27.01.2024

152) Prawie w jednym kawałku...

Tonks miała przeczucie, że ten dzień będzie paskudny. Zwłaszcza, jeżeli za początek tego dnia mogła potraktować poprzedni wieczór, podczas którego nie czuła się najlepiej. 

Dzięki Merlinowi, nie chodziło tym razem o to, że coś niepokojącego działo się z jej dzieckiem… Z jej małym synkiem. To wielokrotnie wykluczyła Altheda podczas badań. Zaleciła jednak, by Tonks przynajmniej na kilka dni trochę opuściła. Narażając się Nimfadorze, zabroniła jej przychodzić do szpitala polowego, gdzie z dnia na dzień było coraz mniej pacjentów. Ostatecznie pod ich opieką pozostawało znacznie mniej osób, niż na początku. I w sumie tylko takie, które lada moment mogły wracać już do swoich domów. Tonks nie kłóciła się z tym. Wymogła jednak pozwolenie na odwiedziny u Emily, choć i te przyprawiały ją o niemałą mieszankę wszelkich emocji, które do spokojnych i łagodnych nie należały. 

Nie wyobrażała sobie jednak zapomnieć o Em, pozwolić jej samotnie trwać w tej niepokojącej bezczynności, towarzyszącej jej podczas trwania wszelkich działań związanych z poszukiwaniami jej męża. 

To na tym skupił się Zakon, gdy podźwignął się jako tako po wydarzeniach na Pokątnej. Większość zgodziła się zawiesić próbę odnalezienia Luny. Ponoć trwała na ten temat zagorzała dyskusja, gdzie wszyscy licytowali się ilością podejrzeń na temat tego czy Lovegood wciąż i czy być może w ogóle, przebywa w Azkabanie. 

Carl i Sturgis w przerwach między poszukiwaniami Gottesmana, wybierali się na przeszpiegi do Szkocji, by obserwować czy nie ma tam przypadkiem jakiś niepokojących ruchów ze strony Ministerstwa i Voldemorta. Nic nie zauważyli. Nie zaryzykowali na tyle by znów przenieść się blisko twierdzy, która była więzieniem dla wielu osób. W tym momencie, przy takiej władzy i dominacji śmierciożerców podejrzewali, że  większość tych ludzi znajdowała się tam niesłusznie. Wysnuli jednak podejrzenie, że w ostatnich dniach nie dowieziono tam nikogo. Mówiąc nikogo, mieli na myśli przede wszystkim Ollivandera, po którym ślad zaginął od chwili, gdy w jego sklepie pojawili się śmierciożercy i pojmali go z nieznanych nikomu przyczyn. 

Na podstawie tych informacji śmieli twierdzić, że to nie tam przetrzymywani są najbardziej potrzebni więźniowie, jakich kazał zatrzymać Voldemort. Carl otwarcie stwierdził, że mogli się mylić. Nawet jeśli Luna wciąż pozostawała w niewoli, to wcale nie musi być na tej przerażającej wyspie pośrodku Morza Północnego. Musieli przyznać, że brzmiało to dość sensownie. Choć nikt nie cieszył się z takiego obrotu spraw. Jeżeli Luna, którą chcieli odbić, jeżeli Ollivandera, który stał się kimś na wzór zakładnika, nie byli w Azkabanie, musieli być przetrzymywani w innym miejscu, o którym oni nie mieli pojęcia. Być może bardzo blisko samego Voldemorta, albo chociaż w pobliżu cenionych przez niego osób, które mogły sobie pozwolić na trzymanie więźniów. 

Nikt jednak nie chciał dopuścić do bezczynności. Mieli zbyt mało ludzi, by rozdzielać się na różne fronty. Niechętnie zmuszeni byli do hierarchizacji swoich działań i skupienia się przede wszystkim na dwóch sprawach. 

Jedną, którą bliźniacy zdecydowali się zająć, było znalezienie nowego miejsca do uruchomienia rozgłośni radiowej. Dawna lokalizacja była spalona. Tego wszyscy byli pewni. Nie mogli ryzykować, że ktokolwiek z uratowanych nie będzie trzymał języka za zębami i powie komuś o tym, dokąd z Pokątnej przenieśli się podczas zamieszek. Zebrali wszystkie niezbędne urządzenia i podjęli się zadania tworzenia rozgłośni na  nowo. Na tym polu Zakon miał największe sukcesy. 

Zaledwie trzy dni po bitwie Lee Jordan przesłał im wiadomość, że znaleźli chyba odpowiednie miejsce. Na razie je obserwowali, a gdy nic nie wzbudzi ich niepokoju, zabezpieczą je i wznowią audycje Potterwarty. Wszyscy potrzebowali znów usłyszeć w radiu głosy członków Zakonu Feniksa, które nie tylko zwykłych ludzi miały podnieść na duchu. Im samym również dawały nadzieję. 

Drugą sprawą było właśnie poszukiwanie Lucasa, który gdziekolwiek był, nie dawał znaku życia. Coraz częściej pojawiały się domysły, że Gottesman nie jest już obecny na tym świecie, że być może szukają jedynie trupa. Nie chcieli jednak by Lucas, nawet jeśli najgorszy scenariusz miał być prawdziwy, zgnił gdzieś z dala od kochającej żony, która wciąż czekała i nie potrafiła otrząsnąć się ze stanu zatrważającej apatii.

W jakiś dziwny i niezrozumiały dla każdego sposób, wszystko powoli wracało do tej wojennej normy. Niektórzy dawali sobie moment na chwilę oddechu. 

Po kilku dniach żona Savage’a wyszła z Munga. Gdy tylko to się stało, Bill, który obserwował magiczny szpital, zapewnił ją, że jej córeczka jest cała i zdrowa. Wziął na siebie trud poinformowania wdowy po aurorze o jego śmierci a także o tym, że jej mąż został pochowany z należytym szacunkiem i gdy nadarzy się tylko taka możliwość, zaprowadzą ją na jego grób. Kobieta była zrozpaczona. Dobra informacja mieszała się z tą tragiczną. Weasley, który razem z Fleur do tej pory opiekowali się małą Betty w Muszelce, wiedział, że jedyną rzeczą, która pozwoli tej kobiecie zaznać odrobinę ukojenia, będzie połączenie jej z córeczką. Nie zwlekał więc z tym. Mała Betty wróciła do matczynych objęć, a oni zapewnili, że gdy tylko rodzina Savageów będzie czegoś potrzebować, Zakon okaże im wsparcie.  

Oddanie Betty matce, było dla nich dużą ulgą. Opieką nad małą dziewczynką, która zadawała coraz więcej pytań i która wciąż wypatrywała matki, a wcześniej również i ojca, była z dnia na dzień coraz trudniejsza. W końcu dziewczynka swoim dziecięcym rozumem pojęła to, czego nikt nie chciał jej brutalnie przekazać. Jej tata faktycznie zasnął, ale snem wiecznym. Teraz miała jedynie swoją mamę i we dwie musiały się wspierać. 

Tonks mogła więc z nieco lżejszym sercem spełniać zalecenia Althedy, wiedząc, że córka jej podwładnego wróciła cała i zdrowa do domu. Nie było dnia, żeby nie odwiedziła Emily, ale skupiała się przede wszystkim na sobie. Pluła sobie w brodę, za że jest tak piekielnie emocjonalna i nie umie utrzymać nerwów na wodzy. Przecież wydawało jej się, że już zupełnie pogodziła się ze swoim aktualnym stanem i zmianami w życiu, które ten na niej wymuszał. Czuła się na tyle pewnie, że była w stanie doradzać Hestii. Tymczasem wystarczyło coś, co wyprowadziło ją z równowagi i już zaniedbała siebie i swoje dziecko… 

Po raz kolejny. Przyrzekła sobie, że będzie myśleć o sobie, że nie może dopuścić po raz drugi do takiej sytuacji i tym bardziej w aktualnym stanie, nie powinna prowadzić wojny z Althedą, skoro to ona opiekowała się jej ciążą z punktu widzenia magomedycyny. Co więcej Farewell w pewnym stopniu zrobiła na niej wrażenie, kiedy pod ostrzałem wszystkich oskarżeń, złości i jadu, jaki wtedy Tonks z siebie wylewała, była gotowa jej się postawić. Nie można było powiedzieć, żeby ich relacje od razu były poprawne ani nie zanosiło się na to, by takowe się stały. Tamta kłótnia oczyściła jednak atmosferę na tyle, by mogły wrócić do statusu quo, czyli taktownej obojętności i współpracy, gdy zachodziła taka potrzeba. Potrafiły mijać się w domu Szalonookiego i zamienić ze sobą kilka zdań na temat stanu zdrowia Tonks, chociaż częściej mówiły o Emily. Nie musiały się przed sobą ukrywać, by nie ryzykować kolejnej kłótni. To było dla wszystkich bardzo wygodne, a informacja o tym, że Nimfadora i Remus spodziewają się synka, zdrowego, silnego i jak się okazywało równie buntowniczego, co jego matka, sprawiła, że trudy codzienności nie były już tak przerażające. Można powiedzieć nawet, że Tonks mimo tych wszystkich wydarzeń, które miały miejsce, potrafiła odnaleźć w każdej chwili niewyczerpane źródło radości.

I naprawdę mimo braku informacji o Lunie, Ollivanderze czy przede wszystkim Lucasie, mimo śmierci Dedalusa, mimo tego, ilu z nich było niedawno zranionych i stanu Emily, Tonks miała kilka dni względnego spokoju, który chłonęła, którym wbrew wszystkiemu próbowała się rozkoszować. Oczekiwanie na narodziny dziecka stało się zupełnie inne, jakby weszło na nowy poziom. Wiedziała teraz, że ona i Remus będą mieli synka. On również o tym wiedział i mogli w całym zamieszaniu wygospodarować te kilka bardzo cennych chwil, w których nieustannie celebrowali tę informację. 

Nastał jednak wieczór poprzedniego dnia, gdy Tonks nie potrafiła odnaleźć w sobie tej radości. Pod skórą czuła, że coś jest nie tak, albo wkrótce będzie. Miała wrażenie, że to jakaś dziwna cisza przed burzą. By się uspokoić, poszła odwiedzić Emily w obawie, że może z nią coś jest nie tak.

Tam jednak nie została zbyt dobrze przyjęta. Co więcej Emily nie powiedziała do niej ani jednego słowa, rozczarowana tym, że w drzwiach stanęła Tonks, a nie jej mąż. Ta wizyta, krótka, bardzo wymowna, wcale nie rozwiała niepokoju Nimfadory, chociaż wiedziała przynajmniej, że u Em nic się nie zmieniło. Położyła się spać. Całą noc dręczyły ją koszmary, było jej duszno i nic nie przynosiło ukojenia. Tak naprawdę zasnęła dopiero nad ranem, gdy zmęczenie niespodziewanie zamknęło jej oczy. 

