Często mam problem z pisaniem posłowia do rozdziałów. W sumie mogę powiedzieć, że nie za bardzo to w ogóle lubię. Dlatego zdarza się, że puszczam publikację bez własnego komentarza. Ale zdarzają się też rozdziały, gdzie nie wyobrażam sobie, by po ostatnim zdaniu pojawiło się coś jeszcze. To jest właśnie taki rozdział.
Po ostatnim, gdzie dowiedzieliśmy się o nieuchronnej śmierci Teda, nadszedł czas na jego pożegnanie. Temat niewyobrażalnie trudny, bo każdy z nas chyba zmierzył się kiedyś ze stratą bliskiej osoby. Każdy przeżywa to na swój sposób i mnie również ciężko było opisać perspektywę naszych bohaterów. Sama chyba nie miałam sił by rozgrzebywać ich uczucia szczegółowo. Tak samo nie czułam się na siłach, żeby opisać bezpośredni moment, w którym Remus informuje Tonks o śmierci jej taty, chociaż w założeniu miał pojawić się na koniec poprzedniego rozdziału.
Mimo tego mam nadzieję, że uda Wam się odczuć całą gamę emocji, które towarzyszą naszym postaciom, które muszą zmierzyć się z bitwą gorszą niż niejedna walka, którą przeżyli. A my w tym (ale także i w następnym) rozdziale będziemy im towarzyszyć ♥
Cały ich dom spowił mrok. Nieprzenikniony i tak gęsty, że dusił ich wszystkich, wyciskając nawet najmniejsze tchnienie. Odbierał im życie… A powodem tego wszystkiego był nieproszony gość, którego nie chcieli wpuszczać. W ich progach miał zawitać ktoś inny, a nawiedziła ich śmierć.
Wdarła się, chociaż oni od kilku lat próbowali jej unikać, zgubić jej trop, a ona i tak koniec końców miała odnaleźć drogę do nich wszystkich. Była na tyle okrutna, że znęcała się nad nimi, wyrywając z ich życia ogromny fragment, który w ich organicznej rodzinie był dużym kawałkiem serca. Odbierając go, pokruszyła serce każdego z nich na milion kawałków, z rozkoszą obserwując ich nieudolne próby łatania najważniejszego z organów, a robili to w takt bezlitosnych słów…
Ted Tonks nie żyje…
Remus czuł się marionetką w rękach śmierci, która pociągając za sznurki postawiła go przed jego żoną i teściową, wpychając w usta to odbierające chęci do życia zdanie. Był zwiastunem śmierci. I to, że on przekazał te przerażające wieści, to że on odnalazł Teda miało go dręczyć do końca ich dni. Te wyrzuty sumienia nigdy nie dadzą mu o sobie zapomnieć… Jak miał być wsparciem dla Dory, kiedy to on przyniósł w ich progi nieszczęście?
To było największe wyzwanie. Być przy niej ze świadomością, że słowa wypowiedziane jego głosem złamały jej serce i rozerwały całe życie. Ale był przez cały czas. Trzymał ją w ramionach, odgarniał włosy z zapłakanej twarzy, znosił kolejne szlochy. Nie śmiał jej uspokajać, nie odważył się powiedzieć czegokolwiek innego poza tym, że kocha ją i jest przy niej. Nie miał pojęcia czy to jakkolwiek jej pomagało. Jemu jednak tak… I to dodatkowo go przytłaczało. Potrzebował ulgi dla siebie samego, ale chciał współodczuwać to, czego doświadczała Dora. Nie miał zamiaru zostawić jej samej, nie miał zamiaru odstąpić jej na krok, póki pozwalała mu się obejmować. Łudził się, że jego obecność ochroni ją przed dodatkowym bólem. Próbował. Próbował z całych sił. Ale z nich również w końcu opadł…
Stało się to, gdy Dora od dłuższego czasu milczała, nie słyszał już szlochu, nie czuł przerywanego, roztrzęsionego oddechu. Trwał tak jeszcze chwilę, obejmując ją mocno, ale ta niepokojąca cisza, tragedia kryjąca się pod przykrywką spokoju, odbierała mu dech. Panika. Tylko ona kołatała mu w głowie…
Wyswobodził się spod ciężaru ciała Tonks. Otulił ją szczelnie kocem, upewniając się, że nie zmarznie, chociaż to nie od chłodu drżała przez cały dzień. Uważał jednak, że to najlepsze, co mógł zrobić. Zaryzykował jeszcze i ucałował jej zapłakane policzki, zastanawiając się, czy jeszcze zobaczy na jej twarzy uśmiech. A jeśli tak, to kiedy? Pogładził również jej brzuch, wyczuwając bicie serca ich synka, który wykazywał ogromną wyrozumiałość, a może sam przeżywał żałobę po dziadku, którego nigdy nie pozna… Wpatrywał się w ukochaną, ale ten widok wywoływał w nim samym płacz.
Wyszedł z sypialni, wyrzucając sobie, że przecież nie powinien tego robić… Musiał jednak zaczerpnąć oddechu, by później wrócić. Tak naprawdę nie opuszczał Tonks. Wciąż był przy niej myślami, a jego serce było z nią już od zawsze i na zawsze.
Zamknął drzwi, ciesząc się, że Dora nie ma wyczulonych zmysłów tak jak on i spała nadal, wykończona nieustannym płaczem. A on wymknął się tylko po to, żeby tuż za drzwiami oprzeć się o ścianę i osunąć się na podłogę, nie potrafiąc zrobić dalej nawet kroku.
— Jak bardzo źle? — Głos Syriusza był cichy, pozbawiony emocji, co było jedynie przykrywką. Black tak naprawdę nigdy nie był obojętny, ale bronił się przed uczuciami. Teraz też to zrobił i to nie bez powodu, bo Remus kątem oka dostrzegł, że jego przyjaciel wyszedł z pokoju, który zajmowała Andromeda. Lupin zadrżał pod kolejną falą wyrzutów sumienia. Zupełnie zapomniał o teściowej, skupiając całą swoją uwagę na Dorze, a Andy przecież straciła ukochanego mężczyznę…
— Bardzo — szepnął z trudem, nie mogąc inaczej określić stanu Tonks, chociaż to słowo nawet w małym procencie nie oddawało tego wszystkiego. — A Andromeda?
