejscu. To byłoby takie łatwe. Ale czy mógłby z tym żyć? Czy kiedykolwiek spojrzałby w oczy Nimfadorze, albo samemu sobie w twarz? Nie. Oczywiście, że nie… 

Nie wybaczyłby sobie, gdyby zostawił Teda zziębniętego pośrodku zapomnianego przez Boga i ludzi lasu. Niespełna rok temu nie udało mu się znaleźć Moody’ego i do teraz miał wyrzuty sumienia, że pozwolił mu spocząć w bezimiennym grobie, o ile ktoś w ogóle taki mu wykopał… 

Intuicyjnie zaczął kopać dół w ziemi. Tylko jeden. Przygotowany dla mężczyzny, który leżał obok Teda. Mężczyzny, którego nazwiska sam nie znał i pewnie nigdy nie pozna. Chciał go pochować. Tylko tyle mógł zrobić. I tak też uczynił, z pełnym szacunkiem i żalem, że kolejne życie zostało zgaszone w tej bezsensownej wojnie. Modlił się i przepraszał w myślach. Obiecując sobie, że chociaż nie zna tego człowieka, to nigdy o nim nie zapomni. 

Z ciężkim sercem doczołgał się do Teda. Jego twarz, wychudzona i pokiereszowana była niezwykle spokojna… Jakby w chwili śmierci był z nią zupełnie pogodzony. Jakby z ulgą przyjął koniec ucieczki i w ostatnich chwilach wrócił myślami do swojej rodziny. Czemu tylko w taki sposób? Czemu nie wrócił naprawdę? Czemu ta ucieczka nie trwała chwilę dłużej…

Wziął w dłonie dwa kawałki drewna, które kiedyś były różdżką Tonksa. Szmalcownicy w ostatniej chwili odebrali mu również symbol jego przynależności do świata magii, której oni nie chcieli zaakceptować. To było bestialskie… Chociaż nie tak bardzo, jak to, co dostrzegł, gdy pochylił się nad ciałem teścia. 

Łzy stanęły mu w oczach, a gardło ścisnęło się boleśnie. Nie potrafił się dłużej powstrzymywać. Zaszlochał gorzko. Krwawy ślad naznaczał przedramię Teda. Szlama. To jedno słowo, które odzierało z godności i człowieczeństwa. To jedno słowo, które umiejscawiało człowieka poniżej wszystkich istot, dając do zrozumienia, że dla tych, co pragnęli rządzić światem, znaczyli tyle co nic… 

Ted na to nie zasłużył. Był dobrym i honorowym człowiekiem, wspaniałym mężem i ojcem. Ofiarą i bohaterem w jednym. Więcej wartym niż wszyscy śmierciożercy i lobbyści czystej krwi razem wzięci. Nie powinien błąkać się przez pół roku po lesie… Jego miejsce było przy Andromedzie i Nimfadorze, które wciąż na niego czekały. 

Remus otarł łzy, a dotyk własnych, lodowatych dłoni przeraził go. Przywodził na myśl kostuchę, która niczym widmo wciąż unosiła się nad nimi i atakowała z zaskoczenia w najmniej odpowiednich momentach. Remus już do końca życia miał zadawać sobie pytanie, czy mógł zrobić cokolwiek, żeby nie dopuścić do takiego obrotu spraw. Znów zapłakał, a w jego sercu smutek mieszał się ze złością. To było łatwiejsze niż sam żal… Tak jak wcześniej chciał pogodzić się z Tedem, a teraz miał świadomość, że już nigdy sobie wszystkiego wyjaśnią, tak w tej chwili znów czuł złość. Ted po raz kolejny zostawił go sam i po raz kolejny to Remus nie miał innego wyjścia i musiał przekazać Andromedzie i Dorze wiadomość, która złamie im serca. 

Niesprawiedliwość pod każdym względem opisywała wszystko, czego doświadczyli. Przecież obiecał Tonks, że przyprowadzi jej tatę przed Wielkanocą, że jej rodzina w końcu będzie w komplecie i wszystko będzie dobrze. Nic już takie nie miało być… 

Westchnął spazmatycznie, ocierając kolejne łzy. Wraz ze śmiercią Teda, umrzeć miał kolejny pierwiastek radości w tym pogmatwanym świecie. Remus jednak miał zamiar dotrzymać słowa, które dał żonie. 

— Czas wrócić do domu, Ted… — szepnął ponuro. Jego głos jednak rozrywał niczym niezmąconą ciszę, która zapadła dookoła w szacunku dla zmarłego. 

Remus złapał Teda za okaleczoną rękę, podając mu dłoń po raz ostatni. Po chwili dwóch mężczyzn zniknęło z cichym dźwiękiem, pozostawiając las samemu sobie, by rósł przez kolejne lata jako cichy świadek życia prawdziwych bohaterów tej wojny, którzy w końcu mogą odpocząć w spokoju… 

Dla pozostałych świat miał jeszcze wiele wyzwań, a pierwszym z nich miała być ostatnia podróż do domu i najtrudniejsze w życiu pożegnanie…

Weekend się już skończył, a ja dopiero publikuję. Nie wiem nawet, co dokładnie chciałabym napisać pod tym rozdziałem... Ryczałam, jak pisałam. To pewne i wciąż zastanawiam się, dlaczego nie zmieniłam kanonu. Ted Tonks zasługiwał na szczęśliwe zakończenie, pozostały po nim jednak szczęśliwe wspomnienia. 
Zapalmy więc różdżki dla wyjątkowego czarodzieja! 


2 komentarze:

  1. /*

    Kochana, odkąd zrozumiałam, że prędzej czy później nastąpi moment, w którym kanonicznie Ted umiera, wiedziałam, że postąpisz zgodnie z decyzją Jo. Śmierć dobrych ludzi bardzo boli, jednak daje autorowi pole do przypomnienia, jak wspaniałym człowiekiem była zmarła postać i Ty właśnie to zrobiłaś. Dziękuję za upamiętnienie Teda.

    Ta śmierć, chodź niezawiniona, będzie wielką zgryzotą dla Remusa i ogromnym cierpieniem dla Tonks, Andromedy, ale też dla Łapy. Jestem ciekawa, czy Andy poczuła, że jej mąż umiera. Z jeden strony nie chcę czytać kolejnego rozdziału, z drugiej bardzo mnie interesuje, jak to wszystko napisałaś. Zgaduję, że powstanie nowy grób na cmentarzyku Lupina, chodź kto wie, może ostatnie miejsce spoczynku Teda będzie gdzieś indziej?

    Mam nadzieję, że uda się ustalić, kto umarł wraz z Tonksem. Nowy rozdział pojawi się już za cztery dni, więc niedługo poznam odpowiedzi.

    Ściskam Cię mocno i szanuję za siłę do podjęcia tej trudnej decyzji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trudno w jednym rozdziale upamiętnić taką postać. Więc na tym rozdziale się to nie skończy. Ted zasłużył na więcej... A ja naprawdę wielokrotnie zastanawiałam się, jak mogłoby to wszystko wyglądać, gdyby Ted, ale też i np. Szalonooki przeżyli wbrew wytycznym kanonu. Ale coś we mnie jest takiego, że nie mogłam sobie tego wyobrazić... Straszne to, że czasami śmierć bohatera jest niezbędna.
      Tym bardziej, że tak jak mówisz ta śmierć dotknęła ich wszystkich na różnych poziomach.
      To, kto umarł wraz z Tedem, będzie powiedziane i też jest zgodne z kanonem. A rozdział już dzisiaj jest i poznasz tą odpowiedź.
      Ściskam mocno ♥

      Usuń