Podczas snu nie odpoczęła wcale. Obudziła się, spoglądając ze zmęczeniem na męża, który wrócił późno z poszukiwań Lucasa. Nie miała serca go budzić, a jednak on intuicyjnie, a może za sprawą swoich wyczulonych zmysłów, również otworzył oczy, gdy tylko wstała z łóżka. Obiecał, że za minutę do niej zejdzie. Tonks uśmiechnęła się łagodnie. Powinna kazać mu spać dalej. Był w końcu wymęczony i zasłuż na porządny odpoczynek, ale tak naprawdę chciała, żeby był teraz przy niej, gdy ona po tej paskudnej nocy wciąż czuła w sobie niepokój. Powiedziała więc jedynie, że idzie zaparzyć kawę, a Remus nie ma się za bardzo spieszyć. Gdy tylko wyszła na korytarz, miała wrażenie, że coś jest nie tak. Dom był zbyt spokojny… 

Zamiast zejść od razu do kuchni, podeszła do drzwi sypialni matki. Zapukała delikatnie i zajrzała do środka, ale nie zobaczyła nic poza idealnie zaścielonym łóżkiem. Najwidoczniej Andromeda musiała już dawno wstać. Potem zaszła do łazienki. Opryskała twarz chłodną wodą, za pomocą swoich zdolności pozbyła się paskudnych worów pod oczami i sapiąc jak lokomotywa zeszła po schodach. 

Tam jednak też nikogo nie było. Ani w salonie, ani w kuchni, ani nawet w gabinecie, który kiedyś należał do ojca Remusa. Uczucie niepokoju momentalnie wzrosło, tym bardziej, gdy Tonks nie dostrzegła w zlewie naczyń po śniadaniu, które mogła spożyć jej matka, nie dostrzegła również niczego, co wskazywałoby na to, że Andromeda tego dnia w ogóle pojawiła się na parterze. Pytanie tylko, gdzie w takim razie była?

Na schodach dało się słyszeć zaspane kroki Remusa, który myślami był jeszcze w ciepłym i przytulnym łóżku okryty kołdrą, ale Tonks zapomniała już o swojej bezsennej nocy. Wyjrzała z kuchni i zapytała nerwowo:

— Widziałeś mamę?

— Nie, może jest u siebie… — odparł zaspany, przeczesując dłonią poplątane włosy, ale Tonks ze zdenerwowaniem pokręciła głową. Zirytowało ją nieco to, że Remus rzucił tak banalnym rozwiązaniem, kiedy ona sprawdziła już niemal każdy kąt w ich domu. Nie pytałaby przecież, gdyby nie czuła, że wydarzyło się coś złego. Remus teraz też to dostrzegał. Widział jej zdenerwowanie, widział niepokojące i chaotyczne ruchy, gdy przechodziła z kuchni do salonu, by jeszcze raz upewnić się, że matka nie bawi się z nią w chowanego. — Spokojnie, Doro, zaraz ją znajdziemy — stwierdził, ale Tonks upewniając się, że w żaden sposób nie przeoczyła Andromedy, pokręciła głową i w panice podbiegła do kominka. 

Remus nie zdążył zareagować, kiedy jego żona chwyciła proszek Fiuu i zniknęła niespodziewanie w płomieniach, wykrzykując adres domu Szalonookiego. Zdołał jedynie sam rozejrzeć się po parterze, jakby nie dawał wiary w to, że Dora zrobiła to wystarczająco dobrze. Faktycznie, dla niego też coś było podejrzane. 

Andromeda zazwyczaj wstawała z nich najwcześniej, schodziła do kuchni, parzyła kawę i robiła śniadanie, często również dla nich, a później siadała w fotelu z imbrykiem herbaty i książką albo robótką ręczną, które miały zapełnić kolejny jej dzień. Tym razem nic takiego nie było. 

Nim znów się obejrzał, Dora wróciła jeszcze bardziej zdenerwowana, a każdy jej ruch był obrazem paniki, która ją ogarniała. Tuż za nią w płomieniach pojawiła się kolejna osoba.

— Jak to jej nie ma? — zawołał Black, którego Tonks najwidoczniej musiała wyrwać z łóżka, bo wciąż był w piżamie, a jego fryzura była dowodem na to, że jeszcze przed chwilą głowę miał zanurzoną w pościeli. — Gdzie miałaby być, jak nie tu? 

— Nie wiem! — wrzasnęła nerwowo Tonks, wyrzucając ręce w górę. — Po co pytasz, skoro widzisz, że jej szukam? 

Black sapnął i wzrokiem poszukał Remusa, który pokręcił jedynie głową w milczeniu, potwierdzając, że ani Nimfadora, ani on nic nie wiedzą i faktycznie dzieje się coś niepokojącego. Westchnął, spuszczając nieco z tonu, chociaż widocznie nie był w humorze na jakiekolwiek dyskusje. 

— Uspokój się, Tonks… 

— Jeżeli któryś z was każe mi się jeszcze raz uspokoić, to nie ręczę za siebie — ostrzegła, rzucając im złowrogie spojrzenie i nie wiedząc chyba za bardzo, co robi, chwyciła za płaszcz, gotowa wyjść z domu i skierować się w nieznanym sobie kierunku, w który mogła udać się Andromeda. Remus spiął się, ale to Syriusz był szybszy, bo złapał za jej okrycie i stwierdził dosadnie:

— Schowaj te ciążowe humorki, my się tym zajmiemy, prawda, Luniek? 

— Prawda — zdecydował Remus. Wziął głębszy oddech, zastanawiając się nad tym, co mogło się wydarzyć, gdzie jego teściowa mogła się podziać, podczas gdy faktycznie od swojej przeprowadzki i odejścia Teda, rzadko kiedy opuszczał ich dom. Trzeba było się upewnić, że nic się nie stało, nie zakładając nawet, że wydarzyło się coś złego, ale chociażby po to, żeby uspokoić Nimfadorę. Nie tak dawno przecież nerwy zmusiły ją do koniecznych badań u Althedy, bo dziecko było zbyt niespokojne po wydarzeniach na Pokątnej. Teraz też z pewnością odczuwało, że jego matka znowu się stresuje. — Ty Syriuszu sprawdź ogród, las i najbliższe sąsiedztwo, a ja przeniosę się do domu Tonksów — zdecydował, układając w głowie najlepszy plan, by sprawdzić wszystkie możliwe miejsca, w których mogła być Andy. — Może coś stamtąd potrzebowała i sama poszła…

— I nic by nie powiedziała? — Tonks poddała w wątpliwość cały jego trud, który zakładał, że raz dwa znajdą Andromedę i nie powinni doszukiwać się w jej nieobecności czegoś złego. 

— Może nie chciała nas denerwować? — próbował obstawać przy swoim Remus, chociaż reakcja Dory również na nim zrobiła wrażenie. Intuicja podpowiadała mu, że faktycznie coś jest na rzeczy. I to nie tylko jemu.

— Nie… — Tonks pokręciła głową w rozpaczy. — Remusie, ja czuję, że coś jest nie tak…

— Masz jeszcze jakieś ponadprzeciętne umiejętności? — sarknął Black, próbując rozładować napięcie, ale Tonks jedynie posłała mu mordercze spojrzenie, pod którym on zamilknął. Ten moment wykorzystał Remus, żeby podejść do Dory i złapać ją za ręce w uspokajającym geście. Drżała. Nerwy brały nad nią górę, a to była ostatnia rzecz, jakiej chciał dla niej i ich synka.

— Rozumiem, kochanie — zapewnił, siląc się na spokojny ton. — Ufam twoim przeczuciom, ale jeżeli wpadniemy w panikę, to nic nie uda nam się zrobić. Ja pójdę do domu twoich rodziców, Syriusz sprawdzi okolicę, a ty zostań tutaj, na wypadek, gdyby twoja mama wróciła — powiedział, próbując dotrzeć do niej w sposób najbardziej racjonalny. Tonks sapnęła, po czym wzięła głęboki oddech. Najwidoczniej była gotowa przystać na ten plan. — Zobaczysz, że raz dwa ją znajdziemy…

Nimfadora nie zdążyła wyrazić aprobaty na ten pomysł ani też się sprzeciwić. Nie zdążyła zareagować w żaden sposób, bo wtedy zamek w drzwiach nagle szczęknął, a w progu pojawiła się Andromeda.

— Mamo! — wykrzyknęła z mieszaniną zdenerwowania i ulgi Tonks. Remus nie wypuścił jej z rąk. Chciałby odetchnąć, chciał żeby cała ta poranna drama okazała się  zupełnie zbędna, ale dostrzegł w Andromedzie coś niepokojącego. Była zgarbiona, bledsza niż zazwyczaj, jej skóra miała niezdrowy, szarawy odcień, włosy były poplątane, a płaszcz ubrudzony. Spojrzała na nich, a jej oczy zdawały mu się mętne. Znał Andromedę na tyle, by wiedzieć, że w takim stanie nie wyszłaby z domu, nie pozwoliłaby ktokolwiek poza najbliższymi, taką ją zobaczył. Dostrzegł to, zanim zrobił to ktokolwiek inny.

— Kuzyneczko, powiesz nam łaskawie gdzie byłaś, gdy cię nie było? — zapytał nonszalancko Black, zakładając zapewne, że cały poranny stres już zniknął, a oni będą mogli teraz usiąść do wspólnego śniadania i zacząć żartować z Nimfadory, która postawiła cały dom na nogi. — Zdążyliśmy już ogłosić alarm. 

Andromeda drżącymi dłońmi rozpięła guziki płaszcza, ale nie zdjęła go. Zrobiła parę kroków. Bardzo ostrożnie, jakby każdy z nich wymagał użycia wszystkich jej sił. A kiedy wyszła z niewielkiego korytarza, stając naprzeciwko nich, oznajmiła głosem niezwykle pewnym, co niewątpliwie było jedynie kamuflażem, niepasującym zupełnie do jej stanu:

— Byłam w Ministerstwie Magii. 

— Gdzie? — wykrzyknęła zszokowana Nimfadora, spoglądając z przerażeniem na własną matkę. Mogła być wszędzie, a i to by ich zaskoczyło, ale fakt, że poszła do Ministerstwa Magii wprawił ich w przerażające zdumienie. A najgorsze było to, że ta odpowiedź nic nie wyjaśniała, bo Remus od razu zaczął w głowie układać serię pytań, z których najważniejsze brzmiało - po co w ogóle tam poszła?

— Andromedo… — Już miał wypowiedzieć, to co go dręczyło, kiedy Syriusz nie mogąc się powstrzymać, warknął na nią:

— Czyś ty do reszty zwariowała? 

— Macie swoje sprawy, a ja mam swoje… — odpowiedziała, próbując znów zabrzmieć stanowczo, tym razem jednak własny głos ją zdradził i zasłabł, okazując słabość, którą musiała czuć.

— A jakie to są te twoje sprawy, mamo? — spytała zrozpaczonym głosem Nimfadora, nie wiedząc już czy cieszyć się z powrotu matki, czy być na nią wściekła za to, że wybrała się do miejsca, które było dowodzone przez śmierciożerców.