— Chyba gorzej… — westchnął Syriusz i ze strachem spojrzał na drzwi, które sam przed chwilą zamknął. Było w jego spojrzeniu coś więcej niż współczucie dla pogrążonej w żałobie krewnej, ale Remus nie był teraz w stanie przyjąć więcej zmartwień na swoje barki. Zapadłby się w sobie, gdyby to zrobił.
— Podziękuj Althedzie za eliksir — mruknął, chwytając się jedynej rzeczy, która nie wybrzmiewała w nim żalem, chociaż Tonks nie była w stanie nawet go zażyć, a Remus nie chciał jej zmuszać. Black pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że nie ma za co dziękować i to oczywiste, że on i Farewell chcieli jakoś pomóc. Podszedł do Remusa, ale nie próbował go zaciągnąć z dala od sypialni, w której spała Nimfadora. Usiadł obok niego, zapewniając swoją obecnością, że nie ma zamiaru ich zostawić.
— Co możemy zrobić? — spytał, sam czując przytłaczającą bezradność. Nienawidził tego uczucia. To było najbardziej beznadziejne… W innych sytuacjach umiał sobie radzić, po prostu działać, a teraz nie był zdolny zrobić nic. Gdyby ktoś tylko mu powiedział, co ma zrobić, zrobiłby to natychmiast.
Remus spojrzał na niego beznamiętnym wzrokiem, jakby sam chciał znać odpowiedź na to pytanie. Syriuszowi zrobiło się głupio, że w ogóle się odezwał.
— Chyba po prostu przy nich być… — stwierdził nieporadnie Remus, nie mogąc wymyślić nic innego. Przez ostatnie godziny również nic nie przyszło mu do głowy. — Nie wiem, czy coś innego by pomogło.
— Jesteśmy — zapewnił Black, mając na myśli siebie i Ally, która również nie odmówi pomocy i wsparcia. W końcu byli rodziną i nic na tej ziemi nie mogło tego zmienić. — W każdym momencie. Dla was wszystkich — dodał, szturchając go ramieniem, bo nie chciał, żeby Remus zapominał w tym wszystkim o sobie. — Jak ty się trzymasz?
— Jakoś… — stwierdził, wzdrygając się. I coś w nim pękło, bo zaczął w końcu mówić inaczej niż jedynie półsłówkami. Musiał to z siebie wyrzucić, a teraz jedynie Syriuszowi mógł o tym powiedzieć. Nie tylko teraz… Nigdy nie zamierzał powiedzieć o tym Dorze czy jej matce. — Nie chciałbyś tego widzieć. To było przerażające… — stwierdził, zamykając oczy, ale obrazy z lasu, w którym znalazł Teda, dręczyły go nieustannie. A przecież miało być inaczej, wszystko miało skończyć się dobrze. I o tym nie zapomniał wspomnieć Syriuszowi. — Dora dała mi dla niego paczkę. Z ubraniami i jedzeniem, bo bała się, że będzie zmarznięty i głodny — wyjaśnił, a Syriusz skinął głową, rozumiejąc jej motywacje. Sam też nie poszedłby po Teda z pustymi rękami, a Tonks z pewnością podchodziła do tego jeszcze bardziej emocjonalnie. — Włożyła do niej ubranko naszego syna, żeby Ted wiedział, że to będzie chłopiec — przyznał Remus łamiącym się głosem, a Blacka ukłuło w serce. Lupinowie byli przecież tak szczęśliwi. Jak mogliby nie być, oczekując na narodziny dziecka? Łapa miał swoje zdanie na temat rodzicielstwa w czasie wojny, ale skoro już ciąża stała się faktem, to nie było innego sposobu, jak cieszyć się tym szczęściem, które miało się narodzić. Tonks z pewnością chciała dzielić tę radość z obojgiem rodziców i naturalnym było dla niej, że chciała ofiarować odrobinę tego radosnego oczekiwania powracającemu Tedowi. — Chciała, żeby wracając do domu, czuł się dobrze — Remus potwierdził domysły Syriusza, a to tylko dodawało tragizmu tej sytuacji. Lupin wyszedł z domu z radosną nowiną, a wrócił z przerażającą. Ale nie tylko to ciążyło Lunatykowi, nie tylko to sprawiło, że ten facet pozwolił sobie na łzy, które chyba bez jego wiedzy płynęły z oczu. — Nawet wtedy, gdy go upodlili, porzucając jego zwłoki w błocie, musieli wypalić na jego skórze słowo szlama… — wypluł z wściekłością, która wylewała się z niego wraz ze łzami i kolejnymi słowami. Nie miał w sobie wybaczenia dla tych, którzy odebrali życie Tedowi, nie miał zrozumienia dla takiego bestialstwa. Chciał krzyczeć, chciał się zemścić, chciał dać ujście tej złości. Mógł utonąć w tym, ale reakcja Syriusza, tak prawdziwa i szczera sprowadziła go na ziemię. Black zadrżał, odwracając twarz. — Wybacz, nie mówmy o tym.
— Nie, ja po prostu… — odezwał się ochrypłym głosem Syriusz, chcąc od razu powiedzieć, że Remus nie powinien na niego patrzeć, ale znów zadrżał.
Wciąż powtarzał sobie w głowie groźby Bellatriks. Mówiła, że Voldemort wypuścił za Tedem swoje psy, że ścigał go już nie tylko za to, że był mugolakiem, ale za to, że był Tedem Tonksem. Czy Bella zaczęła spełniać swoje groźby? Zaczęła od Teda, a teraz przyjdzie po kolejnych ludzi, których kochał? Błagał, żeby tak nie było… Żeby to okazał się bezlitosny i okrutny zbieg przypadku. Nie mógł jednak otrząsnąć się z tego przerażenia, które znów go ogarnęło…
— Kiedy go szukałem, byłem w wielu miejscach — przyznał, próbując nie myśleć o Belli i jej złowrogich obietnicach. Nie był gotowy o tym rozmawiać, a już zwłaszcza nie teraz i nie z Remusem. Mógł jednak powiedzieć o czymś innym, o czym wiedziała tylko Altheda. — Raz natknąłem się na duże obozowisko. Znacznie większe niż to, w którym żył Ted. Było kompletnie zniszczone. Namioty, plecaki, wszystkie rzeczy, które mieli przy sobie… — mruknął, zaciskając pięści, bo fala emocji, która wtedy mu towarzyszyła znów go zalewała, a nie miał więcej miejsca na to, co w życiu najgorsze i najtrudniejsze. — Dopadli ich i… — Głos ugrzązł mu w gardle, bo żadne słowo nie chciało mu przejść przez usta. Zgrzytnął jednak zębami i zmusił się do tego, żeby powiedzieć o tamtych wydarzeniach: — Zrzucili ich ciała na stos, pomnik triumfu tego barbarzyństwa. Nagich i pozbawionych człowieczeństwa, na które ich zdaniem nie zasługiwali.
— Nic nie mówiłeś… — zauważył Remus, patrząc na niego, dzięki Merlinowi, nie ze współczuciem, a zrozumieniem. Oboje doświadczyli niemal tego samego. Oboje dzielili te same koszmary.
— To było zbyt trudne… — westchnął Black, wzruszając ramionami, jakby jego powody do milczenia nie miały najmniejszego znaczenia. Zgarbił się jednak pod ciężarem wszystkiego, co dźwigał. Nie mógł się pogodzić ze śmiercią Teda, ale to była aktualna codzienność. Gorsze było to, że spotkał go dokładnie ten sam los, co ludzi, których on kiedyś znalazł… — Jeden z mężczyzn miał na ciele wypalone jedno zdanie. Szlamy do szlamu… — wysyczał pospiesznie, nie mogąc znieść brzmienia tych słów tak nieludzkich, że nigdy nie powinny istnieć, tak jak ci, którzy tę chorą ideologię wyznawali. — Pochowałem ich wszystkich w bezimiennym grobie. Ich rodziny pewnie wciąż czekają i mają nadzieję, a ja nie byłem w stanie nawet ich poinformować, że to wszystko było na nic…
— Wciąż łudzę się, że jest inaczej — szepnął bez przekonania Lupin, chowając twarz w dłoniach. To było dla niego za dużo, nie miał już siły, nie miał już woli walki i nadziei. Czuł, że wszystko, co podtrzymywało go do tej pory, wyparowało. Był tym przerażony. Tym bardziej, że wiedział doskonale o tym, że to on będzie musiał zdobyć się na to, żeby zawalczyć o ich rodzinę, o to żeby nie pogrążyła się w otchłani rozpaczy. Nie wiedział, jak miałby to zrobić. W tej chwili wątpił nawet, że to możliwe. — Ale chyba już nie potrafię…
— To była jego decyzja, od której nie mogliśmy go odwieźć — mruknął, próbując przekonać nie tylko Remusa, ale także samego siebie. Sam miał wątpliwości. Włożył tyle trudu w to, żeby odnaleźć Teda, rozmawiał z nim twarzą w twarz, zastanawiał się nad tym, jak bezpiecznie sprowadzić go do domu i zapewnić ochronę jego towarzyszom, a teraz to wszystko wydawało się bez znaczenia. Przy tym wszystkim śmierć Teda była jeszcze bardziej bolesna i niemal niemożliwa do zniesienia. Tak on to czuł, a co dopiero miały powiedzieć Tonks i Andromeda… — Zrobiliśmy wszystko, prawda?
— Jeszcze nie… — stwierdził z goryczą Remus, a za tymi słowami mogło się kryć tyle, że myśli Blacka eksplodowały. Wracał ciągle do chwili, w której widział Teda po raz ostatni, kiedy chociaż wykończony to jednak wciąż był żywy. Oni wszyscy byli żywi…
— Byli z nim inni — mruknął cicho, wspominając podsłuchane rozmowy w obozowisku. Głównie myślał o współlokatorze Harry’ego, który był w jego wieku i nie powinien błąkać się po lesie w towarzystwie nieznajomych. Był szczęściarzem, że natknął się na Tonksa, ale Teda to szczęście ostatecznie opuściło… Pytanie czy Deana i pozostałych też? — Dirk Cresswell, Dean Thomas, przyjaciel Harry’ego i dwóch goblinów…
— Był tylko Ted… I chyba ten Dirk… — przyznał i zadrżał, a ta reakcja była na tyle wymowna, że Syriusz już wiedział, że Cresswell też nie przeżył. Nie wypytywał o szczegóły, nie miał serca tego robić, nie w tej chwili… Remus natomiast poczuł się jeszcze bardziej przytłoczony, o ile w ogóle to możliwe, gdy usłyszał nazwisko mężczyzny, którego pochował w bezimiennym grobie. O dziwo łatwiej było mu z myślą, że nigdy nie pozna tego nazwiska, teraz myślał o rodzinie tego mężczyzny, która musiała przeżywać to samo co oni przez ostatnie pół roku i nie będą mieli możliwości, by te oczekiwanie się skończyło. — Myślisz, że są wciąż w lesie?