— Wezwano mnie w sprawie twojego ojca… — odparła chrapliwym głosem i może faktycznie chciała coś jeszcze dodać, ale wtedy Tonks, nie czekając na pełną odpowiedź, przerwała jej:

— Taty? Czy on…

— Nie było go tam — stwierdziła Andromeda, nie odpowiadając w pełni na pytanie, którego Tonks ostatecznie nie zadała. Remus czuł, że jego żona chciała zapytać, czy Ted żyje. Jej matka z kolei wybrnęła, mówiąc jedynie, że gdziekolwiek ona była tego dnia, jego tam nie było, ale była to odpowiedź jedynie wymijająca. Kolejne słowa też nie rozwiały ich wątpliwości i zdenerwowania: — Rozmawiałam z przedstawicielami Rejestru Mugolaków…

— I… — Tym razem Remus ponaglił ją do dalszej odpowiedzi. Bo chociaż wyczuwał, że wydarzyło się coś złego i Andromeda była na skraju wytrzymania, miał dość tych lakonicznych i niepełnych odpowiedzi. 

— Złożyli mi pewną propozycję. 

— Jaką? — zapytał od razu ze złością Black, którą kamuflował wszystkie inne emocje. — Puścili cię tak po prostu? Czy ty wiesz, ile ryzykowałaś? Mogli za tobą pójść! Pomyślałaś o tym?

— Pomyślałam o wszystkim, Syriuszu — stwierdziła przez zaciśnięte zęby Andromeda, robiąc kolejny, niepewny krok. Nie na rękę było jej słuchanie tych wszystkich pytań. — Wiem, ile ryzykowałam i deportowałam się kilka razy, żeby zmylić trop na wypadek, gdyby ktoś…

Westchnęła ciężko, nie mogąc złapać oddechu by dokończyć zdanie. Nikt nie zaproponował jej, żeby usiadła, nikt nie spytał, jak się czuje. Było to może okrutne, ale w obliczu informacji, które przyniosła, a których nie przekazywał im zbyt skwapliwie, można było zrozumieć taką reakcję. Remus złapał Nimfadorę mocniej za dłoń, próbując przejąć więcej stresu na siebie i zapytał cicho:

— Andromedo, jaką propozycję złożyło ci Ministerstwo?

Kobieta wyprostowała się, chrząkając znacząco, chociaż było to już ponad jej siły, bo zgarbiła się natychmiast, jakby sprawiło jej to dużo bólu. 

— Zaoferowali, że zrobią dla mnie wyjątek, jako członkini jednego z najbardziej szanowanych rodów czystej krwi.

— Wyjątek? — zapytała zdziwiona Tonks, spoglądając na Remusa i Syriusza, jakby oni byli w stanie z tych półsłówek zrozumieć więcej niż ona i wyjaśnić jej to po ludzku. — Mamo, o czym ty mówisz? 

— Zaproponowali, że anulują mój ślub z twoim tatą i zmażą moją hańbę, otaczając parasolem ochronnym całą moją rodzinę… 

— Masz na myśli nas? — spytał Tonks, a jej głos zadrżał. 

Remus pokręcił głową. Jeżeli to, co mówiła Andromeda, było prawdą i Rejestr Mugolaków, który przecież ścigał ludzi o wątpliwym rodowodzie magicznym, zaoferował anulowanie ślubu z mugolakiem, mogli wysunąć propozycję ochrony jedynie osób, które w jakimś stopniu uznawali za godne posiadania zdolności magicznych. Remus nie wierzył, by mieli kiedykolwiek dotrzymać danego słowa, ale wiedział, że nawet jeśli podjęliby się opieki nad rodziną Andromedy, to on jako wilkołak się do niej nie zaliczał.

— Ma na myśli ciebie i nasze dziecko — sprostował, nie zmuszając swojej teściowej do przyznania tego na głos. Widział po jej oczach, że się nie mylił i taka właśnie była propozycja Ministerstwa. 

— Andy, co ty im odpowiedziałaś? — spytał Syriusz, próbując więcej nie krzyczeć.

Andromeda wzniosła na niego swój wzrok, otworzyła usta, chcąc odpowiedzieć, ale wtedy właśnie tymi drobnymi gestami doprowadziła się na skraj wytrzymałości. Zamrugała nerwowo i upadła z hukiem na ziemię, tracąc przytomność.

— Mamo… — zawołała Tonks, opadając również na kolana i czołgając się do swojej matki. Złapała jej twarz w ręce, próbując nawiązać z nią jakikolwiek kontakt, ale Andromeda nie reagowała. Syriusz i Remus znaleźli się tuż obok nich. Lupin chwycił teściową za zimne dłonie, przyjrzał się uważnie, próbując jakoś nazwać jej stan.

— Jest wykończona — szepnął, mówiąc rzecz najbardziej oczywistą, a przy tym doszukiwał się jakichś oznak zranienia, jakiejś krwi, siniaków, czegokolwiek. — Żadnych śladów, a to oznacza…

— Cruciatus — odpowiedział za niego Black, również dochodząc do tych samych wniosków co jego przyjaciel. Remus skinął głową, a Tonks, widząc, że są zgodni w tej kwestii, jęknęła przeraźliwie. 

— Mamo, ocknij się, proszę…

— Kochanie, idź po Althedę, ja i Syriusz się nią zaopiekujemy, dobrze? — poprosił Remus, próbując odciągnąć żonę od nieprzytomnej matki, ale ona wcale nie reagowała. — Słyszałaś? Doro… — Złapał ją za rękę, ściskając może nieco zbyt mocno, ale to był jedyny sposób by ta oderwała przerażone spojrzenie od swojej matki i zwróciła je na niego. Była zagubiona i przerażona. Nie wiedziała, co zrobić i chyba faktycznie nie słyszała tego, co Remus przed chwilą do niej powiedział. Powtórzył więc dosadnie: — Idź po Althedę. 

Tonks pokiwała głową, ale zajęło jej jeszcze kilka długich sekund, nim odeszła od matki i znów tego ranka przeniosła się do domu Szalonookiego. Kiedy jej nie było, Syriusz i Remus w milczącym porozumieniu przenieśli nieprzytomną Andromedę na kanapę. Obejrzeli ją jeszcze uważnie, upewniając się, że poza utratą przytomności i skrajnym wyczerpaniem, nie dolega jej nic więcej. Starali się by mimo braku świadomości, leżała komfortowo. Black nawet kląc głośno, poszedł do kuchni po szklankę wody, której jego kuzynka nie była w stanie w tej chwili wypić. Remus miał wrażenie, że Syriusz powstrzymuje się przed chluśnięciem wodą ze szklanki Andromedzie w twarz, by jakoś ja ocucić. Postawił jednak naczynie z hukiem na ławie i warknął wściekle:

— Oni są coraz bardziej bezczelni! 

— Nigdy nie cechowali się wyczuciem… — stwierdził Remus, chwytając teściową za nadgarstek, by zbadać jej puls. Był mocno przyspieszony, ale mimo wszystko to dobry znak.

— Co o tym myślisz? — mruknął pod nosem Black, przechadzając wzdłuż kanapy w tę i we w tę, jakby takie spacery mogły w jakikolwiek sposób rozładować jego emocje, a nie sprawić, że nakręcał się jeszcze bardziej. Remus wciągnął powietrze, licząc w myślach sekundy, w ciągu których serce teściowej pompowało krew w jej żyłach.

— Andromeda postąpiła bardzo lekkomyślnie — stwierdził, domyślając się, że kobieta musiała wcześniej dostać pismo z wezwaniem do Ministerstwa, a to oznaczało, że nawet słowem nie zająknęła się o takiej sytuacji, nie skonsultowała tego z nimi, nie ostrzegła, że gdziekolwiek wychodzi. — Wystarczyło pismo dotyczące jej męża, a ona kompletnie straciła rozum… — mruknął, kręcąc głową i układając dłoń Andromedy wygodnie wzdłuż jej ciała. Nie był uzdrowicielem, ale znał się na tyle, by stwierdzić, że chociaż przeraziła ich wszystkich, to w tej chwili jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Tym razem… — Jeśli takie prowokacje się powtórzą, jeśli wykorzystają Teda, żeby dostać się do niej i Dory… — zaczął nerwowo, uzmysławiając sobie, jak niewiele potrzeba było, by śmierciożercy dowiedzieli się o tym, gdzie są i dostali się do miejsca, gdzie czuli się naprawdę bezpiecznie. Black zatrzymał się, spoglądając na Remusa ze zrozumieniem. 

— Trzeba się z nim jak najszybciej skontaktować — stwierdził, doszukując się w ciągłej nieobecności Teda powodu, dla którego tak łatwo ich bezpieczeństwo mogło być zagrożone. — Chrzanić zakaz Kingsleya…

Remus spojrzał na niego z wdzięcznością, ale pokręcił głową. Wiedział, co w tym momencie zaoferuje Syriusz, wiedział też, że to nie on powinien poszukiwać znów Teda Tonksa.

— Ja to zrobię — stwierdził, a kiedy już Black miał zacząć się pieklić, że ani Kingsley, ani Remus nie będą mówić mu, co ma robić, dodał szybko: — Przejmiesz poszukiwania Lucasa, a ja odszukam mojego teścia i siłą sprowadzę go do domu, żeby jego nieobecność nie była pretekstem do takich sytuacji. — Black zgrzytnął zębami, ale pokiwał głową. Na coś takiego mógł przystać. W tej chwili zgodziłby się na wszystko, poza bezczynnością, ponieważ oboje zgadzali się co do jednego. — Każda następna może skończyć się tragicznie… 

***

To wydarzyło się krótko po tym, jak Andromeda odzyskała przytomność i z trudem opowiedziała o przebiegu spotkania w Ministerstwie… Tak jakby ten dzień od samego rana nie był już wystarczająco wymagający. W salonie Lupinów znikąd pojawił się patronus, którego Black zupełnie nie poznawał. Później dowiedział się, że srebrzysty ptak należał do Heathcote’a Barbary’ego. Wiadomość była skierowana do Remusa, jednak ten nie chciał opuszczać swojej żony i teściowej. Black najchętniej również zostałby z nimi, ale zgodnie z umową, którą chwilę wcześniej zawarli, on miał przejąć rolę Lupina w poszukiwaniach Lucasa Gottesmana. A tego mogła właśnie dotyczyć ta informacja.