— Wielu wciąż się tam ukrywa, może oni również? — stwierdził Black, próbując dać sobie i Remusowi jakikolwiek okruch nadziei. Czy w ogóle to się opłacało? Nie wiedział, chciał, żeby po prostu znów było im lżej, ale Lupin nie dał się na to złapać, bo westchnął bez przekonania:
— Może…
Syriusz nie powiedział już nic o tych, którzy podróżowali z Tedem. Nic nie mogło odwrócić ich myśli od straty, którą ponieśli. Skupił więc się na ich sytuacji, by nie zwariować, chociaż i tak już tracił zmysły. Altheda pewnie też zamartwiała się tym, że on jeszcze nie wrócił, po tym jak niespodziewanie wpadł znów do domu po eliksiry uspokajające dla Tonks i Andromedy, mówiąc, że wszystko wyjaśni później, a przecież miał wyjść tylko na chwilę odsapnąć u Lupinów. Nie spodziewał się, że spotka go u nich coś gorszego niż irytujący pacjenci. Jak bardzo się mylił… Od tej sytuacji nie mógł uciec, nawet jeśliby chciał. Musieli zapewnić opiekę Andy i Tonks, a on nie mógł zostawić Remusa z tym wszystkim samego. Musiał rozwiązać te problemy, które los przed nimi postawił, żeby odciążyć Lupinów i Andromedę…
— Myślałem o pogrzebie — powiedział głośno, sprowadzając ich na ziemię, a tym samym przypomniał o sprawach nieuniknionych i jednocześnie bolesnych. Nie mogli o tym zapomnieć, Ted zasługiwał na prawdziwe i godne pożegnanie, chociaż jego rodzina z pewnością nie chciała o tym myśleć. Pytanie o takie sprawy Andromedy czy Tonks byłoby wyjątkowo niedelikatne, a nawet bardzo brutalne. I tak cierpiały już wystarczająco… Remus też nie mógł w tej chwili oddać się takim sprawom całkowicie, nie po tym, jak znalazł zwłoki własnego teścia. — Nie powinieneś być z tym sam. — Remus już chciał się sprzeciwić. Oboje mieli tą nieprzyjemną skłonność do zadręczania się sprawami, które były zbyt trudne dla jednego człowieka. Syriusz wiedział o tym doskonale, bo sam męczył się z groźbami, które wyjawiła mu Bellatriks. Był hipokrytą, to niewątpliwie, chociaż i tak sam przed sobą tłumaczył to zachowanie i nie miał też zamiaru skazywać na takie udręki swojego przyjaciela. Pokręcił więc głową, powstrzymując Remusa od jakichkolwiek słów, mówiąc: — I tak pochowaliśmy już zbyt wielu… — przyznał z krzywym uśmiechem, nie za bardzo wiedząc czy taki argument jakkolwiek mógł kogoś przekonać. Westchnął więc, odpychając od siebie próbę jakiegokolwiek nieporadnego rozładowania atmosfery. — A Ted zasłużył na prawdziwy pogrzeb. Z honorami — stwierdził już z pełną powagą, ale Remus nadal nie odpowiadał. Kręcił tylko głową, jakby nie mógł o tym wszystkim myśleć. Black zwiesił głowę, podejmując próbę po raz ostatni. — Powiedz chociaż kogo zawiadomić.
Remus wziął głęboki oddech, opierając głowę o ścianę, przymykając oczy. Syriusz zastanawiał się czy przyjaciel w ogóle go słyszał, bo nie odpowiadał długo, a kiedy w końcu wbił smutny wzrok przed siebie, szepnął ledwo otwierając usta:
— Tych których kochają. I tych którzy kochają je.
Black pokiwał głową, chociaż te wytyczne wcale nic mu nie ułatwiły. Zabrzmiało to tak, jakby miał zaprosić zupełne minimum osób, tylko nielicznych, a było ich tak wielu… Może Tonks i Andromeda straciły człowieka, którego najbardziej kochały, ale dookoła wciąż było tylu ludzi, którzy dla nich oddaliby życie. Zupełnie tak jak Ted.
***
Łza spłynęła po jej czerwonym policzku, zatrzymując się chwilowo na brodzie, żeby zaraz po tym skapnąć na ciemny materiał. Pociągnęła nosem, co wywołało tylko kolejną falę płaczu. Ignorowała fakt, że w drżącej dłoni trzymała chusteczkę. Pozwalała słonym kroplom drążyć sobie na jej twarzy drogę, bo czuła, że już nigdy nie przestanie płakać. Prędzej zabrakłoby jej powietrza w płucach niż łez… Otoczyła się ramionami, ostatkiem sił, tłumiąc szloch.
Dlaczego? To pytanie dręczyło ją od wczoraj w każdej sekundzie. Nikt nie mógł udzielić jej odpowiedzi. Nikt nie umiał jej tego wytłumaczyć. Nikt chyba nawet nie próbował, a nawet jeśli, to ona nie przyjmowała takich wyjaśnień. Nie zgadzała się na to. Tylko czemu to nie miało dla świata znaczenia, skoro jej świat legł w gruzach?
Sapnęła ciężko, chcąc chociaż na chwilę się uspokoić. Była wykończona, a jednak wciąż łudziła się, że to wszystko jest tylko koszmarem i zaraz się z niego obudzi. Otarła wierzchem dłoni twarz, czując, jak bardzo jest rozgrzana. Chyba mam gorączkę, pomyślała nazbyt prozaicznie, co zabolało ją jeszcze bardziej, gdy przyłapała się na tym, o jakich bzdurach teraz myśli. Przecież nie miało to znaczenia… Nic się nie liczyło… Bo jej taty już nie było.
Naiwnie myślała, że będzie lepiej i wszystko się ułoży. Jak głupia wgapiała się w te drzwi, czekając na coś, co miało nigdy nie nadejść. Na kogoś, kto miał już nie wrócić… Pozwoliła sobie wierzyć, że okrutny los może przynieść dobre wieści, a on miał jedynie do zaoferowania ból. I nie przyjmował odmowy…
Na początek ogarnęła ją pustka. Remus nie musiał wypowiadać nawet słowa, by w jej głowie zagnieździła się przerażająca myśl. Mama również wiedziała, przeczuwała, jakby ona i tata byli połączeni tak silną więzią, że nawet po miesiącach rozłąki, potrafili wyczuć, że coś się stało… Pustka weszła do domu wraz z powrotem Remusa, a gdy w końcu wydusił z siebie Tak mi przykro, kochanie…, pojawiło się przerażające cierpienie, które wyrwało z jej trzewi całą nadzieję i wypełniło ją brutalnie, nie pozostawiając miejsca na cokolwiek innego.
Już nie czekała, bo świadomość niczym setka igieł wbijała się w jej serce, dając do zrozumienia, że nie ma na kogo czekać. Po prostu trwała nadal w świecie bez Teda Tonksa. A było to nie do zniesienia. Do tego stopnia, że musiała uciec… Bo wszystko w tym domu, w jej domu, przypominało jej o tacie i ich ostatnich wspólnych dniach, które były wspaniałe i wyjątkowe, a jednocześnie nie wystarczające…
Uciekła do jedynego pokoju w tym domu, który był pozbawiony skojarzeń z tatą. Schowała się w gabinecie ojca Remusa. Ale tam wciąż wpatrywała się w drzwi, tym razem bez nadziei, że ktokolwiek przez nie przejdzie.
Panowała tam cisza, ale zupełnie inna. Nie wybrzmiewało w niej cierpienie i strata. Ta cisza była taka spokojna… Tonks czuła się tu nie na miejscu, jakby zakłócała to wszystko swoją obecnością. Potrzebowała jednak tego, by resztkami sił zdobyć się na to, żeby odwrócić wzrok od drzwi.
Spojrzała na ścianę naprzeciwko niej. Pamiętała, że gdy po raz pierwszy odwiedziła dom Remusa, również przykuła jej uwagę. Zachwycała się wtedy całą galerią ramek, w których skryte były zdjęcia - skrawki dzieciństwa Remusa. Tym razem serce zabolało ją boleśnie, gdy patrzyła na uśmiechniętego chłopca ze swoimi rodzicami…
Ona już nigdy nie zapozuje do zdjęcia ze swoimi rodzicami. Już nigdy nie miała wymienić uśmiechu ze swoim tatą. Już nigdy go nie przytuli i nie poczuje jego miłości… Pomyślała o swoim synku, który mógł tak wiele nauczyć się od swojego dziadka, a przecież nawet go nie pozna…
Przez ten cały żal przebiła się jedna myśl, która zakotwiczyła ją w rzeczywistości. Jej nienarodzony syn nie będzie miał okazji poznać również rodziców Remusa, którzy też byli jego dziadkami. Remus był sierotą… A jednak jego pamięć o rodzicach była wciąż żywa. Opowiadał jej o nich. Najwięcej właśnie o ojcu, który oddał życie, próbując uratować go przed Greybackiem… Dzięki tym historiom o nich wiedziała, że ci, którzy odeszli, nie zrobili tego na zawsze.
Kąciki jej ust drgnęły, a uśmiech powstrzymał smutek, który czuła całą sobą. Może i odebrano jej tatę, to wszystko, co jeszcze mogli przeżyć, ale nikt nie odbierze jej wspomnień…
— Twój dziadek… — szepnęła ochrypłym od nieustannego płaczu głosem. Pogładziła się po brzuchu. Jej maleństwo od chwili, gdy Remus przyniósł tą przerażającą wiadomość, było zaskakująco spokojne, jakby dawało swojej mamie czas na żałobę. Odchrząknęła, przymykając oczy. Remus z pewnością opowie mu kiedyś o swoich rodzicach, ona znała zbyt mało historii, by to zrobić. Mogła zrobić jednak coś zupełnie innego. — Twój dziadek nazywał się Ted. Ted Tonks — powiedziała znacznie głośniej, chociaż wierzyła w to, że maleństwo, które nosiła pod sercem, bez problemu odczytywało jej myśli. — I był najbardziej ludzkim i wspaniałym człowiekiem, jakiego znałam — stwierdziła z głośnym westchnieniem, którego nie umiała powstrzymać. Tak samo, jak przykrego szczypania oczu, w których znów pojawiły się łzy. — Nigdy na mnie nie krzyczał, to była raczej rola babci. Rzucał żartami z rękawa i ciągle się śmiał. Uwielbiałam to — przyznała szczerze i tym razem jej zapłakaną twarz ozdobił piękny, a jednak smutny uśmiech — ale najbardziej lubiłam jego uściski. Nikt tak nie przytulał jak twój dziadek… — przyznała, gdy samotna tym razem łza spłynęła po jej policzku. Nie była to łza smutku, chociaż była zaledwie małą kroplą, po brzegi wypełniała ją miłość i tęsknota. — Był tak wspaniały, że babcia poświęciła wszystko, żeby tylko za niego wyjść. Kiedyś na pewno ci o tym opowie. To fantastyczna historia miłosna — zapewniła, chociaż sama poznała tą opowieść z ust ojca. Ale to właśnie jej rodzice byli dla niej wzorem największej miłości, która mogła pokonać wszystkie przeciwności i problemy. Westchnęła i wróciła do własnych wspomnień, których miała tak wiele, że nie była w stanie wybrać tych najlepszych, bo wszystkie były wspaniałe. — Uwielbiał oglądać telewizję, to takie mugolskie urządzenie. Może poprosimy tatę, żeby kiedyś takie kupił — pomyślała na głos, snując już przyjemniejsze przypuszczenia. — Dziadek najbardziej lubił oglądać mecze. Tysiąc razy tłumaczył mi co to jest spalony, ale i tak nie wiem. Quidditch jest mniej skomplikowany, ale myślę, że dziadek chciałby żebyś grał w piłkę… — szepnęła, gładząc się po brzuchu z czułym uśmiechem. W tej właśnie chwili drzwi się otworzyły, a nadzieja, że zobaczy w nich swojego ojca odrodziła się w Tonks z jeszcze większą mocą niż kiedykolwiek. Oczami wyobraźni widziała Teda, który spogląda na nią, kręcąc głową i mówi po raz kolejny czym jest spalony i że quidditch nijak ma się do piłki nożnej. To jednak nie był on… — Cześć, mamo — szepnęła na widok Andromedy spowitej w czarne, żałobne szaty. Mama nie była tatą i bolało ją to bardzo, ale zdobyła się na smutny uśmiech i krótkie wyjaśnienia, które niemal ugrzęzły w jej ustach. Granica między spokojem w tym cichym pokoju, a spowitą w żalu resztą domu została przerwana… — Właśnie opowiadam maluchowi o jego dziadku.
— I dobrze, powinien go poznać jak najlepiej — powiedziała Andromeda, a jej głos podziałał na Nimfadorę kojąco. Bała się, że jej mama znów zamilknie, tak jak to zrobiła, gdy poprzednim razem tata odszedł. Kobieta podeszła do Dory i przytuliła ją. Zupełnie łagodnie, a ten uścisk był tak inny od niedźwiedzich objęć Teda. A jednak rozkoszowała się tym, jakby i jej mamy miało za chwilę zabraknąć. I ten strach ją sparaliżował, gdy Andromeda poluźniła uścisk. Nie puściła jej jednak. Wciąż była obok, tym razem zwróciła się do kogoś innego. — Jestem pewna, że dziadek kochał cię do szaleństwa. Bardzo chciał cię przywitać, ale niestety już nie zdąży — powiedziała Andromeda, a jej głos nawet nie zadrżał. Zrobiła to Tonks, która nie umiała już być silna, tak jak jej mama i kompletnie się rozpłakała. W objęciach mamy ten płacz nie był już tak przytłaczający. Obie dzieliły tą stratę, obie były dla siebie, by chociaż pogrążone w żałobie dawać sobie wsparcie. — Teraz musimy się wszyscy postarać. Będziemy o nim opowiadać i pamiętać, bo dzięki temu zawsze będzie z nami. Zupełnie tak, jakby żył… — szepnęła Andromeda i sama uroniła łzę. Trwały tak chwilę otoczone smutkiem, dając sobie wbrew niemu miłość, która nawet w takich chwilach pozwalała istnieć dalej do chwili, gdy pani Tonks otarła wpierw swoją twarz, a później zapłakane oblicze córki. — A teraz chodźcie — powiedziała, chwytając Dorę za rękę. — Nie możemy się spóźnić, żeby go pożegnać.
Nimfadora skinęła głową niechętnie, bo wcale nie miała na to ochoty. Pół roku temu oddałaby wszystko, żeby móc się pożegnać ze swoim tatą. Teraz oddałaby nawet więcej, by nie musieć tego robić. Przerażała ją taka wizja, bo jeżeli stanie nad grobem własnego ojca, to tak jakby zaakceptowała jego śmierć… A tak przecież nie było.
Pozwoliła jednak matce wyprowadzić się z gabinetu. W salonie, w którym przecież nie tak dawno tańczyła ze swoim tatą, czekali Remus i Syriusz. Tylko oni… Brakowało wielu osób, brakowało wujka Matta z jego żoną, który pewnie nawet nie wiedział, że stracił brata. Brakowało Laury, chrześnicy Teda, którą ten zeszłego lata pogrzebał wraz z całym światem, uznając ją za zmarłą. Ciekawe, pomyślała, będziesz rozczarowany czy jednak ci ulży, tato, gdy nie spotkasz jej po drugiej stronie?
Zatrzymała się wpół kroku, nie mogąc zdobyć się na to by iść dalej. To było za dużo. Nie miała na to siły, nie chciała jej mieć… Wolała być teraz słaba, płakać i łudzić się, że jej tata przyjdzie ją pocieszyć tak, jak to wielokrotnie robił. A to nie miało się już wydarzyć… Remus podszedł do niej, obejmując czule i opiekuńczo, ale tak jak i przed chwilą, gdy przytulała ją Andromeda, nie było to tym, czego pragnęła i potrzebowała. Nie wypuściła dłoni matki ze swojej. A raczej to mama wciąż trzymała ją kurczowo za rękę, nie oddalając się nawet na krok.
W ich obstawie wyszła z domu, drepcząc w cichym, żałobnym korowodzie za Syriuszem, który prowadził ich przez ogród leśną ścieżką w kierunku drzew. Dora doskonale wiedziała, gdzie zmierzają. Sama pewnego razu, kompletnie nieświadomie dotarła do miejsca, gdzie Remus przed laty pochował swoich rodziców. I chociaż nie żyli już od wielu lat, to wciąż byli blisko domu, w którym udało im się stworzyć rodzinę.
Dora w myślach próbowała przygotować się na to, co zastanie. Za pierwszym razem tego nie zrobiła. Widok dwóch kamieni z wyrytymi nazwiskami kompletnie nią wstrząsnął. Wtedy miała jeszcze obojga rodziców, wtedy były tam tylko dwa nagrobki… Jak wiele zmieniło się od tamtego czasu.
Na własne oczy widziała przecież trzeci grób, należący do Meg Owen, którą na jej oczach Remus pochował, gdy tamta kobieta, o którą była tak długo zazdrosna, zmarła w jego ramionach, wyznając mu miłość. Nie czuła już do niej żalu. Myślała nawet czasami o tym, by odwiedzić ją i podziękować za to, jak ona i inne wilkołaki wiele zrobiły dla jej męża. Że dzięki nim, był w stanie wrócić do domu, do niej.
Wśród leśnej gęstwiny spoczęło również dwóch mężczyzn. Dawny współpracownik Dory - Savage, który, tak jak Ted, zostawił na tym świecie swoją córkę. Tonks zapragnęła w tej chwili przytulić małą Betty, choć ta zapewne była teraz ze swoją mamą, zupełnie tak jak ona i powiedzieć jej, że doskonale rozumie, co czuje dziewczynka, bo jej tatuś też zasnął i już nigdy się nie obudzi…
Drugim mężczyzną był Diggle. Poczciwy Dedalus, który poza Zakonem nie miał żadnej rodziny. Dobrze, że spoczął wśród życzliwych osób, które przez całą wieczność miały dotrzymywać mu towarzystwa. Był człowiekiem pogodnym, kochającym życie i walczącym nie dla siebie, nie dla najbliższych, a dla całego świata. Dora była przekonana, że dogadałby się z jej tatą i byłby… i będzie dla niego wspaniałym kompanem.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Tonks spojrzała w niebo, na którym nie dostrzegła jeszcze księżyca, ale za to wiele gwiazd, wskazujących im drogę. Nigdy nie znała się na astronomii, nie potrafiła czytać z nieboskłonu. Wiedziała jednak, że gdzieś tam na niebie jest gwiazdozbiór Andromedy, któremu mama zawdzięczała swoje imię. Smutno przyznała przed sobą, że teraz, gdy życie jej taty zgasło na ziemi, on rozbłyśnie jako jedna z gwiazd właśnie w tej konstelacji. Nie będzie samotny…
Doszli w końcu do małego zagajnika, a Tonks robiła wszystko, by nie patrzyć w miejsce przygotowane dla Teda, tuż obok rodziców Remusa. Spojrzała na grób Meg Owen. Róże, które wyczarowała w dniu jej śmierci, wciąż wyglądały kwitnąco. Tak jakby nie miały zamiaru zwiędnąć, dopóki pamięć o Owen będzie żywa. Na ten widok Tonks poprzysięgła sobie, że wyczaruje taki sam wieniec swojemu tacie, a nawet jeszcze piękniejszy i on też nigdy nie zwiędnie, bo ona ani nikt z obecnych nie miał zamiaru o nim zapomnieć.
Musiała spojrzeć na wykopany dół, gdy w końcu się zatrzymali. Tuż nad niepozorną, a jednocześnie przerażającą dziura w ziemi, nie będącą miejscem, w którym powinien znaleźć się jej tata, unosiła się trumna. Ciemna, równa, wykonana z zachwycającą starannością, jakby ciosał ją najlepszy cieśla. Dora we własnych myślach uświadomiła sobie, że to Remus i Syriusz zrobili ją specjalnie dla Teda. Odsuwając się od własnej rozpaczy, zdziwiło ją to z jaką wprawą to zrobili. I przypomniała sobie, że to nie pierwsza trumna, którą oboje musieli złożyć w tym miesiącu. Jęknęła prawie niesłyszalnie, niemal czując na własnej skórze, jak trudne dla jej męża i najlepszego przyjaciela trudne musiało być to zadanie. Jak bardzo ich doświadczyła śmierć jej taty, chociaż w zupełnie innym wymiarze niż ona i mama. Próbowała zapamiętać, żeby podziękować im za to, gdy będzie już po wszystkim. Teraz żadne słowa nie mogłyby wypłynąć z jej ust…
Stali w czwórkę w grobowej ciszy i żadne nie wiedziało, co teraz uczynić, chociaż każde z nich uczestniczyło już w niejednym pogrzebie. Gdyby jej tata tu był, z całą wyrozumiałością i czułością, jaką miał w sobie, ale też z nieodrodną pogodnością powiedziałby coś, co podniosłoby ich na duchu. Tak jak ona, Sara i Charlie, gdy żegnali wśród rodziny i przyjaciół ukochaną Amelię. Gdy o tym myślała, uderzyła ją świadomość, że jej tata przecież tu jest, ale nic nie powie, bo leżał w tej drewnianej trumnie i tym razem on czeka, aż ktoś powie coś o nim.
Było tyle rzeczy, tyle słów, które można by teraz powiedzieć, które ona sama przed chwilą przekazała swojemu dziecku, zapewniając, że zawsze będzie mówić o dziadku. Teraz nie potrafiła się na to zdobyć i przerażało ją to, że tata spocznie w grobie, nie usłyszawszy nic. A zasługiwał na najwspanialsze peany, które mogły wyjść spod pióra wybitnego poety.
Zadrżała, intuicyjnie ściskając rękę Andromedy w prośbie, by coś zrobiła. W końcu była jej mamą. A teraz, gdy zabrało taty pokładała w niej całe nadzieje, jakie dziecko mogło pokładać w swoich rodzicach. Remus objął ją mocniej, nie pozwalając by osłabła w tej chwili ani żeby nic strasznego nie mogło się do niej dostać. Ale wątpiła, by mogło być coś straszniejszego od utraty ukochanego rodzica…
Cisza, której doświadczyła już nie raz, przerażająca, pusta i głucha znów ją przytłoczyła. Miała wrażenie, że już nigdy nie odejdą od tej trumny, czas stanie w miejscu, a oni wraz z tatą zostaną tu na zawsze. Wtedy, gdy już panika wdzierała się do jej gardła, próbując zatruć serce, Syriusz odchrząknął.
— Ted Tonks — powiedział cicho, ale jego głos rozbrzmiał tak głośno, jakby wołał Teda, by stanął przed nimi i przestał w końcu udawać. Jednak on nie pojawił się. — Ted był dobrym facetem — powiedział Syriusz z trudem, chociaż także z pełnym przekonaniem i zwiesił głowę, kręcąc nią w bezradności. — Nie umiem opowiadać o ludziach, na świecie jest za mało słów, żeby opisać ich życie. To jest po prostu niemożliwe — przyznał z żalem, dając wyraz swojej bezradności, której przecież prawie nigdy do siebie nie dopuszczał. Ale Syriusz też nigdy się nie poddawał. Tym razem też nie miał takiego zamiaru. — Bo jak w kilku zdaniach ująć to, jak wspaniałym ojcem i oddanym mężem był Ted? — zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. Nie czekał na nią, bo tak jak zauważył wcześniej, było to niemożliwe, a jednak on wziął na siebie ten trud i próbował. — Był zawsze obok, żeby wspierać kobiety swojego życia. Gotowy poświęcić dla nich wszystko… Może nie walczył z różdżką w ręku w bitwach, ale codziennie toczył walkę o lepsze życie dla tych, których kochał. — Chrząknął, bo mówienie teraz nawet dla niego było zbyt trudne. Zacisnął mocno powieki. W jego głowie tłoczyło się tysiące myśli, a wśród nich były przerażające wyrzuty sumienia, bo nie udało mu się dotrzymać obietnicy. Przysięgał Andromedzie, że połączy ją z Tedem. Nie zrobił tego, chociaż miał ku temu doskonałą okazję. Nie zrobił, bo uszanował czyjąś decyzję. Powinien był postawić na swoim i postąpić kompletnie inaczej, gdy widzieli się w tamtym lesie… — Zupełnie niezasłużenie dostąpiłem przywileju, by porozmawiać z nim po raz ostatni. Pamiętam, że mówił tylko o was — powiedział, zwracając swoją twarz w stronę Andromedy i Dory. Tonks zacisnęła usta, nie chcąc by wydarł się z nich szloch, który i tak ogarnął całe jej ciało. Jej mama natomiast stała prosto z uniesioną głową, niesamowicie silna, taka jak zawsze… Dora nie mogła zrozumieć, skąd ona bierze tą siłę, bo zawsze wydawało jej się, że źródłem był jej tata, a teraz ono wyschło. Podziwiała mamę i nie rozumiała jej zarazem. W tej chwili nie była gotowa zrozumieć tego, że Andromeda faktycznie zawsze była silna dzięki Tedowi, a teraz musiała być silna dla niego, dla niej, dla swojego wnuka. Silna za nich oboje… Za nich wszystkich… — Powiedział, że każdej nocy, gdy zamyka oczy, wraca do swojej rodziny — przemówił Syriusz i chociaż Dora nie była pewna czy to, co mówił, było prawdą, mimo że nie miała powodów, by mu nie wierzyć, niemal usłyszała w głowie głos Bary’ego, który twierdził, że to były piękne, ostatnie słowa. Zacisnęła powieki, bo nie chciała tego słyszeć. Nie chciała słyszeć ani widzieć nikogo poza swoim tatą. — I wróciłeś, przyjacielu — szepnął Łapa, zwracając się tym razem bezpośrednio do Teda. — Wiem, że chciałbyś byśmy pamiętali wszystko to, co najlepsze. Tak będzie — powiedział Syriusz, składając kolejną obietnicę. — Ten ostatni dzień, który tutaj spędziłeś… Pełen tańca, uśmiechów i śpiewu — przywołał najradośniejsze ze wspomnień i najbardziej świeże, które teraz mogli odszukać w swoim sercu. — Zadbałeś o to, żebyśmy mogli wracać do tego momentu, gdy cię już nie będzie… A my zadbamy o twoje kobiety, najlepiej jak potrafimy, bo tego nas właśnie nauczyłeś… — Głos załamał się mu.
Nie wiedział chyba, co więcej mógłby powiedzieć, bo w tej chwili wyciągnął różdżkę, a trumna, unosząca się nad ziemią, zaczęła powoli opadać do grobu. Dora przez łzy patrzyła, jak ziemia zasypuje drewnianą skrzynię, jak wyrasta na niej zielona trawa, która na myśl przywodziła wiosnę i pośród błota oraz resztek śniegu, była zupełnie jak jej tata pośród wszystkich ponurych ludzi - pełna nadziei i radości.
Gdy zamrugała, dostrzegła piękny, jasny kamień, gładki choć o nieregularnych kształtach i wyryte na nim imię swojego taty. Nie potrafiła rozczytać epitafium, nie sądziła, by jakiekolwiek zdanie mogło podsumować życie jej taty. Uświadomiła sobie, że sama zapomniała różdżki i nie jest w stanie wyczarować wieńca na jego grobie, a jednak on, jakby tylko jej myśl mogła to sprawić, rozkwitł dziesiątkami polnych kwiatów pełnych życia…
To Remus, trzymając ją w objęciach, zrobił dokładnie to samo co ona, gdy jemu przyszło pochować kogoś bliskiego. Nie wytrzymała. Schowała twarz w ramionach męża, płacząc głośno. A on przygarnął ją jeszcze mocniej do siebie bez słowa, bo żadne nie przyniosłyby ukojenia w tej chwili, a wszystkie, które mogły teraz paść, zostały już wypowiedziane. Pozwoliła Remusowi stać się na chwilę murem, który odgradzał ją od wszystkiego i wszystkich…
Nie widziała więc, jak jej mama podchodzi do grobu męża i kładzie na nim z czułością jego dłoń, tak jak zawsze miała w zwyczaju gładzić jego rękę. Nie widziała także tego, że Syriusz podążył za nią, uklęknął przy świeżych kwiatach i wplótł w nie różową wstążkę, mówiąc:
— Żegnaj, Ted.
Wówczas do lamentującej pieśni Tonks dołączył jeszcze jeden szloch. To była Andromeda, która w tej właśnie chwili pozwoliła, by siły ją opuściły, by świat usłyszał jej rozpacz po utracie ukochanego mężczyzny. Płakały we dwie. Tonks w objęciach męża, nie będąc nawet w stanie podejść do własnej mamy i spróbować jej pocieszyć, bo nie mogła jej tego w żaden sposób ofiarować. Oba szlochy zostały stłumione. Jej własny przez Remusa, a jej mamy przez Syriusza, który objął ją mocno, dając możliwość, by wypłakała cały ten smutek w jego ramiona. Stali więc, pocieszając opłakujące kobiety i tym samym spełniając obietnicę, wypowiedzianą przez Syriusza, w której poprzysiągł zadbać o nie w tych najtrudniejszych chwilach. A Ted było obok…
Trudny ten rozdział. Tonks, mimo całej rozpaczy, widzi dużo dobrych rzeczy. Piękny jest ten fragment o kwiatach, które wyczarował Remus. I chociaż Lupin miał ogromnie trudne zadanie, to na szczęście wsparł do w tym Syriusz. I tutaj nad grobem to Łapa ma chyba trudniej. Wspierane Tonks przypadło Remusowi, ale Andy przypadła Łapie. Według mnie jest to trudniejsze, bo Dora pozwala sobie na emocje, a sam widok płaczącej Andy jest czymś ogromnie trudnym i zupełnie nienaturalnym. Któż jednak mógłby być obok w tak trudnym momencie, jak nie inny wyklęty członek rodziny Blacków. W każdym razie ogromny szacunek dla tych mężczyzn za ich obecność i zajęcie się wszystkim. Mam nadzieję, że po pogrzebie Syriusz podzieli się z kimś swoimi myślami na temat Bellatrix, bo jest to bardzo niepokojące. Remus powinien wiedzieć, mimo wszystko. Jak Syriusz chce ich ochronić, inaczej, niż dbając o odpowiednie zaklęcia ochronne, które już przecież założył Remus.
OdpowiedzUsuńLiczyłam jednak , że Syriusz zaprosi kogoś na pogrzeb. Moze brat Teda to nie byłby odpowiedni pomysł, patrząc na to, że lepiej, gdyby zbyt wiele osób nie znało miejsca ich pobytu. Ale członkowie zakonu, np. rodzina Weasleyów i tak znają miejsce zamieszkania Lupinów, a na pewno przyszliby dla Tonks. Ludzi ze starej ekipy, znających Teda lepiej, już niestety zbyt wielu nie ma na tym świecie. Trochę się nie dziwię, że pogrzeb był tak kameralny. I w sumie dobrze; najważniejsi byli na miejscu.
Przemowa Blacka również na poziomie. Udało mu się powiedzieć piękne, ważne rzecz i chodź nie była to kwiecista retoryka, to ta nieporadność jest tu adekwatna do okoliczności.
Pięknie, że Tonks zaczęła opowiadać dziecku o Tedzie, chodź mam wrażenie, że taki stan towarzyszy raczej pogodzeniu się ze śmiercią, a nie początkowi żałoby. Smutne, że małemu przed narodzinami została tylko jedyna babcia - słuszne spostrzeżenie.
Trudny czas przed nami. Rozumiem, że kolejny rozdział też będzie jeszcze w podobnym nastroju? Oczywiście, trzeba upamiętnić Teda i dać bohaterom czas na żałobę, ale nie ukrywam, że takie rozdziały są ciężkie w czytaniu, a pewnie jeszcze trudniej się to pisało, dlatego dziękuję ogromnie za Twój trud w niego włożony.