Bary nie przekazał wiele, właściwie treść wiadomości nie była w żaden sposób konkretna. Mówiła jedynie o tym, że dwóch znajomych basisty z półświatka, a trzeba przyznać, że Bary miał bardzo wielu różnych i ciekawych znajomych, słyszało o tym, że w lesie w okolicach Cardigan widziano ciało mężczyzny. Bary nie chciał zdradzać swojej przykrywki i nie wypytywał o zbyt wiele szczegółów. Wiedział jedynie, że nikt tego ciała stamtąd nie zabrał, podejrzewając, że wkrótce mężczyzna wyzionie ducha i nie było potrzeby zaprzątać sobie trupem głowy. Ta wiadomość jednak na tyle zaniepokoiła Bary’ego, że jak najszybciej skontaktował się dowodzącym grupy, która miała tego dnia rozpocząć poszukiwania Lucasa, a był nim właśnie Remus i przekazał swoje podejrzenia, że być może ciało tego mężczyzny to właśnie Gottesman.Syriusz nie czekając na dalsze relacje Andromedy, zostawił ją pod opieką Tonks, Remusa i czujnym okiem Althedy. Wysłał wiadomość do jeszcze trzech osób, wyznaczonych tego dnia do poszukiwań i przeniósł się we wskazaną okolicę. 

Czteroosobowy oddział wylądował w wiosce pod lasem, przywitany przez siąpiący deszcz i przeraźliwy wiatr. Ta pogoda ewidentnie nie sprzyjała błąkaniu się po gęstym borze i szukaniu kogoś, zwłaszcza, że dokładnie nie wiedzieli, gdzie szukać. Nie mógł narzekać na swoich towarzyszy, przynajmniej w większości. Tak się akurat złożyło, że jego kompanię tworzyli wyłącznie aurorzy. 

Wśród nich byli Williamson i Proudfoot, z którymi niedawno rozmawiał na temat dołączenia do Zakonu. Obaj panowie zgodnie ze swoimi słowami i deklaracją, że chcą dołączyć do Zakonu, zaczęli działać niezwłocznie. Obecność dwóch nowych osób, bardzo odciążyła przemęczonych już czarodziejów. A Black musiał też przyznać, że w kwestiach towarzyskich, zwłaszcza Williamson, ale też i Proudfoot, byli dobrymi kompanami. Nie dziwiło już go to, że Tonks tak dobrze dogadywała się z nimi za czasów pracy w Hogsmeade. Można przyznać, że i on nawiązał z nimi bardzo dobry kontakt po tej pierwszej dość dziwnej i nieoczekiwanej rozmowie.

Ostatnią w ich grupie, była niestety osoba, z którą on nie chciał mieć do czynienia. Lucille Smith w jego najbliższym otoczeniu nie cieszyła się zbyt dobrą sławą. Wiedział doskonale, że dziewczyna była kiedyś bardzo blisko z Tonks, ale coś się spieprzyło jeszcze zanim on odzyskał przytomność. Właściwie to nie znał szczegółów. Wolał nie wnikać, zakładał, że mogą to być jakieś babskie dramaty, które je poróżniły. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że ostatnie spotkanie Nimfadory i Lucille miało paskudne skutki… 

Było to krótko po odejściu Teda. Po tym spotkaniu Tonks wróciła do domu wściekła, rzucająca gromiącym spojrzeniem i kipiąca ze złości. Wtedy właśnie w końcu przerwała długie i wyczerpujące ciche dni, jakie panowały między nią i Remusem. Oboje wówczas pozwolili sobie na zbyt wiele, wykrzyczeli wszystko, co było rysą na ich relacji, wypominając sobie przy tym głównie dawnych kochanków. Kłótnia ta, za która byli sami odpowiedzialni, ale do której z pewnością przyczyniła się Smith, eskalowała do tego stopnia, że Tonks nie bacząc na wszystko, a już zwłaszcza na ciążę, ruszyła w sam środek bitwy w Hogsmeade. Nimfadora była nierozważna, lekkomyślna i gdyby Remus nie kazał Lucky zabrać jej siłą do domu, wszystko mogłoby skończyć się zupełnie inaczej… A już z pewnością tragicznie. Wtedy właśnie okazało się że były kochanek Tonks, o którego chwilę wcześniej kłóciła się ze swoim mężem, był również w Hogsmeade i wyjawił Lupinowi gorzką prawdę, którą on brutalnie przekazał później Tonks. Nate Moore nie był dobrym człowiekiem… Nate Moore był śmierciożercą, który miał za zadanie zmanipulować Nimfadorę, wkupić się w jej łaskę i przeniknąć do Zakonu Feniksa. To zadanie mu się nie udało. Remusowi natomiast udało się pozbyć tego śmiecia z życia Dory raz na zawsze i odpłacić się przy tym za wszystkie krzywdy, które chciał jej wyrządzić. 

Syriusz nie wiedział dlaczego, ale myśląc - rzadko bo nie było tu już co roztrząsać - o Tonks i tamtym facecie, widział w tle właśnie Lucille Smith… Czemu? Sam nie rozumiał. Słyszał, że Smith popierała związek Tonks i Moore’a, nazywała go ponoć Panem Idealnym, a później wszystko się spieprzyło i dziewczyna nie chciała mieć już żadnego kontaktu z Nimfadorą. Zresztą Kingsley w rozmowie z Blackiem sam nazwał motywację Lucille nienawiścią i chęcią zemsty… Na kim i za co, tego już Black dokładnie nie wiedział. 

Był jednak wiernym przyjacielem i zawsze stał murem za swoimi bliskimi. Toteż nikogo nie powinno dziwić to, że nawet nie wiedząc dlaczego, pałał sporą niechęcią do Lucy. Ta najwidoczniej w pewnym stopniu odwdzięczała się tą niezasłużoną wrogością. Wystarczyło jednak parę chwil wspólnie spędzonych, żeby Syriusz znalazł powody by osobiście znielubić dziewczynę. 

Wyglądem bardzo różniła się od Tonks. Miała burzę mocno skręconych loków w jasnym odcieniu, znacznie ciemniejszą karnację i zblazowane spojrzenie. Wizualnie jedynie wzrostem przypominała Nimfadorę. Zachowanie jednak, cóż… 

Nikt, kto znał Dorę, nie mógł nie zauważyć tych ruchów. Black od razu przypominał sobie Tonks z czasów, kiedy zaczęła przychodzić na Grimmauld Place. Była wtedy kilka lat młodsza, znacznie bardziej sarkastyczna i wybuchowa. Zdawało się, że wyłapuje każdy komentarz i reaguje na niego jakąś miną lub gestem, zazwyczaj wywracając teatralnie oczami, co stało się w pewnym stopniu jej znakiem firmowym. Trudno było opisać to wszystko. Po prostu Tonks była niezwykle charakterystyczną postacią. Smith natomiast… Mogłoby się wydawać, że próbuje naśladować Tonks. Po co? Tego nikt nie wiedział. Black miał jednak w swoim życiu styczność z wieloma osobami, które próbowały upodobnić się do ludzi znacznie lepszych i wartościowych niż one same. Za czasów Huncwotów, gdy byli jeszcze w Hogwarcie, nie jeden facet próbował im dorównać, siląc się na jakieś tandetne żarty, które nie robiły na nikim wrażenia. Zdaniem Syriusza oryginał zawsze pozostawał niedościgniony. Spoglądał więc z politowaniem na Lucille, która co rusz wzdychała ciężko i wywracała oczami, albo krzywiła twarz w minach, które w żaden sposób nie dorównały tym naturalnym, które można było zaobserwować u Tonks. 

Po kilku minutach miał tego serdecznie dość. Tym bardziej, że jego myśli zaprzątały mu sprawy znacznie ważniejsze niż tania podróbka jego krewniaczki. Powinien skupić się na poszukiwaniu Lucasa. W końcu mógł nastąpić jakiś przełom. Mogli wiedzieć przynajmniej na czym stoją. Bo czy znajdą Gottesmana żywego, czy martwego - w końcu go znajdą. Będą mogli postawić kropkę na tej sprawie i nie rozdzielać kolejnych zadań, do których czuli się zobligowani, a które mogły nie mieć najmniejszego sensu i jedynie marnować ich siłę. 

Faktycznie powinien się na tym skupić, ale myślami wciąż był w domu Lupinów przy Andromedzie, która okazała się być, może nie tyle naiwną, co lekkomyślną. Jej wyczyn przysporzył im wiele nerwów i Black potrafił wyjść z domu jedynie dlatego, że jego Ally doglądała Andromedy. Remus co prawda stwierdził, że jej życiu nic nie zagraża. Black bał się jednak, że mógł się mylić. Każdy mógł… Nawet Altheda założyła, że po opatrzeniu Dedalusa, wszystko będzie się stopniowo poprawiać. Niestety pomyliła się i bardzo odchorowała ten błąd lekarski. 

Black nie wątpił w jej umiejętności, dobre chęci i oddanie z jakim opiekowała się potrzebującymi. Dowodem tego byli wszyscy ci ludzie, którzy ciągle okupowali ich dom. Wiedział, że Altheda zrobi wszystko, co w jej mocy. Nie mógł się jednak pozbyć wewnętrznego lęku, który był jeszcze większy, bo dotyczył bliskiej mu osoby. Najchętniej wróciłby do domu i mimo całego zaufania, sam przekonał się o tym, że Andromeda wydobrzeje. 

— Co się tak oglądasz, Black? — spytał nagle Proudfoot, a jego słowa zostało prawie zagłuszone przez odgłosy deszczu, który leciał z nieba. Syriusz rzeczywiście rozglądał się dookoła i wcale nie poszukiwał wzrokiem miejsca, w którym miał ponoć leżeć nieprzytomny mężczyzna. Oglądał się za momentem, w którym mógłby wrócić do domu. Pokręcił głową, uświadamiając sobie, że takie zachowanie może go tylko rozproszyć jeszcze bardziej, a przecież nie wiadomo na co natkną się w tym lesie.

— Miałem małą katastrofę w domu… — przyznał, próbując uciąć temat  i wyprostował się, skupiając wszystkie swoje zmysły na swoim zadaniu. 

— Zostaw to za sobą, mamy teraz misję do wykonania — stwierdził przytomnie Williamson, a Syriusz przytaknął mu kiwnięciem głowy. Dobrze było mieć przy sobie doświadczonego aurora, który ponadto wykazywał się zdrowym rozsądkiem i racjonalnym myśleniem. O pozostałej dwójce, Black nie mógł tego powiedzieć. 

— W twoim domu czy kogoś innego? — zapytała Lucille, a jej głos, chociaż z pozoru brzmiał zupełnie zwyczajnie, dla Blacka ociekał jadem. Zmrużył oczy, rzucając Smith nieprzyjemne spojrzenie. Ewidentnie piła do jego zażyłych relacji z Lupinami, a zwłaszcza z Tonks. Nie chciał dać jej się wciągnąć w żadną dyskusję, więc uciął, mówiąc zbyt przymilnym tonem:

— W domu rodzinnym, moja droga. 

— Zajmijmy się teraz tym, co najważniejsze… — przemówił Williamson, wyczuwając, że ta wymiana zdań donikąd ich nie doprowadzi. Black uśmiechnął się lekko, że Smith odwróciła wzrok. Nie była nawet w stanie wytrzymać walki na spojrzenia. Co innego Tonks, ona nigdy się nie poddawała w takich bitwach.

— Każdy z nas ma prawo decydować o tym, co jest dla niego ważne — przemówił zdecydowanym głosem Black, nawiązując poniekąd do tego, że Smith z łatwością oceniała wybory Tonks, nie mając o nich żadnego pojęcia. Ten drobny przytyk na razie mu wystarczył, powiedział więc: — Ale masz rację, Williamson, znajdźmy… — zająknął się nieznacznie. Już chciał powiedzieć, żeby znaleźli Lucasa, ale nie przeszło mu to przez usta. Równie dobrze mogli znaleźć innego nieszczęśnika. Nie powinni nastawiać się na to, że faktycznie w tym lesie leży gdzieś Gottesman, bo mogło to się skończyć jedynie przykrym rozczarowaniem. — Znajdźmy tego mężczyznę jak najszybciej. 

— Zgodnie z tym, co przekazał nasz informator, to jest gdzieś tutaj — stwierdził Proudfoot, zatrzymując ich wszystkich. Rozejrzeli się dookoła bezradnie. Doszli do rozwidlenia ścieżki, która prowadziła teraz w dwóch różnych kierunkach, okalając drzewa rosnące tak ciasno, że dorosły człowiek z trudem mógłby między nimi przejść. Stwierdzenie, że to gdzieś tutaj, nie podnosiło nikogo na duchu. 

— Rozdzielmy się — zdecydował taktycznie Williamson —  ja z Proudfootem pójdziemy od zachodu, a ty, Black, idź z Lucille idźcie od wschodu. 

— Słodko… — mruknął pod nosem Black, domyślając się, że współpraca ze Smith nie będzie należała do tych udanych. nie spierał się jednak. Nie był już dzieckiem, które tupało nóżką, gdy coś mu się nie podobało. Miał zamiar skończyć tą misję, oby z jak najlepszym skutkiem, a później zadbać o to, żeby on i Lucy nie byli zmuszeni do kolejnej współpracy. Śmiał twierdzić, że taki układ zadowoliłby ich obojga. 

Postąpili zgodnie z planem Williamsona. Dwóch aurorów poszło w stronę zachodu, a Syriusz i Lucy w przeciwnym kierunku. Ścieżka była wąska i błotnista. Szli niemal ramię w ramię, ale Black zachowywał odpowiedni dystans, przez co musiał przedzierać się przez mokrą trawę i topniejący śnieg, czując jak przemoknięte nogawki jego spodni przyklejają mu się do nóg. Milczeli, chociaż nie było dane Syriuszowi rozkoszować się paskudnym dźwiękiem ulewy. Lucille co chwilę chrząkała, próbując zwrócić na siebie jego uwagę, a on uparcie ją ignorował. Nie chciał poświęcać jej żadnej uwagi. Dziewczyna w końcu nie wytrzymała i mimochodem, sprawiając wrażenie, że zupełnie jej to nie interesuje, zapytała:

— Co tam u niej?

 Black parsknął głośno, nie mogąc już udawać, że nie słyszał. Ewidentnie Smith pytała o Nimfadorę.

— Więc tak to ma wyglądać? — zapytał z kpiną, kręcąc głową. — Urządzimy sobie krótką pogawędkę o Tonks, jak gdyby nigdy nic?

— Ja po prostu zastanawiam się czy coś jej nie rozszarpało od naszego ostatniego spotkania — stwierdziła beztrosko, rzucając tak parszywym argumentem, że Blacka wryło w ziemię. Oczywistym było dla niego, że ten komentarz nie był przypadkowy. Chodziło jej albo o Remusa, albo o synka Lupinów, którego Tonks nosiła pod sercem. Wszystko stało się dla niego jasne. Lucille nie pałała niechęcią do Tonks, ale do jej męża, a właściwie do tego kim był. Ona nienawidziła wilkołaków… Zatrzymał się i rzucił jej wściekłe spojrzenie. Nie zrzucił jednak jeszcze maski, która dawała mu przewagę nad dziewczyną.

— Jakie to przerażająco przykre… — stwierdził, wiedząc, że kolejny przytyk wyprowadzi ją z równowagi. — Starasz się i to bardzo, ale kiepsko ci wychodzi. Jesteś jedynie marną podróbą Tonks. 

— Nie pozwalaj sobie… — syknęła Smith, mierząc w jego stronę palcem. O tyle dobrze, że zrobiła to ręką, w której nie trzymała różdżki. Black uśmiechnął się nieprzyjemnie zadowolony z tego, że uderzył w czuły punkt.

— To ty pozwalasz sobie na zbyt wiele — stwierdził, a tym razem jego głos nie brzmiał już beznamiętnie. Pozwolił by złość i niechęć, którą teraz już osobiście darzył Smith, wybrzmiała w jego słowach. — Tonks wzięła cię pod swoje skrzydła, okazała przyjaźń i dobroć, wkręciła do Zakonu, a ty odwdzięczasz się jej w najgorszy sposób. 

— Nie wiesz, co się wydarzyło — rzuciła, mrużąc wściekle oczy, a Black wzruszył ramionami i ruszył dalej, nie mając zamiaru marnować czasu, na kolejną bitwę spojrzeń. Odpowiedział jednak:

— Nie muszę wiedzieć, szczegóły mnie nie obchodzą, ale wiem doskonale, że próbujesz wskoczyć w jej buty — powiedział dosadnie i nie oglądając się na nią, rzucił przez ramię: — Ale to za wysokie progi dla ciebie. 

Smith zrobiła kilka szybkich kroków. Słyszał doskonale, jak woda w kałużach rozchlapuje się przy jej każdym ruchu. Zatrzymała się tuż przy nim i z furią rzuciła brutalne oskarżenie:

— To przez nią zginął cały nasz oddział!

Black zgrzytnął zębami. Nie mówiąc już o całej wojnie, ale tylko o zawodzie aurora, trzeba było brać pod uwagę fakt, jak trudna była to profesją. Trudna i niebezpieczna… Idąc na kurs, każdy musiał zdawać sobie sprawę, że może nie wrócić z misji, bo tak wyglądało ich życie. Ryzykowali wychodząc do pracy, ale robili to świadomie. Z pewnością zdarzały się wypadki, w których dowódca zawinił, a konsekwencje jego decyzji ponosił cały oddział. Black wątpił jednak, żeby Tonks miała coś takiego na sumieniu. Nie słyszał o takiej sytuacji. A gdyby słowa Lucille były prawdą, to bez wątpienia byłoby inaczej. Odwrócił się do niej i posłał kpiące spojrzenie.

— Tam jest dwóch aurorów z waszego oddziału — stwierdził, wskazując w stronę, w którą udali się Williamson i Proudfoot —  ty jesteś tutaj, jedynie Savage… — zaczął, czując dreszcz na plecach, który nie był wynikiem paskudnej pogody i przemoczonych ubrań. Wciąż z trudem myślał o mężczyźnie, którego pochował i jego córeczce. Ten moment wykorzystała Lucille, która pewna swego stwierdziła:

— Nie tylko on. Simon, Michael, Andrew, Steven i Eliza, ich wszystkich Tonks ma na sumieniu…

— Swobodnie zarządzasz czyimś sumieniem — zarzucił jej Black, patrząc na nią z góry. Nie podobało mu się to, że ktoś rzucał oskarżeniami w stronę Tonks, nie podobało mu się to, że jakaś dziewczyna mówiła z taką łatwością o tym, kogo Nimfadora może mieć na sumieniu. 

On sam niejednokrotnie doświadczył paskudnych wyrzutów, ale była to kwestia indywidualna i każdy człowiek sam ze sobą mógł jedynie rozważać to, czy jest czemuś winny, czy nie. Ponadto sumienie było na tyle przekornym zjawiskiem, że często dopadało człowieka w najmniej odpowiednich momentach, wyolbrzymiając rzeczy, których się dopuścił lub nie, dotycząc często spraw, którym nie był winien a nawet takich, które jeszcze się nie wydarzyły. Znał to z autopsji… Syriusz z trudem zamykał wieczorami oczy od czasu bitwy na Pokątnej. Spotkanie Bellatriks i te wszystkie groźby, które wypowiedziała, były zbyt okrutne, żeby nie myślał o nich nieustannie. Gdy pozwalał sobie na chwilę bezczynności, dopadały go znienacka. Czuł się wtedy źle, że nikomu nie powiedział o okropnościach, jakie w jego umysł wszczepiła Lestrange. Nie umiał jednak ich nikomu powtórzyć. 

Prawdę powiedziawszy to, co wydarzyło się tego dnia z Andromedą, w myślach nieustannie próbował dopasować do układanki, składającej się z okrutnych obietnic, jakie przyrzekła mu kuzynka. Powiedziała, że krok po kroku będzie pastwić się nad najbliższymi Syriusza. Kto wie, może przyczyniła się do tortur, jakich Andromeda doświadczyła. Z pewnością nie bezpośrednio. Gdyby Bella złapała swoją siostrę we własne łapy, nie puściłaby jej żywej, albo wykorzystała do tego, aby dopaść innych. Mogła jednak zlecić by Ministerstwo i Rejestr Mugolaków skupiły się na rodzinie Tonksów. Mogła w nietypowy dla siebie sposób, próbować zatruć jadem ich codzienność, która i tak była wystarczająco trudna. Rozmyślając o wszystkim, co się wydarzyło i co mogło się wydarzyć, nie zauważył, że Lucille podeszła do niego jeszcze bliżej. Nie zauważył też w jej oczach rozpaczy i nienawiści, która ją trawiła. Oprzytomniał dopiero, kiedy odezwała się rozemocjonowanym głosem:

— Była pełnia… Tonks, ona przestała przychodzić do Ministerstwa, a naszych wysłano do uspokojenia zamieszek — wyjaśniła, zgrzytając zębami. — Nikt im nie powiedział, że chodzi o wilkołaki. To była cała sfora! — wykrzyknęła ze złością, jakby winę za to, co się wydarzyło, jakie dostali rozkazy od Ministerstwa, które już wtedy mogło być zinwigilowane przez śmierciożerców, faktycznie ponosiła Bogu ducha winna Tonks. — Nie mieli żadnych szans… — powiedziała, a głos jej się załamał. Syriusz poczuł ukłucie w okolicach serca. Nie z powodu słów Lucy ani tego, jakim tonem je wypowiadała. Po ludzku po prostu żałował życia tych ludzi, którzy je stracili w wyniku wojny. Nie tak powinno być, ale nawet jeśli już było, to z pewnością nikt z Zakonu ani tym bardziej Tonks, nie ponosili za to winy. Lucille najwidoczniej uważała inaczej i nakręciła się już do tego stopnia, że niemal krzyczała w przerażająco cichym lesie, który chłonął każdą kroplę jadu, jaką z siebie wyrzucała. — Ona powinna być z nimi! Powinna razem z nimi zginąć! A ona w tym czasie pieprzyła się jednym z tych potworów, a teraz nosi jego dziecko! 

— Zamknij się zanim powiesz o jedno słowo za dużo, gówniaro! — ryknął na nią Black, nie mając zamiaru słuchać tak parszywych oszczerstw wypowiedzianych pod adresem Tonks. Tym bardziej, że ta dziewczyna uważała, że Tonks powinna zginąć. To było dla niego niewyobrażalne. Sam był w stanie oddać życie tylko po ty, by on i jej dziecko byli bezpieczni. Poprzysiągł to sobie na Pokątnej, gdy słuchał gróźb Belli i tej przysięgi również miał zamiar dotrzymać. Nie było więc możliwości, by ktoś przy nim snuł teorie, według których Tonks mogłaby stracić życie. — Nie masz prawa oceniać Tonks, a jak widzę, właśnie to robisz i to w sposób najbardziej niedorzeczny — warknął wściekle, mierząc ją najbardziej odrzucającym spojrzeniem, na jakie był zdolny. — Nie rozumiem, jak ona mogła się tak pomylić co do ciebie. Nie rozumiem, jakim cudem jesteś w Zakonie, skoro wykazujesz się skrajnym brakiem tolerancji i głupotą — wytknął jej brutalnie, na co ta zareagowała tak, jakby dał uderzył ją w twarz. Nie miał zamiaru być względem niej delikatny, zupełnie na to nie zasługiwała. Zgadzał się z tym, że Williamson i Proudfoot nadawali się do Zakonu Feniksa, ale Smith? To inna sprawa i sam nie przyjąłby jej do ich organizacji, bo zupełnie zaprzeczała ich celom i wartościom. — Walczymy przeciwko nierówności pod każdym względem. To nie jest tak, że po jednej stronie barykady jesteśmy my, a po drugiej śmierciożercy i inne, jak to ładnie ujęłaś, potwory — wyjaśnił jej, najprościej jak potrafił. — Każdy człowiek jest równy, do czasu aż nie przyjdzie sądzić jego czynów. 

— Wilkołaki… — warknęła, nie dając za wygraną, ale Black nie pozwolił jej się wypowiedzieć. 

— Wilkołaki to też ludzie — powiedział tak dosadnie, że nikt już nie powinien się z nim spierać. — Mają prawo żyć, kochać i zakładać rodziny. Jak każdy człowiek mogą postępować dobrze i źle. Nie oceniaj całej grupy czy gatunku na podstawie zbrodni jednostki. Jeśli tak robisz, to rób to względem wszystkich — stwierdził brutalnie i dałby sobie głowę uciąć, że Smith zadrżała nerwowo. — W takim wypadku i ty i ja jesteśmy straceni. 

— Nic nie rozumiesz… — Pokręciła głową ze zrezygnowaniem. Syriusz zaczął się zastanawiać czy ona tą rozmową chciała go do czegoś przekonać, przeciągnąć na swoją stronę? Jeśli tak to poniosła całkowitą klęskę. 

— Możliwe — wzruszył ramionami, mając gdzieś jej punkt widzenia. Jej zachowanie było dla niego zupełnie niezrozumiałe i nie odczuwał żadnej potrzeby by taki stan zmienić. — Widzę za to, że pławisz się w nienawiści, która prędzej czy później cię wykończy — stwierdził bez żadnych emocji. Lucille nie była dla niego nikim ważnym, nie czuł się zobowiązany, by przejmować się jakkolwiek. Póki nie zagrażała jego bliski, nie rozsiewała o nich paskudnych plotek i nie rzucała nieprawdziwymi oskarżeniami, była mu zupełnie obojętna. Stwierdził jednak zgodnie z prawdą i po ludzku: — Współczuję ci straty przyjaciół, szczerze, ale nie wybielaj siebie. Nie wysiliłaś się nawet na tyle, by poznać Remusa, osądziłaś go na podstawie jednego faktu, ale jeżeli chodzi o tego pieprzonego Moore’a chętnie pchałaś Tonks w jego ramiona, chociaż jak się okazało był parszywym, pełnym nienawiści śmierciożercą — zarzucił jej, a ona jeszcze szerzej otworzyła oczy. Czyżby nie wiedziała o tym, kim był Moore, ten którego określała mianem Pana Idealnego? Niemożliwe, żeby ta informacja do niej nie dotarła… A może nie widziała nic złego w tym, że zachęcała Tonks do romansu ze śmierciożercą i uważała to, za coś mniej złego, niż związek z mężczyzną, którego się kocha pomimo tego, że ten jest wilkołakiem. Smith ewidentnie miała podwójne i zaburzone standardy. Gołym okiem było widać, że dawno porzuciła zdrowy rozsądek i kierowała się jedynie wściekłością. Pokręcił głową bez zrozumienia. — Widzisz, to właśnie nienawiść robi z człowiekiem. 

— Nie wiesz, o czym mówisz — szepnęła ze złością, krzywiąc paskudnie twarz. 

— Ty również — syknął zirytowany jej postawą, tym że nic do niej nie docierało. Widziała jedynie czubek swojego nosa i uważała, że ona jako jedyna ma rację, przykrywając to stratą przyjaciół i poczuciem niesprawiedliwości. Nie widziała tego, że rzucała oskarżeniami w stronę Nimfadory, mówiąc, jak powinna była postąpić, a sama nigdy nie zastosowała się do własnych wymagań. Łatwo było zwalać całą winę na Tonks, a o sobie zupełnie zapominać… — Skoro Tonks miała być z tymi aurorami podczas tej pełni i już nie wrócić, ty też powinnaś być z nimi i zginąć. 

Nie odpowiedziała. Syriusz czerpał z tego satysfakcję, chociaż nie miał pojęcia czy jej milczenie było spowodowane oburzeniem, czy może dał jej w jakiś sposób do myślenia. Widok jej miny wynagradzał mu nerwy, które ta dziewczyna mu zszargała. Miał nawet ochotę dorzucić coś jeszcze, żeby doskonale zapamiętała tą rozmowę, ale wtedy pomiędzy drzewami dało się słyszeć krzyk.

— Black? — Z początku Syriusz drgnął, niepewny tego czy faktycznie ktoś go wołał, czy może jedynie wiatr robił sobie z nich żarty. Dopiero później usłyszał znacznie wyraźniej. — Black, jesteś tu! Mamy go! 

Zostawił Smith za sobą i pobiegł niemal no oślep w stronę, skąd dobiegał go głos Proudfoota. Zmarnował zbyt dużo czasu na kłótnie z Lucille i to pozostała dwójka musiała dokończyć to, po co w ogóle tutaj przybyli. Biegł przed siebie, przeskakując nad krzakami, wpadając w kałuże, pozwalając gałęziom smagać go po twarzy. Słyszał, że Smith podąża jego śladem, a on stracił orientację. Miał ochotę zawołać do Proudfoota, żeby znów dał znać, gdzie są, ale głos ugrzązł mu w gardle. Brnął więc na wprost, licząc, że to właściwy kierunek. Zaczynało mu już brakować tchu, kiedy odsunął gałąź i zobaczył aurorów klęczących nad ciałem. 

Zamarł w pół kroku. Nie był pewien czy chce podchodzić bliżej. Widział, że Williamson wyciągnął torbę z czymś, co można było nazwać apteczką pierwszej pomocy i dział szybko, opatrując leżącego w trawie, pokrytego wodnistym śniegiem mężczyznę. Działanie aurora oznaczało, że żył. Jeszcze… Jednak to Black odłożył na dalszy tor. Bał się, że gdy zobaczy twarz tego człowieka, okaże się, że to nie Lucas i wszystko, co do tej pory zrobili, poszło na marne. Nie umiał się poruszyć, nawet wtedy, gdy Lucille go dogoniła i stanęła obok niego. 

— To on? — spytał w końcu Proudfoot, a Black zrozumiał, że ani on, ani też Williamson nigdy nie widzieli na oczy Gottesmana. 

Wziął głęboki oddech, by uspokoić niechciane drżenie ciała. I chociaż wbił spojrzenie we własne stopy, zrobił krok do przodu. Smith podążyła za nim jak cień. Syriusz policzył do trzech, a potem jeszcze do dziesięciu i powoli unosił wzrok. Najpierw dostrzegł stopy mężczyzny. Skarpetki na nich były od spodu brudne, utworzyła się na nich błotnista podeszwa, jakby człowiek bez butów próbował przedrzeć się przez lat albo inne miejsce, gdzie się znalazł. Później zobaczył spodnie. Nogawki były przemoczone i rozdarte w kilku miejscach. Niektóre plamy na materiale rozpoznał jako zaschniętą krew. Nie było jej dużo, ale sam fakt jej obecności był bardzo niepokojący. Następnie zwrócił uwagę na rękę, ułożoną wzdłuż tułowia - była zupełnie sina, być może od samych obrażeń, ale z pewnością również od niskiej temperatury, która nie sprzyjała wybieraniu się poza próg domu bez ciepłego okrycia. Tą kończyną zaopiekował się już Williamson, a przynajmniej tak wydawało się Syriuszowi, bo nie widział na niej skrzepniętej krwi czy innych rażących w oczy obrażeń. A musiało być ich całkiem sporo, bo koszula mężczyzny była zupełnie podarta i przekrwiona, jakby napadło na niego dzikie zwierzę i próbowało go rozszarpać. Zawartość jego żołądka podeszła mu do gardła na ten widok. Słyszał, jak aurorzy szepczą coś o wielokrotnym rozszczepieniu. Padło nawet określenie paskudne oraz biedak. Do Syriusza jeszcze nie docierało dlaczego właśnie tak nazwali jego stan. On niespodziewanie poczuł ulgę, gdy skierował w końcu wzrok na twarz mężczyzny. Blond włosy opadały mu ciężkimi strąkami na czoło, a każde pasmo posklejane było od błota i krwi. Ledwo można było dostrzec ich jasny odcień, zwłaszcza, że wydawały się wyjątkowo ciemne w zestawieniu z ziemistą i bladą skórą na jego twarzy. Był napuchnięty i poobijany, usta przybrały niemal fioletowy kolor, ale niewątpliwie był to Lucas Gottesman. Black miał ochotą krzyknąć na całe gardło z ulgi i radości, ale wtedy jego wzrok skierował się na drugą rękę, którą zajmował się teraz gorączkowo Williamson. I w tym momencie jego żołądek wywinął kilka fikołków, a gardło ścisnęło się boleśnie, bo… Tej ręki nie było. Została oderwana tuż przy barku, pozostawiając po sobie poszarpaną i wciąż, mimo upływu czasu, obficie krwawiącą ranę…

— No to już wiemy, że nie oddamy go żonie całego… — mruknął, zamykając oczy, by nie musieć patrzeć na okaleczone ciało Lucasa. Było to jednak niemożliwe, bo i tak pod powiekami wciąż je widział, a obraz ten miał dołączyć do wielu innych, które nawiedzały go w koszmarach. Koszmarem również miało być poinformowanie Emily Gottesman, że jej mąż żyje, ale już nigdy nie będzie taki, jak wcześniej. Syriusz nie dostrzegał żadnych pozytywów w tej sytuacji, Proudfoot najpewniej też, a Smith walczyła ze sobą, by mdłości z nią nie wygrały. Jedynie Williamson, który walczył z otwartą raną Gottesmana, przyznał z cieniem ulgi:

— Ale przynajmniej żywego.

Syriusz skinął głową, chociaż w głębi duszy nie był pewien czy posunąłby się do takiego stwierdzenia. Gdyby nie znaleźli Lucasa, być może już by umarł od wychłodzenia i utraty krwi. Jednak go znaleźli, ale czy powinni się cieszyć z tego faktu? Jak Gottesman zareaguje na swoje ewidentne kalectwo? Nawet jeśli przeżyje tą tragedię, to będzie musiał sobie zadać kolejne pytanie… Czy bycie żywym wystarczy do tego, żeby żyć?

***

Cały salon wypełniało pogodne nucenie, które momentami przemieniało się w głośny i nader entuzjastyczny śpiew. Ta radość mogła wydawać się dziwna, bo przecież zaledwie trzy dni wcześniej w tym samym pomieszczeniu wymęczona działaniami cruciastusa Andromeda upadła na posadzkę prawie bez tchu. Tymczasem teraz jej córka nie mogła się powstrzymać i dawała wyraz obudzonej w niej nadziei. 

Po tym fatalnym dniu, kiedy Andromeda zdecydowała się zaryzykować wszystko i pójść do Ministerstwa Magii, musieli włożyć dużo wysiłku w to, by opanować wszelkie emocje. Najpierw był strach - ogromny. Stan Andromedy był na tyle niepokojący, że wszyscy drżeli o jej zdrowie i  bezpieczeństwo. Tonks schowała nawet dumę w kieszeń i błagała Althedę, by kilkakrotnie zbadała jej matkę i upewniła się, że nic jej nie dolega. Farewell wypełniła jej prośbę, tak jakby ich niedawna kłótnia nigdy nie miała miejsca. Zapewniła, że jest to osłabienie, że Andromeda przez parę dni może być rozemocjonowana, z wycieńczenia mogą drżeć jej ręce i nogi, a nerwy brać nad nią górę bardziej niż zwykle. Ponadto zalecała dużo odpoczynku, dużo spokoju, jak najmniej stresu oraz codzienną porcję eliksiru wzmacniającego i uspokajającego. 

Dora nie wiedziała tego, ale Altheda przyznała później Syriuszowi, że pani Tonks miała ogromne szczęście. Cruciatusy były intensywne, rzucone wielokrotnie, ale nie na tyle umiejętnie, by wyrządzić trwałe szkody. Mimo wszystko, gdyby Andromeda została w Ministerstwie jeszcze trochę, a jej tortury potrwały odrobinę dłużej, to wszystko mogłoby się skończyć utratą zmysłów. 

Dziękowali więc Merlinowi za to, że taki scenariusz się nie ziścił, a Andromeda w zaskakującym tempie wracała do pełni sił. Opowiedziała później szczegółowo o tym, jak przebiegło jej spotkanie z ludźmi z Ministerstwa, o irracjonalnej i uwłaczającej propozycji anulowania małżeństwa z mężczyzną, którego kocha i którego przecież nie miała zamiaru nigdy zostawić. O tym, jak z uniesioną głową odmówiła brania udziału w tym absurdzie i utrzymywała, że jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie. Przyjęli to z ogromną ulgą. Nie wątpili, że duma Andromedy i jej przekonania są niezwykle silne. Jednak w takich sytuacjach, kiedy ktoś oferował opiekę nad twoimi najbliższymi, nawet najbardziej pewne siebie osoby o, mogłoby się wydawać, niezachwianej moralności mogły posunąć się do szalonych decyzji.

Poprawiający się stan Andromedy był czymś budującym. Nie mógł jednak zamazać całej tej sytuacji, w której zaryzykowała zbyt wiele, mogąc stracić przy tym zdrowie, a nawet życie. Sam fakt poprawy jej stanu z pewnością nie wprawiłby Nimfadory w tak zaskakująco dobry nastrój. Do jej małej euforii przyczyniło się to, że jeszcze tego samego dnia, gdy jej matka odwiedziła Ministerstwo, dostali niespodziewaną informację od Bary’ego. Podobno ktoś widział gdzieś rozszczepionego mężczyznę. Tym mężczyzną okazał się być Lucas. 

W końcu go znaleźli. Po tylu dniach, po tym jak cała nadzieja zdawała się umrzeć, a oni byli przekonani, że nie szukając już żywego Gottesmana tylko jego zwłok. Nimfadora czuła dreszcze na całym ciele, mając świadomość, że bardzo blisko było do spełnienia takiego obrotu spraw. Lucas był nieprzytomny, na skraju życia i śmierci, rozszczepiony po wielokrotnej teleportacji, podczas której stracił niemal całą rękę. Miał zostać kaleką, ale żywym kaleką. Z początku nikt nie chciał dopuścić Emily do Lucasa. Dawali Althedzie pole do popisu, by jak najsprawniej przywróciła światełko nadziei, jeżeli chodzi o jego stan. Farewell spędziła przy nim prawie całą noc, nie chcąc przeżyć powtórki sytuacji, w której musiała pożegnać i pochować Dedalusa.

Tym razem jej się udało i po całej nocy mogła stwierdzić z czystym sumieniem, że Gottesman przeżyje. Ręki nie można było już odtworzyć, chociaż Black spytał czy Szkiele-Wzro nie byłoby remedium na ten problem. Niestety było to niemożliwe. Ally próbowała wszystkich pocieszyć, że liczy się to, że Lucas żyje, taką też informację przekazali Emily, ale Syriusz nie był przekonany. Ulga do niego nie przychodziła, chociaż inni dali się jej ponieść. 

Zwłaszcza Tonks uległa fali dobrych informacji, chociaż sinusoida emocji, była dla niej trudna do wytrzymania. Nie mogła udawać, że poprawiający się stan mamy był dla niej lekiem na bardziej dotkliwy strach, odnalezienie Lucasa odblokowało lęki, które spychała na tył świadomości i kiedy już odetchnęła, pojawiła się kolejna wiadomość, którą można było nazwać wisienką na torcie. A to za sprawą rozmowy z mężem i Łapą.

Syriusz i Remus przekazali później Tonks, że niezwłocznie mają zamiar podjąć kolejną próbę odszukania Teda, bo z pewnością zdążył już nieraz przenieść się od jego spotkania z Blackiem. Powiedzieli jej, że tym razem nie wrócą bez niego. Dora nie mogła się doczekać chwili, w której znów będzie mogła spotkać się ze swoim tatą.

Z oczywistych przyczyn Remus nie wyruszył natychmiast. Z początku przeżywali stan Andromedy i drżeli o życie Lucasa. Potem Lupin wypytywał Blacka o to, jak ostatnim razem dotarł do Teda i sam zaczął planować swoją misję, próbując ustalić najlepszą drogę, którą powinien się udać na poszukiwania. Miał naprawdę dużo tropów i zapewnił Dorę, że jeszcze przed świętami Wielkanocnymi jej rodzina będzie w komplecie. 

Po takich informacjach, świat nabrał dla niej kolorów. Nie oczekiwała już z niepewnością wydarzeń tragicznych. Mogła skupić się na wyczekiwaniu narodzin synka, które teraz wydawały się być tym bardziej wyjątkowe, że wszyscy jej najbliżsi mieli być przy Nimfadorze. Nie miała nawet złego tego, że Remus jeszcze nie wyruszył. Wykorzystała ten czas, żeby przygotować dla swojego ojca paczkę. Spodziewała się, że przez te wszystkie jesienno-zimowe miesiące jej tata wiele przeszedł i nie ważne, jak dobrze był przygotowany, musiał ścierpieć paskudne warunki. 

Wzięła więc karton i zaczęła do niego wkładać wszystko, co najpotrzebniejsze. Świeże, czyste i przede wszystkim ciepłe ubrania, jedzenie, eliksiry wzmacniające i właściwie wszystko, co wpadło jej w ręce. Śpiewała przy tym i nuciła, czując w sobie szczęście, jakiego dawno nie czuła. Chyba jedynie wiadomość, że będzie miała syna, mogła się z tym porównywać. Z westchnieniem wydała z siebie ostatnie nuty melodii i przygładziła niebieski materiał, który położyła na wierzchu w kartonie. Zupełnie nie była świadoma tego, że ktoś od dłuższego czasu jej się przyglądał. 

— Cieszę się, widząc cię w tak dobrym nastroju — powiedział niespodziewanie Remus, zdradzając swoją obecność w salonie, a Tonks aż podskoczyła. Jej mąż chyba czerpał satysfakcję z tego, że w tym małżeństwie to on miał wyczulone zmysły i przy nim Dora wydawała być się głucha i ślepa. Obróciła się jednak w jego stronę posyłając mu promienny uśmiech. Ona też się cieszyła, że w końcu znów mogła poczuć chociaż odrobinę dawnej beztroski. Remus podszedł do niej, objął ją od tyłu, kładąc ręce na jej brzuchu i zajrzał na paczkę, którą przygotowywała. — Dziecięce ubranka? — zdziwił się, dostrzegając ubranko, które Andromeda wydziergała jeszcze przed tym, jak wybrała się na szaleńczą wycieczkę do Ministerstwa Magii. Spojrzał na Tonks bez zrozumienia, a ona wywróciła oczami, uśmiechając się błogo. Dla takiego widoku, nie musiał nic rozumieć, po prostu się nim rozkoszował. 

— Wiem, że jak tylko znajdziesz tatę, to go tu sprowadzisz, ale pomyślałam, że kilka drobiazgów nie pozwoli mu się sprzeciwiać — wyjaśniła, wskazując na paczkę, a potem położyła swoje dłonie na dłoniach Remusa i zaczęła się kołysać w rytm melodii, która wciąż krążyła jej po głowie. — Jest tu sporo ciepłych ubrań i trochę jedzenia, bo aż boję się myśleć w jakim stanie on teraz jest, a to… — westchnęła, uśmiechając się jeszcze szerzej na widok maleńkiego ubranka. — Możesz mu powiedzieć, że będzie miał wnuka.

— Jeśli nie to, to nie wiem, co może go skłonić do powrotu… — przyznał Remus, ukrywając twarz we włosach Nimfadory. Chłonął słodki zapach, jej poziomkowych perfum i pozwalał jej nadawać rytm ich ruchom. Maleństwo w jej łonie, również radośnie poruszyło się, co wyczuł wyraźnie przez skórę żony, a to rozczuliło go jeszcze bardziej. 

— Różdżka, Remusie — stwierdziła, zatrzymując się nagle. Lupin wyprostował się, spoglądając na nią bez zrozumienia. Tonks pokręciła głową i wyjaśniła zbyt pogodnie, jak na pomysł, który właśnie mu podawała: — Jeśli mój ojciec będzie się stawiał, masz go spetryfikować i mimo jego woli przenieść do domu. 

— Jesteś bezwzględnie urocza, Doro… — przyznał, uśmiechając się z czułością, a ona zaśmiała się wesoło, odwracając się twarzą do niego. Taka pozycja była coraz mniej wygodna, bo coraz większy brzuch Nimfadory utrudniał im powoli zwykłe objęcia. Remus jednak uwielbiał wpatrywać się w jej oczy, które teraz niemal lśniły od skrytych w nich iskierek radości. 

— Kiedy tata wróci, w końcu będę miała spokojną głowę, żeby myśleć o innych ważnych rzeczach — westchnęła z uśmiechem, przytulając się do jego torsu. Odruchowo niemal oparł brodę o czubek jej głowy, przygarniając ją do siebie na tyle, na ile był w stanie. Tym razem to on zakołysał nimi delikatnie i zaintrygowany jej słowami zapytał cicho:

— Jakich?

— Mieliśmy wybrać rodziców chrzestnych… — mruknęła, nie ruszając się nawet odrobinę w jego ramionach i przez to nie dostrzegła jego wysoko uniesionych brwi. Faktycznie wspominała niedawno o decyzjach, które prędzej czy później mieli podjąć, ale on osobiście nie miał czasu się nad tym zastanowić. Co więcej nie nazwałby tego sprawami ważnymi. Nie żeby było mu to wszystko obojętne, ale dla Remusa najważniejsze było to, że ich synek był zdrowy, że jego mama była zdrowa, a oni mimo wszystkich zawirowań nadal mieli swoją bezpieczną przystań, która oddzielała ich od wszechobecnej wojny. Co więcej był w stanie zgodzić się na wszystko i obstawiał, że to Dora wyjdzie z propozycją odpowiednich kandydatów, a on w pełni to zaakceptuje. 

— Jeszcze tego nie zrobiłaś? 

— To ma być nasza wspólna decyzja… — stwierdziła, szturchając go zadziornie palcem, a on parsknął krótko śmiechem, wyczuwając w jej głosie, że to coś się kryje za tym bardzo dyplomatycznym stwierdzeniem.

— Ale? 

— Ale chciałabym, żeby matką chrzestną była Sara — przyznała zupełnie szczerze, a Remusa zupełnie to nie zdziwiło.

— Oczywiście — zgodził się bez zawahania. On sam nie miał bliskich przyjaciółek czy rodziny, której mógłby zaproponować taką rolę. Gdyby musiał wybierać, pewnie by wskazał i tak na kogoś z najbliższego otoczenia Dory. A Sara była wyborem wręcz oczywistym. W końcu była najlepszą przyjaciółką Tonks i taka była kolej rzeczy. 

— W końcu nasz chłopiec i Amelia będą praktycznie rodziną — stwierdziła Nimfadora, jakby czuła się zobowiązana do wyjaśnienia swojej decyzji i przekonania Remusa, który i bez tego w pełni się z nią zgadzał. — Ja jestem chrzestną Amy, a Sara będzie chrzestną tego Huncwota. 

— A ojciec chrzestny? — zapytał, nie wnosząc żadnego sprzeciwu. Serce mu rosło, gdy Dora nazywała ich małego synka Huncwotem. Dawało mu to poczucie, że przekazuje swoją spuściznę dalej i do momentu, aż Tonks nie zaszła w ciążę, nie był świadomy tego, jak wielkie w nim było pragnienie posiadania rodziny i bycia ojcem. Teraz te marzenia były realne i nie mógł się doczekać, aż za chwilę zaczną się spełniać.

— Mam kilku kandydatów, ale chciałam, żebyś ty go wybrał… — przyznała, posyłając mu zachęcający uśmiech i osiągnęła swój cel, bo naprawdę zaczął się zastanawiać. Bo jak w przypadku matki chrzestnej, nie miałby kogo zaproponować, tak propozycja człowieka, którego chciałby widzieć w roli chrzestnego swojego dziecka, była dla niego równie oczywista, jak to, że Tonks  wybierze Lucky. Jednak to nie rozwiązywało całego problemu.

— Jak znam Syriusza, to się nie zgodzi… — mruknął, mając poważną zagwozdkę, co musiałoby się wydarzyć, żeby Black przyjął ich propozycję.

— Też o tym myślałam — przyznała Tonks, kiwając głową i skrzywiła się z przykrością. — Ma już jednego chrześniaka i w kółko ględzi o tym, że jest wyrodnym wujkiem — stwierdziła, wypowiadając na głos myśli Remusa. Oboje dość trafnie przewidzieli reakcję Blacka, ale Lupin nagle się spiął, bo Tonks nieświadomie sprawiła, że znalazł idealnego kandydata na ojca chrzestnego. Dora zauważyła w nim tą nagłą zmianę, więc odsunęła się i spojrzała na niego pytająco. — Co? 

— Może w takim razie Harry — wysunął propozycję, przyglądając się reakcji żony.

— Nasz Harry? — spytała zaciekawiona, ale również zdziwiona. — Harry Potter? 

— James i Lily byli moimi przyjaciółmi i ja też w pewnym sensie byłbym wujkiem Harry’ego — stwierdził, wyjaśniając swój tok myślenia w dokładnie ten sam sposób, jak wcześniej robiła to Nimfadora. Sam zdziwił się, że pomyślał o Harrym dopiero teraz. Kiedy młody Potter się urodził, James wybrał na ojca chrzestnego Syriusza, Lily zapewniła wtedy, że przy drugim dziecku, ta rola przypadnie Remusowi. Tak się jednak nie stało. Przez wiele lat ani on, ani pewnie Syriusz nigdy nie pomyśleli o tym, że w innej rzeczywistości odwdzięczyli się taką samą propozycją Potterom. Dopiero teraz Remus mógł nad czymś takim się zastanawiać. Jamesa ani Lily już nie było, nie mógł wybierać między nimi a Blackiem. Tylko, że ten jedyny kandydat z pewnością by odmówił jemu i Dorze. Na świecie był jednak jeszcze jeden Potter, którego Remus mógł nazwać swoim przyjacielem. Nie był dla Harry’ego wujkiem, ale to nie zmieniało faktu, że zależało mu na tym chłopaku i poświęciłby dla niego życie. Liczył, że po wojnie będą dla siebie bliscy, a bycie ojcem chrzestnym syna Remusa, z pewnością przybliżyłoby Harry’ego do Lupinów. — Gdyby świat nie był okrutny, on i nasz chłopiec mogliby się nazywać poniekąd kuzynami, prawda?

— Najprawdziwsza prawda — zgodziła się z nim Nimfadora, uśmiechając się czule. Wzięła głęboki oddech i stwierdziła ostatecznie: — Więc Harry…

Remus uśmiechnął się szeroko, zdziwiony tym, jak ta decyzja go uszczęśliwiła w tej chwili. Nie wiedział, gdzie teraz jest Potter i czy przyjdzie im się spotkać przed narodzinami dziecka, ale bardzo chciał przy najbliższym pytaniu poprosić go o to, żeby był ojcem chrzestnym jego syna. Kiwnął głową, zgadzając się. 

— Harry. 

— Czyli jeden problem mamy z głowy — przyznała z radością Tonks, wspinając się na palce i całując go krótko, a gdy tylko jej usta oderwały się od jego, stwierdził zupełnie szczerze, domyślając się, co będzie drugim problemem potrzebującym dyskusji i decyzji:

— Nie wiem czy jestem gotowy na wybór imienia, nadal nie wymyśliłem takiego, które sprostałoby twoim wymaganiom…

— Na to mamy jeszcze jakieś dwa miesiące — przyznała, przekrzywiając głowę i przyglądając mu się z błyskiem w oku. — Bardziej interesują mnie twoje urodziny. 

— Urodziny? — powtórzył za nią kompletnie bez zrozumienia, a ona błysnęła uśmiechem, kręcąc głową z załamaniem.

— Tak, jak każdy człowiek masz je co roku — przypomniała mu, jakby był tego zupełnie nieświadomy. Tyle, że nie to było powodem jego zdziwienia. — Z powodu wielu rzeczy, nie mieliśmy jeszcze okazji świętować ich razem. Wiem, że jest wojna i w ogóle, ale… — Wzruszyła ramionami, robiąc przy tym tak uroczą minę, że nie mógł się nie uśmiechnąć. Faktycznie mimo tego, że nie znali się od wczoraj, to nigdy nie spędzili razem swoich urodzin. To bardzo zdziwiło Lupina, gdy to sobie uświadomił, ale tak naprawdę nigdy nie lubił przesadnego świętowania. Nie widział takiej potrzeby. Dora najwidoczniej miała inne podejście do tej sprawy. — Chciałabym, żeby to były twoje najlepsze urodziny. 

— Wystarczy, że będziesz obok, kochanie — przyznał łagodnie, licząc dni do swoich urodzin, które miały nadejść zaskakująco szybko. Nie chciał, żeby Dora wysilała się na jakieś niespodzianki i atrakcje na miesiąc przed porodem, tym bardziej, że naprawdę wolał spędzić z nią spokojną chwilę i to w zupełności by mu wystarczyło.

— Widzisz to? — spytała, unosząc swoją dłoń i podstawiając ją mu przed twarz. Na jej palcu zalśniła nieidealna obrączka, którą przetransmutował z jej kolczyków w dniu ich ślubu. Lubił wracać wspomnieniami do tamtego dnia, wtedy wszystko było dla niego idealne, chociaż zupełnie spontaniczne, nieplanowane i pozbawione przesady. Tamtego dnia przyrzekli, że jedno nie opuści drugiego aż do śmierci. I właśnie o tym, Dora próbowała mu przypomnieć. — Dzięki temu, zawsze będę obok. To powinno być dla ciebie oczywiste, a ja chcę coś dla ciebie zorganizować, żebyś wspominał ten dzień i żebym ja za rok miała zagwozdkę, jak to przebić — stwierdziła, uśmiechając się do niego w sposób niezwykle uroczy. Złapała go za kołnierz koszuli, przybliżając swoją twarz do jego i spytała szeptem, jakby wyjawiali sobie właśnie swoje największe tajemnice. — Więc, czego pan Lupin życzy sobie na swoje trzydzieste ósme urodziny? 

— Ała… Nie musisz wypominać… — syknął, udając, że świadomość jego wieku bardzo go zabolała, a Tonks zaśmiała się w reakcji na te słowa. Spojrzała na niego jednak wyczekująco, nie dając się rozkojarzyć żartobliwym komentarzem. Remus uśmiechnął się, ujął jej dłoń i ucałował ją w obrączkę. Jeśli już musiał odpowiedzieć na to pytanie, to miał tylko jedną prośbę. — Wiele mógłbym sobie życzyć, chociaż wszystko co najważniejsze mam teraz w swoich ramionach… Ale tak naprawdę marzy mi się mały urlop od chaosu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz