Syriusz od dawna nie miał możliwości, żeby wyjść na spacer. Właściwie to wolałby, żeby to wszystko odbywało się w zupełnie innych okolicznościach i żeby nie musiał się skrywać pod swoją animagiczną postacią. Dziwnym było jednak to, że ta myśl ani też to, co się wydarzyło zeszłego dnia, wcale go nie zdołowała. Co więcej czuł w sobie jakąś dawno zapomnianą siłę i nadzieję. Było to dla niego uczucie niespotykane, bo w ostatnim czasie doświadczał jedynie depresyjnych nastrojów. Teraz jednak działał, mógł funkcjonować, cieszyć się promieniami słońca. Może Altheda miała rację, że powinien spędzać więcej czasu na świeżym powietrzu? No cóż tego dnia będzie miał go aż nadto.
Sporo emocji przyniósł ze sobą ten pierwszy dzień sierpnia. Wesele, niespodziewany romans, zamach stanu, ciąża Tonks, niespodziewany romans, zaginięcie, powszechny terror… Czy wspominał już o niespodziewanym romansie? Tyle akcji… Jak mu tego brakowało! W końcu nikt nie posadził go z boku, gdzieś na trybunach, żeby przyglądał się biernie jak inni się wykazywali. Nawet lepiej, bo tym razem to on przejął całą inicjatywę! Aż poczuł dreszcz na całym ciele. Było tak jak za dawnych lat - kobieta w ramionach i misja do wykonania.
Ten dzień był naprawdę udany, wizyta Althedy, choć niespodziewana, uświadomiła mu, że bardzo jej potrzebował, że od kiedy ujrzał ją tamtej nocy tuż po swoim wybudzeniu, cząstka jeego pragnęła ją spotkać ponownie. To była taka ciekawość, która drążyła w jego świadomości dziurę i pewnie by go wykończyła, gdyby Farewell nie stanęła w progu jego tymczasowego domu. Coś ich do siebie przyciągało, jakąś niewyjaśniona chemia zrodziła się między nimi już dawno, chociaż dopiero tego dnia po raz pierwszy rozmawiali ze sobą. Syriusz nie próbował sobie tego tłumaczyć. On, w przeciwieństwie do Remusa, nie lubił racjonalnych wyjaśnień. Zwłaszcza, że nie dało się racjonalnie wytłumaczyć faktu, że w miejscach, gdzie dotykały go usta Althedy, jego skóra płonęła, rozprowadzając to przyjemne ciepło po całym ciele. Kto wie, do czego by doszło, gdyby im tak brutalnie nie przerwano…
Lupinowie wpadli do domu z naręczem rewelacji, które siłą rzeczy zakończyły to przyjemne popołudnie i wszystko przestało się układać. Począwszy od informacji o ataku na weselników i przewrocie politycznym, na ciąży Tonks kończąc. Żadnej z tych rzeczy Black się nie spodziewał i nawet nie umiał stwierdzić, która bardziej go zaskoczyła. W pierwszym odruchu, chciał się rzucić w poszukiwanie Harry’ego, ale Remus uspokoił go, mówiąc, że Potter uciekł. Wierzył w to, że Harry i jego przyjaciele schowali się w bezpiecznym miejscu i przeczekają najgorszy moment. Gdyby na tym się skończyło, ale nie… Tonks zaczęła rzygać, Remus wyskoczył z nowiną o dziecku, a potem wyparował i to Black musiał wręcz siłą powstrzymywać Nimfadorę przed pobiegnięciem za nim. To byłoby czyste szaleństwo, biorąc pod uwagę sytuację, jej stan, no i oczywiście fakt, że już raz nie donosiła ciąży… To on, Syriusz, musiał sprowadzić Lupina do domu, ale nie mógł zostawić Dory samej, tym bardziej, że ta pogrążyła się w rozpaczy i nic nie mogło jej uspokoić.
Pierwszą myślą, a jak wiadomo ta zawsze jest najlepsza, było sprowadzenie Andromedy, żeby ta zaopiekowała się córką, kiedy on będzie ganiał za tym idiotą. Zadanie to jednak okazało się trudniejsze do wykonania, niż przypuszczał, bo Tonksowie wybrali sobie akurat ten moment, żeby milczeć i nie odpowiadać na jego wezwania. Syriusz, nie mając innego wyjścia, chwycił różdżkę, zostawił Tonks z Althedą, chociaż chyba żadna z nich nie była zadowolona z takiego obrotu spraw i sam przeniósł się do domu swojej kuzynki. A tam zastał kolejną dantejską scenę. Szyby w oknach były wybite, cały salon zdemolowany, a pośrodku niego Ted, który na kolanach trzymał omdlałą Andromedę.
— Chcieli wiedzieć, gdzie jest Potter — wyjaśnił Ted, cucąc żonę. Nie musiał mówić nic więcej, Syriusz nie raz widział ofiarę Cruciatusa. Pomógł Tonksowi posadzić Andromedę na kanapie i w milczeniu zajął się naprawianiem szkód w ich domu. Zrobił to co prawda dość powierzchownie, bo bardziej skupił się na podstawowych zaklęciach ochronnych. Kiedy już to zrobił, a Tonksowie doszli do siebie, oznajmił:
— Wasza córka potrzebuje teraz wsparcia.
Zabrał ich do domu Lupinów. Nie uczestniczył jednak w dość burzliwym tłumaczeniu co, jak i dlaczego. Wyszedł z domu razem z Althedą, która spoglądała na niego niepewnie, jakby przepraszająco. Miał wrażenie, że zaraz będzie prosiła go o wybaczenie, ale on nie miał zamiaru tego słuchać. Wziął kosmyk jej włosów między palce i zaczesał za ucho, żeby pocałował delikatnie w czoło, szepcząc:
— Spotkaj się ze mną wkrótce.
A potem, nie czekając ani na zgodę, ani na odmowę, zniknął. Przenosił się w wiele miejsc, przemieniając się od razu w psa, żeby nie przyciągać wzroku. Zjawił się pod domami większości członków Zakonu, a przynajmniej w tych miejscach, o których istnieniu wiedział. Pomyślał, że Remus mógłby chcieć zająć czymś ręce i pomóc tym, których spotkał podobny los, co Tonksów. Najwidoczniej śmierciożercy po wizycie na weselu, odwiedzili również innych. A wszystko tylko po to, żeby znaleźć Harry’ego. Black czuł się rozdarty, nie wiedział czy powinien szukać Remusa, czy może raczej swojego chrześniaka. Przeniósł się więc w okolice Nory, która teraz była przerażająco cicha i oprócz leżącego na ziemi, podartego namiotu i resztek szkła w trawie nic nie wskazywało na to, że minionej nocy odbywało się tam wesele. Syriusz spoglądał jak słońce powoli wschodzi nad zielonymi polami. Poszukiwania zajęły mu całą noc, a on nic nie miał.
W Norze natknął się na niego Artur, nieco pokiereszowany, ale w jednym kawałku. Zaprowadził go do swojego garażu, nie chcąc denerwować Molly. Tam Weasley opowiedział dość szczegółowo, co się wydarzyło na weselu i po nim. Była to bardzo miła odmiana w przeciwieństwie do szczątkowych informacji, które przedstawił mu Remus. Wszystko zdawało się składać w całość, tym bardziej, kiedy Artur wręczył mu najnowsze wydanie Proroka Codziennego, które głosiło, że Harry jest winny śmierci Dumbledore’a. W Syriuszu zawrzała krew, musiał coś zrobić, jakoś zaradzić, rozwiązać najbardziej palące problemy i uspokoić skołatane nerwy. Artur niestety nie wiedział, gdzie mógłby być Remus, a na pytanie o Harry’ego odpowiedział jedynie:
— Wysłałem do Rona patronusa, że jesteśmy wszyscy cali i nie powinien się z nami na ten moment kontaktować. Od rana przesłuchiwali nas wszystkich. — Potem dodał jeszcze: — Wierzę w to, że są bezpieczni, Syriuszu.
On również w to wierzył, a przynajmniej bardzo tego pragnął. Nie miał pojęcia, gdzie powinien się teraz udać… Pomyślał o rozmowie z Remusem, którą prowadził po urodzinach Harry’ego. Oboje wspomnieli wtedy, że chcieliby pomóc chłopakowi, że najchętniej towarzyszyliby mu w jego planach, zapewniając bezpieczeństwo. Stwierdził, że może to był klucz do odnalezienia tej dwójki! Może Remus odnalazł Harry’ego, a w takim razie jeśli Black znajdzie chrześniaka to znajdzie też tego idiotę. Musiał tylko dowiedzieć się, gdzie mógłby przenieść się Harry po weselu. Problem był taki, że Potter nie był sam, więc równie dobrze Ron albo Hermiona mogliby wytypować takie miejsce. Miejsce, które znali, w którym czuli się bezpiecznie…
Przeszedł go dreszcz, gdy pewna myśl zjawiła się w jego głowie. To byłby naprawdę trupi humor, gdyby Harry wybrał to miejsce, ale warto było sprawdzić. Przeniósł się więc w miejsce, do którego nie chciał wracać. Wylądował w pobliskim zagajniku, spoglądając na wejście do budynku. Dostrzegł pod nim dwóch szemranych typów, którzy musieli być śmierciożercami. Zmienił się po raz kolejny tego dnia w psa i powolnym krokiem, charakterystycznym dla ulicznego kundla, przeszedł koło nich, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, żeby skryć się za rogiem. Złą informacją było to, że sługusy Voldemorta również uznały to miejsce za prawdopodobny pobyt Harry’ego, dobrą zaś fakt, że było ich zaledwie dwóch, co oznaczało, że albo nie są świadomi, że Potter tam jest, albo wcale się tu nie zjawił. Syriusz przypuszczał, że z łatwością pokonałby tych dwóch przygłupów, ale w ten sposób spaliłby kryjówkę. Musiał się jednak znaleźć w środku. Był tylko jeden sposób, który mógł wybrać, ryzykując rozszczepieniem. Szybko wrócił do ludzkiej postaci i deportował się natychmiast, żeby zaraz potem pojawić się na szczycie schodów, omal nie wywracając się na plecy. W ostatniej chwili złapał się klamki i wpadł do środka, zamykając za sobą drzwi.
— Witaj w domu… — mruknął do siebie i uśmiechnął się krzywo.
Grimmauld Place. To miejsce zdawało się wyglądać dokładnie tak, jakim je zapamiętał. Sufit niknął w mroku, tapeta odchodziła płatami od ścian, paskudne żyrandole obrosły pajęczynami, nawet stojak na parasole w kształcie nogi trolla, o który Tonks z uwielbieniem się wywracała, leżał na podłodze. Black chciał zrobić krok, żeby zacząć szukać w opustoszałych pokojach Harry’ego, ale wtedy zewsząd zabrzmiał głos Szalonookiego:
— Severus Snape?
Nagle z zatęchłego dywanu wyrosła szarawa postać, która ruszyła ku niemu, wyciągając martwą rękę, a Syriusz rozpoznał w niej nieżyjącego już dyrektora. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, chociaż musiał przyznać, że Moody miał wybitnie mroczne poczucie humoru. Stłamsił w sobie jakieś dziwne uczucie, które wylądowało na dnie jego żołądka i powiedział spokojnym głosem:
— To nie ja cię zabiłem, Albusie.
Widmowa postać zmieniła się w gęsty pył, który opadł z powrotem na dywan. Syriusz przyglądał się temu przez chwilę, nie mogąc zrozumieć czy bardziej nieswojo poczuł się słysząc głos Szalonookiego, czy widząc zjawę Dumbledore, kiedy usłyszał głośne:
— Nie ruszaj się!
W tej samej chwili, w której uniósł ręce do góry, zasłony skrywające portret jego matki rozsunęły się, a szanowna pani Black wrzasnęła z zapałem:
— Szumowiny kalające mój dom!
— Och, zamknij się — jęknął, nie mogąc znieść jej głosu. Ktoś zbiegł po schodach, zasłony z powrotem się zasunęły, za co Black dziękował w duchu, a potem sam wyłonił się cienia mówiąc: — Nie strzelać, to ja, Syriusz!
— Och, dzięki Bogu… — westchnęła z ulgą Hermiona, którą Syriusz dostrzegł kątem oka na schodach. Za nią stał Ron. Oboje opuścili różdżki, gdy go usłyszeli. Black jednak spoglądał na Harry’ego, który w przeciwieństwie do swoich przyjaciół, wciąż trzymał różdżkę w pogotowiu.
— Pokaż się! — zażądał chłopak, a Syriusz zrobił jeszcze krok do przodu, tak że mętne światło lampy padło na jego twarz.
— Jestem Syriusz Orion Black, ostatni z tego rodu, były więzień Azkabanu, twój ojciec chrzestny — powiedział spokojnie, opuszczając powoli ręce — zostałem ranny podczas bitwy w Departamencie Tajemnic i na ponad rok zapadłem w śpiączkę. Wybudziłem się kilka dni temu i spotkaliśmy się w Norze, a teraz… — mruknął, wskazując na miejsce, w którym byli — znajdujemy się w moim domu.
— Wybacz, musiałem sprawdzić… — powiedział Harry, opuszczając różdżkę i spoglądając na niego z ulgą.
— Słusznie, Harry. Remus byłby z ciebie dumny jako nauczyciel — przyznał, rozglądając się dookoła, jakby Lupin miał zaraz wyjść z któregoś pokoju. Nic jednak nie wskazywało na jego obecność, tak samo jak na to, że Snape mógłby odwiedzić dawną Kwaterę Główną, czego tak obawiał się Moody. Dopiero teraz Syriusz poczuł konsekwencje całonocnych poszukiwań, nieustannych przemian i teleportacji. Był zmęczony, ale nie mógł kryć radości, widząc ich trójkę całą i zdrową. — Więc Wycierus się nie pokazał?
— Nie — odparł Harry, ale od razu spytał: — Co się dzieje? Nikomu nic się nie stało?
— Jak dotąd nie, ale wszyscy jesteśmy śledzeni. Na zewnątrz jest dwóch śmierciożerców…
— Wiemy...
— … i musiałem się aportować dokładnie na szczycie schodów przed frontowymi drzwiami, żeby mnie nie zobaczyli. Na pewno nie wiedzą, że tutaj jesteście, bo ściągnęliby więcej swoich. Węszą we wszystkich miejscach, które są z tobą związane, Harry — przyznał Syriusz, nie chcąc na dzień dobry zrzucić na niego informacji, które zebrał dzisiejszego dnia. Lepiej będzie jeśli usiądą i na spokojnie porozmawiają. Lupin mógł zaczekać, kto wie, gdzie wywiało tego głąba. Potrafił jednak o siebie zadbać, a teraz Syriusz musiał się upewnić, że nic nie grozi Potterowi. — Chodźmy na dół, mam wam wiele do opowiedzenia, a i ja chcę się dowiedzieć, co się u was wydarzyło, odkąd opuściliście Norę.
Zeszli razem do kuchni, gdzie Hermiona wycelowała różdżką w palenisko. Natychmiast buchnął ogień, który nieco złagodził surowy wystrój tego miejsca. Black musiał przyznać, że wolał tu przebywać, kiedy ten dom wypełniony był członkami Zakonu, a Molly gotowała dla nich wszystkich, sprawiając, że choć trochę można było się tu poczuć jak w domu. Syriusz przeszedł wzdłuż długiego stołu, dostrzegając na nim jakieś papiery i skierował się do spiżarni, skąd wyciągnął kilka butelek kremowego piwa, które ostały się po wyprowadzce Zakonu.
— Więc po weselu trafiliście prosto tutaj?
— Nie — odpowiedział Harry. — Schroniliśmy się później, po tym jak natknęliśmy się na dwóch śmierciożerców w kafejce na Tottenham Court Road.
— Co? — krzyknął Syriusz, oblewając się piwem kremowym. Przez chwilę uspokoił się myślą, że nic złego ich nie spotkało i przez ten cały czas byli bezpieczni, ale teraz… Cała trójka zaczęła opowiadać mu, co się wydarzyło. O tym jak przenieśli się na Tottenham Court Road, jak chcieli przeczekać w jednej z mugolskich kawiarni, jak Dołohow i Rowle w przebraniu robotników ich zaatakowali, a Hermiona po pojedynku wymazała im pamięć. Black nie chciał tego okazywać, ale to bardzo go przestraszyło. — Ale w jaki sposób tak szybko was znaleźli?
— Zastanawiam się czy Harry wciąż nie ma na sobie Namiaru — odezwała się Hermiona, spoglądając na niego wyczekująco, jakby mógł rozwiać jej wszelkie wątpliwości.
— To niemożliwe — stwierdził Black, dostrzegając na twarzy Harry’ego wyraźna ulgę. — Zresztą, nawet gdyby tak było, to wiedzieliby też, że Harry jest tutaj, prawda?
— Opowiedz nam, co się stało od czasu, jak uciekliśmy — poprosił Potter, dla którego chyba to było ważniejsze, niż fakt w jaki sposób śmierciożercy wytropili go tak szybko. Było to nierozsądne, chociaż bardzo charakterystyczne dla wszystkich Potterów. Ważniejsze było bezpieczeństwo innych, niż ich własne tyłki. — Nie mieliśmy żadnych wiadomości, odkąd ojciec Rona powiadomi nas, że jego rodzina jest bezpieczna.
— Wszystkich uratował Kingsley — przyznał Black, ciesząc się, że jednak wpadł do Nory i porozmawiał z Arturem, bo teraz mógł przynajmniej zaspokoić ich ciekawość. — Dzięki jego ostrzeżeniu większość gości weselnych zdołała się deportować, zanim oni się pojawili.
— To byli śmierciożercy czy ludzie z ministerstwa? — zapytała Hermiona.
— I ci, i ci, ale prawdę mówiąc, teraz to już wszystko jedno — stwierdził, wzruszając ramionami. Prawda była taka, że sytuacja potwornie się skomplikowała, bo teraz przeciwko nim postawiono również niczego nieświadomych pracowników ministerstwa, których winą było to, że bezmyślnie wykonywali polecenia. — Było ich tam kilkunastu, ale nie wiedzieli, że ty tam jesteś, Harry. Artur mówi, że próbowali ze Scrimgeoura wyciągnąć torturami, gdzie jesteś, zanim go zabili. Jeśli to prawda, to cię nie wydał— przyznał, spoglądając na Pottera. Widział w jego oczach ulgę i wstyd, czemu Syriusz zupełnie się nie dziwił. Nikt z nich nie lubił Scrimgeoura, a Harry był jedną z tych osób, które miały z nim najbardziej na pieńku, może nawet bardziej niż Tonks, ale wszystko wskazywało na to, że Rufus uratował mu życie i to była ostatnia rzecz, którą zrobił. Potem Black spojrzał na Rona i powiedział: — Śmierciożercy przeszukali Norę od piwnic po dach. Znaleźli ghula, ale nie odważyli się podejść bliżej… A potem całymi godzinami przesłuchiwali tych, którzy tam byli. Chcieli dowiedzieć się czegoś o tobie, Harry, ale, oczywiście nikt poza członkami Zakonu nie wiedział, że tam byłeś. Krótko po tym, jak rozwalili wesele, wdarli się do domów powiązanych z Zakonem. Nikogo nie zabili — dodał pospiesznie, widząc przerażenie na ich twarzach — ale nie byli zbyt łagodni. Spalili nowy dom Dedalusa Diggle’a, to już drugi, ale jego samego tam nie było. Rodziców Tonks, Teda i Andromedę potraktowali Cruciatusami, żeby dowiedzieć się dokąd udałeś się po wizycie u nich. Są teraz u Lupinów, tam śmierciożercy nie zdołali się dostać — powiedział, uspokajając bardziej siebie niż trójkę Gryfonów, a potem dodał myśl, która nieco zakuła go piersi: — Remus najwidoczniej w ostatniej chwili nałożył wzmocnioną ochronę.
— A więc śmierciożercy przełamali jednak te wszystkie zaklęcia ochronne? — spytał gorzko Harry, a Black skinął niechętnie głową.
— Musisz zdać sobie sprawę z tego, Harry, że śmierciożercy dysponują teraz całą potęgą ministerstwa. Mogą rzucać brutalne zaklęcia, nie bojąc się ze zostaną zidentyfikowani i aresztowani. Udało im się przełamać nasze wszystkie zaklęcia ochronne, a jak już wdarli się do środka, nie kryli się z tym, po co przyszli.
— A próbują chociaż usprawiedliwić stosowanie tortur, żeby się dowiedzieć, gdzie jest Harry? — zapytała rezolutnie Hermiona, a w jej głosie dało się wyczuć napięcie. Syriusz drgnął, a potem niespiesznie wyciągnął z tylnej kieszeni spodni zgnieciony egzemplarz Proroka, który dostał od Artura.
— Masz — mruknął podsuwając gazetę w stronę Harry’ego, a na pierwszej stronie stronie widniała fotografia Pottera, a nad nią nagłówek: POSZUKIWANY W CELU PRZESŁUCHANIA W SPRAWIE ŚMIERCI ALBUSA DUMBLEDORE’A. — I tak wcześniej czy później sam byś się o tym dowiedział. Pod takim pretekstem cię poszukują. Przykro mi, Harry…
— Więc śmierciożercy przejęli też kontrolę nad Prorokiem Codziennym? — zapytała ze złością Hermiona, a Syriusz spokojnie skinął głową, bo ten fakt akurat najmniej go dziwił. — Ale ludzie na pewno zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje?
— Zamachu stanu dokonano gładko i po cichu — wyjaśnił Syriusz, przypominając sobie, co mówił mu Artur. — Oficjalna wersja głosi, że Scrimgeour po prostu poddał się do dymisji. Zastąpił go Pius Thicknesse, który jest pod działaniem zaklęcia Imperius.
— Dlaczego Voldemort sam nie ogłosił się ministrem magii? — spytał Ron, a Syriusz zaśmiał się gorzko, kręcąc głową. Sam w tej chwili wyobraził sobie tego zwyrodnialca siedzącego za biurkiem w ministerstwie.
— Ron, przecież nie musiał! — powiedział dosadnie, jakby to było oczywiste, ale widząc minę młodego Weasleya kontynuował: — Praktycznie i tak już rządzi, więc po co miałby siedzieć za biurkiem ministra? Jego marionetka, Thicknesse, zajmuje się codziennymi sprawami, a Voldemort może swobodnie planować działania zmierzające do powiększenia jego potęgi. Oczywiście wielu ludzi szybko sie domyśliło, co naprawdę się stało. W ciągu kilkunastu godzin polityka ministerstwa radykalnie się zmieniła i krążą pogłoski, że za tym wszystkim stoi Voldemort. Ale to są tylko szeptem powtarzane plotki. Nikt już nie wie, komu można ufać, wszyscy boją się coś powiedzieć głośno, w obawie, że jeśli ich domysły są słuszne, pogrążą siebie i swoje rodziny — stwierdził gorzko i równie niechętnie przyznał: — Tak, Voldemort bardzo sprytnie rozgrywa tę partię. Gdyby ogłosił się ministrem, mogłoby dojść do masowej rebelii, a pozostając w cieniu, wywołuje zamieszanie, niepewność i strach.
— A te radykalne zmiany w polityce ministerstwa — powiedział ze złością Harry — polegają również na tym, że ostrzega cały czarodziejski świat przede mną, a nie przed Voldemortem, tak?
— Z całą pewnością i trzeba przyznać że to mistrzowskie posunięcie — przyznał niechętnie Black. — Teraz kiedy Dumbledore nie żyje, to ty, Chłopiec, Który Przeżył, stałbyś się symbolem i przywódcą ruchu oporu przeciw Voldemortowi. A sugerując, że miałeś jakiś udział w śmierci Dumbledore’a, Voldemort nie tylko wyznacza cenę za twoją głowę, ale zasiewa wątpliwości i strach w tych, którzy na pewno by cię bronili… — wyjaśnił, krzywiąc się ze złości. Spojrzał na całą trójkę, która na chwilę zatonęła we własnych myślach. Black rozumiał ich doskonale, sam czuł niepewność związaną z tym, co teraz nadejdzie. Voldemort przejął władzę zaledwie wczoraj, a świat już zmienił się diametralnie. Być może nie zostanie nic z tego, co znali, jeżeli go nie powstrzymają. Nie wiedzieli tylko jak. Syriusz przyjrzał się bliźnie na czole swojego chrześniaka. Harry był jedyną osobą, która, poza Dumbledorem, kiedykolwiek pokonała tego szaleńca. Syriusz mógł się tylko domyślać, że Potter coś wie, ale nikomu do tej pory tego nie zdradził. — Wszyscy w Zakonie wiedzą, że macie jakiś plan i że to Dumbledore przekazać ci jakąś misję — mruknął, zwracając na siebie ich uwagę. — Harry, możesz mi powiedzieć co to za misja.
— Chciałbym, Syriuszu, ale nie mogę — mruknął, spuszczając wzrok, a Black miał wrażenie, że gdyby naciskał mocniej, to może złamałby chłopaka i dowiedział się, co to za plany. Nie chciał jednak tego robić. Wolał, żeby Harry powiedział mu o tym z własnej woli, gdy przyjdzie czas. — Przykro mi. Jeśli Dumbledore nie powiedział tego Zakonowi, to ja też nie mogę.
— Przewidywałem taką odpowiedź, ale mimo to mogę wam się jakoś przydać — stwierdził Syriusz, uśmiechając się, a potem zaproponował to, co chodziło mu po głowie od urodzin Pottera. — Zapewnię wam ochronę. Nie musisz i mówić, co zamierzasz robić.
Widział, że Harry się zawahał, przez krótką chwilę miał nawet pewność, że się zgodzi i najgorsze było w tym to, że Syriusz nie poczuł z tego powodu radości.
— Wolałbym, żebyś zaopiekował się tymi, którzy tu zostaną — przyznał w końcu Potter. — Będę spokojniejszy, wiedząc, że jesteś tutaj.
— Może masz rację — powiedział Syriusz, czując dziwną ulgę. Przecież chciał pomóc Harry’emu, chciał zatroszczyć się o jego bezpieczeństwo i powodzenie tej tajemniczej misji. A jednak, na myśl, że miałby gdzieś teraz wyruszyć, nie poczuł jak dawniej ekscytacji, a ukłucie żalu, kompletnie dla niego niezrozumiałe. Uśmiechnął się krzywo i westchnął: — Mam spore bagno do posprzątania…
— Co masz na myśli? — zapytała Hermiona, nim zdążył pomyśleć, że powinien ugryźć się w język. Dopiero co ich uspokoił i zapewnił, że nic złego się nie wydarzyło, a teraz wyskoczył z takim komentarzem. Spojrzał na nich i nie mając innego wyjścia, spytał:
— Nie widzieliście przypadkiem Remus?
— Od czasu wesela nie… — odpowiedział Ron, wymieniając z przyjaciółmi zaniepokojone spojrzenia.
— Szukam go od wczoraj, wyszedł zabezpieczyć dom i nie wrócił… — wyjaśnił Syriusz, zastanawiając się czy powinien dzielić się z nimi wszystkimi szczegółami.
— Ale mówiłeś, że śmierciożercy nic nikomu nie zrobili — zauważyła nerwowo Hermiona.
— Wątpię, żeby za tym stali śmierciożercy… — mruknął, przez chwilę nie wiedząc, czy to powiedzieć czy nie, ale stwierdził, że i tak w końcu kiedyś się dowiedzą: — Tonks jest w ciąży.
— Och to cudownie! — zawołała od razu Hermiona.
— Wspaniale! — zawtórował jej Ron, tylko Harry nie podzielił tej radości i spytał:
— Remus się nie ucieszył?
— Obawiam się, że to go przerosło — przyznał Black, jednak natychmiast dodał: — Ale znajdę go i sprowadzę do domu, żeby Tonks mogła mu wylać wiadro pomyj na ten pusty łeb. — Syriusz uśmiechnął się, jakby na potwierdzenie własnych słów, a jego wzrok padł na papiery, które leżały na stole. Z początku nie zwrócił na nie większej uwagi, ale po chwili dostrzegł znajome pismo, którego nie widział od lat. — Ktoś szperał w moich rzeczach…
— Wybacz… — szepnął Harry, a Hermiona w tym momencie pociągnęła Rona za łokieć, mówiąc, że muszą coś koniecznie sprawdzić na piętrze i razem wyszli z kuchni.
— Nie mam czego, prędzej czy później sam bym ci to pokazał — powiedział Syriusz, biorąc do ręki list, który otrzymał dawno temu, jeden z ostatnich, które dane było mu przeczytać. — Lily zawsze pisała najdłuższe listy na świecie, a potem wściekała się, gdy odpisywałem dwoma zdaniami — westchnął rozbawiony, uśmiechając się na widok tych krągłych ogonków przy literach, a spomiędzy kartek wyleciało nieco wyblakłe zdjęcie, na którym widać było małego berbecia śmigającego po korytarzu na małej miotełce. — To była pierwsza miotła, którą ci dałem. — W tej chwili poczuł się paskudnie, bo zrozumiał, że ciągle widział w Potterze albo tego dzieciaka, albo jego ojca. Nigdy nie wysilił się na tyle, żeby zobaczyć po prostu Harry’ego. — Harry, przepraszam…
— Nie masz za co!
— Mam, nasza ostatnia rozmowa… — westchnął, odkładając list na blat i spojrzał chrześniakowi w oczy. — Nie o to mi chodziło, nie mam cię za nieodpowiedzialnego gówniarza.
— Wiem…
— Po prostu… przez całe twoje życie byłem nieobecny, przegapiłem tyle ważnych momentów, że czasami chciałbym, żebyś był tym małym brzdącem demolującym rodzicom dom na miotle ode mnie — przyznał zupełnie szczerze, a Harry aż się uśmiechnął.— Ale tak już nigdy nie będzie. Jesteś dorosłym mężczyzną, niezwykle odważnym jak twój ojciec i rozważnym jak twoja matka. Wszystko co było najlepsze w moich przyjaciołach, widzę w tobie. Nie wiem, jaka misja jest przed tobą, ale jestem pewien, że jej podołasz.
Uśmiech Pottera był powodem, dla którego warto było wypowiedzieć te słowa. Nie trwało to jednak długo, bo nagle Harry zmarszczył czoło i zaczął się nad czymś zastanawiać.
— Syriuszu, wiesz może dlaczego Stworek słucha moich rozkazów?
— Ten fanatyczny skrzat słucha tylko swoich właścicieli… — przyznał Black, a w kącikach jego ust pojawił się uśmiech.
— No właśnie, a ja przecież…
— Od dłuższego czasu jesteś moim spadkobiercą — przerwał mu Black, a Harry aż zaniemówił z wrażenia.
— Ja…
— Tak ty, Harry — przyznał, uśmiechając się szeroko. — Gdybym zginął wtedy w gmachu ministerstwa, to wszystko byłoby twoje — wyjaśnił Black, ale od razu się poprawił: — To jest twoje. Dlatego magia skrzatów zmusza Stworka, żeby cię słuchał. Chociaż ja bym się z tego tak nie cieszył, same utrapienia z tym skrzatem.
— Nie powiedziałbym, bardzo mi pomógł — przyznał Harry, zerkając niepewnie na Syriusza. — Dzięki niemu wiem, jaki musi być mój następny krok.
— To dobrze… — odparł Black, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, a Potter wypalił nagle:
— Czemu nigdy nie wspominałeś o swoim bracie?
— Moim bratem był James — powiedział stanowczo Syriusz, a potem dodał łagodniej: — Byliśmy braćmi z wyboru…
— Ale Regulus… — szepnął Harry. Black pokręcił głową, nie chciał rozmawiać o tym szczeniaku. Nie myślał o nim od lat i nie chciał zmienić tego stanu rzeczy.
— Regulus był taki sam jak reszta mojej popapranej rodzinki.
— Mylisz się, nawalił zostając śmierciożercą, ale… — szepnął Potter, a potem powiedział głosem, który później odbijał się echem w głowie Blacka. — Syriuszu, on poświęcił swoje życie, żeby pokrzyżować plany Voldemorta. Zginął jak bohater.
***
Dlaczego w ogóle wyszedł z domu? Może trudno było to pojąć, ale najważniejsze dla niego w tamtym momencie, gdy zamknął za sobą drzwi, pozostawiając Syriusza, Tonks i Althedę w domu, było zapewnienie im bezpieczeństwa. Nie myślał, raczej nie chciał myśleć i analizować tych wszystkich wydarzeń. Musiał wytypować priorytety, a najważniejszym było zabezpieczenie ich przed ewentualnym atakiem. Wyszedł więc i zaczął rzucać wszystkie zaklęcia, które przyszły mu na myśl, żeby uchronić dom i jego mieszkańców. Potem pomyślał, że ochrona samego domu to za mało więc rzucił dodatkowe zaklęcia na całą działkę, a gdy już to zrobił, stwierdził, że to i tak za mało. Wszedł w las, który otaczał jego dom, przypuszczając, że jeżeli śmierciożercy będą mieli ich zaatakować, to właśnie od tej strony. Poszerzał więc obszar objęty zaklęciami coraz bardziej i bardziej, powtarzając w głowie, że bezpieczeństwo jest najważniejsze. Nie zauważył nawet, w którym momencie zaczął biec.
Biegł przed siebie, potykając się o korzenie i odpychając się od drzew. Biegł tak szybko, jakby od tego zależało jego życie, jakby uciekał. Biegł nieustannie, czując, że zaraz wypluje płuca. Biegł, aż do momentu, gdy mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa i upadł na kolana. Próbował unormować oddech, ręce trzęsły mu się tak, że z trudem utrzymywał różdżkę w dłoni. Gdy tylko zatrzymał się w miejscu, wszystkie myśli, które nie mogły go dogonić podczas biegu, uderzyły w niego ze zdwojoną siłą. Uniósł wzrok, żeby sprawdzić, gdzie się znajduje, a gdy rozpoznał to miejsce, zaniósł się głośnym szlochem.
Zacisnął palce na kępach trawy, wbijając paznokcie w miękką glebę i z rozpaczą w oczach spoglądał na trzy nagrobki. Szloch zmieszany z żałosnym śmiechem wyrwał się z jego gardła. Czyż to nie ironiczne, że jego własne nogi zaprowadziły go właśnie w to miejsce, na jego prywatny cmentarz? Czy wszechświat skonfrontował go, stawiając naprzeciw grobów osób, którym zniszczył życie? Jego rodzice… Ojciec, który zginął, zamordowany przez Greybacka tej samej nocy, kiedy on został ugryziony… Matka, która zaniedbała siebie do tego stopnia, że zmarła, gdy on był jeszcze młody, a to wszystko z miłości do niego… I Maggie, kobieta, której jedyną winą było to, że go pokochała i zginęła, pomagając mu… Kochali go, poświęcili się dla niego, a on? On wciąż popełniał te same błędy. Niczego się nie nauczył, niczego w swoim życiu nie poprawił. Wszystkie swoje błędy, wszystkie niezałatwione sprawy i nierozwiązane problemy chował głęboko, a one ciągnęły się za nim. Spojrzał na wieniec białych róż, leżący na grobie Meg, ten sam, który wyczarowała Tonks w dniu, gdy Owen zginęła. Nawet najmniejszy płatek nie opadł z tych kwiatów, a było to dla niego symbolem wyrozumiałości i ogromnego serca Dory. On jednak nie był dla siebie łaskawy i czuł, że jego żona w tym wypadku również nie będzie. Co innego być z inną kobietą, a co innego…
Nigdy nie rozmawiali o tym, co wydarzyło się zeszłego lata w Mungu, nigdy nie poruszyli tej kwestii między sobą. Na Merlina, nawet powiedział o tym Andromedzie, a nie potrafił przegadać tego z Tonks! Chociaż nie powinien się temu dziwić. Dora z całą pewnością nigdy nie wybaczy mu, że wyparł się wtedy ich dziecka, że nazwał je potworem, że pozwolił by strach nim zawładnął i uciekł. Zostawił ją w momencie, kiedy potrzebowała go najbardziej. Przecież straciła wtedy dziecko! Oni je stracili… Myśl, że mógłby być ojcem była tak nieprawdopodobna, że nie pozwolił sobie nigdy przeboleć tej straty. Nie opłakał tego maleństwa, któremu mogli dać życie, nie uronił nawet jednej łzy, bo to za bardzo bolało. Pozwolił sobie udawać, że zapomniał, że może żyć normalnie, ale myśl o nim ciągle krążyła z tyłu jego głowy. A to wszystko dlatego, że nigdy nie przyznał się sam przed sobą, że pragnął rodziny, pragnął miłości, pragnął być ojcem…
Z trudem dźwignął się na równe nogi i podszedł do grobu Maggie. Położył drżącą dłoń na gładkim kamieniu nagrobka i westchnął ciężko. Wiedział, że Meg nie zostawiłaby na nim nawet suchej nitki. I nie mógł jej się dziwić… Jeżeli było coś, czego ona i Moon próbowali go nauczyć, to był to fakt, że on zasługuje na to by żyć, tak jak żyją inni, że może cieszyć się każdym dniem i czerpać z życia tyle, ile się da.
— Och, Maggie… — szepnął drżącym głosem, gładząc nagrobek. — Dziękuję ci. Za wszystko…
***
Ciche pukanie, przerwało ciszę, która od dłuższego czasu trwała w tym pokoju. Zwinął starannie kolejną koszulę i włożył ją do kufra, spoglądając na widok rozciągający się za oknem. Porośnięte trawami wydmy, zdawały się poruszać wraz z podmuchem wiatru.
— Ciekawy początek pożycia małżeńskiego, braciszku — stwierdził Charlie dość beztroskim tonem, sięgając po kolejną część garderoby, gdy drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem.
— Przynajmniej będzie niezapomniany — stwierdził Bill, uśmiechając się szeroko i opierając się plecami o framugę. — Musisz wracać?
— Też chciałbym zostać, ale… — Wzruszył ramionami, nie chcąc przyznać, że po tym wszystkim coraz trudniej mu wyjechać, albo raczej coraz trudniej zostawić tu rodzinę. Najchętniej zabrałby wszystkich ze sobą, wierząc, że Rumunia jest bezpieczniejszym miejscem. Z resztą przez te kilka dni na nowo przyzwyczaił się do mieszkania z rodziną, a w Muszelce, prezencie ślubnym od ciotki Muriel, było naprawdę wygodne. Charlie musiał też przyznać, że ciotunia ma gest, chociaż jest straszną zrzędą…
— Rozumiem — mruknął Bill, odpychając się od ściany i podchodząc do niego bliżej — chociaż to nie zmienia faktu, że wolałbym mieć całą rodzinę przy sobie.
— Też wolałbym mieć was wszystkich obok — przyznał Charlie, wrzucając do kufra resztę ubrań, nie przejmując się już składaniem. — Jak się czuje Fleur?
— Cóż, jest w bardzo bojowym nastroju.
— Potrafi zaskoczyć — stwierdził, uśmiechając się do starszego brata, który również odwzajemnił ten gest. Trzeba było przyznać, że walecznością Fleur nie odbiegała od rodziny Weasleyów, a jej zawziętość w ostatnich dniach robiła wrażenie.
— Też byś tak zareagował, gdyby ktoś popsuł twoje wesele — zaśmiał się Bill, chociaż zaraz obejrzał się za siebie, sprawdzając czy żona go nie słyszała. Charlie już nie chciał mu mówić, że zamienia się w ojca, ale czuł, że w tę stronę to właśnie zmierza. Myśl o ojcu sprawiła, że pomyślał od razu o mamie, a potem o pozostałych braciach i siostrze, a wraz z tymi myślami pojawił się strach.
— Co teraz będzie, Bill?
— Znowu zeszliśmy do podziemia… — westchnął Bill i oboje spojrzeli przez okno na fale szalejące na morzu. Zatonęli na chwilę każdy we własnych myślach, chociaż tak naprawdę obaj myśleli dokładnie o tym samym. O swojej rodzinie i jej bezpieczeństwie.
— Rodzice poślą Ginny do szkoły? — spytał Charlie, przypominając sobie artykuł w Proroku, który informował o wprowadzeniu obowiązkowej edukacji w Hogwarcie, który również został przejęty przez śmierciożerców. Co prawda nie wiedzieli, kto został mianowany nowym dyrektorem, a z pewnością nie była to McGonagall, ale mogli mieć pewność, że Voldemort postawił na tym stanowisku jednego ze swoich sługusów. Posyłanie Ginny do szkoły było, jak wepchnięcie jej w paszczę lwa.
— Nie mają wyboru, nałożyli obowiązek szkolny — mruknął niechętnie, a potem dodał: — Ojciec też musi chodzić do pracy, a ministerstwo to teraz prawdziwe gniazdo żmij.
— Mama zejdzie na zawał… — jęknął, wyobrażając sobie, jak matka będzie przeżywać każdego dnia moment, gdy ojciec będzie wychodził z domu i nie zazna spokoju, dopóki ten nie wróci z powrotem. — Bliźniakom udało się przenieść z Pokątnej?
— Znaleźli jakąś szopę, właściwie nie oni tylko ten ich przyjaciel Lee — przyznał Bill, krzyżując ręce na piersi i wzdychając ciężko. — Lepiej nie wspominaj o tym mamie, bo siłą zaciągnie ich z powrotem do Nory — powiedział, a kącik ust drgnął mu delikatnie, jakby rozbawiła go wizja matki ganiającej za tymi urwisami. Potem dodał jednak ciszej: — Zero wieści od Percy’ego.
— I Rona? — dopytał Charlie.
— Tata zabronił mu odpowiadać — odpowiedział Bill. — Z resztą Kingsley nakazał najwyższą ostrożność. Na razie mamy się wycofać i wybadać sytuację.
— Myślisz, że Zakon to przetrzyma?
— Wierzę w to — przyznał starszy z braci. — Wszyscy są bezpieczni, od wczoraj Syriusz odwiedził większość członków i upewnił się, że nikomu nic nie jest.
— Mówił coś o Tonks? — zapytał od razu Charlie, przypominając sobie, jak jego przyjaciółka w pośpiechu ich opuściła, zapowiadając im, że ma coś bardzo ważnego do powiedzenia.
— Nie wiem… — przyznał szczerze Bill. — Długo rozmawiał z tatą, ale…
— Coś się stało, nie zdążyła nam powiedzieć co… — wyjaśnił swoje zmartwienie Charlie. Zerknął za siebie, na wypadek czy jego bratowa nie słyszy, nie będąc pewnym, jaka mogłaby być jej reakcja, a potem poprosił: — Miej na nią oko, Bill.
— Dobrze, nie pozwolę, żeby coś jej się stało — zapewnił go brat, a potem uśmiechnął się szelmowsko, dodając: — W końcu to nasza dziewczyna.
— Ciekawe czy jak znowu przyjadę, to będziecie oczekiwać na kolejnego Weasleya? — zastanawiał się Charlie, sprzedając bratu kuksańca w bok.
— Bez pośpiechu — zaśmiał się Bill, szczerząc się jak głupi. — Ale jeśli tak, to mały Weasley będzie chciał poznać nie tylko swojego ojca chrzestnego, ale i wujka Cosmina.
— On też by tego chciał — przyznał Charlie, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na myśl o swoim partnerze, który czekał na niego w Rumunii.
— Powiedz rodzicom, oni zrozumieją… — powiedział łagodnie Bill, kładąc mu ręce na ramionach, a on westchnął ciężko. Wiedział, że jego brat go akceptuje i wspiera, ale nie mógł zrozumieć tego, jak się czuł, jaki strach towarzyszy myślom o ujawnieniu swojej prawdziwej natury. — Nie mogę tego powiedzieć o bliźniakach i Ronie, ale tata i mama na pewno będą się cieszyć.
— Przy kolejnej okazji — postanowił Charlie, chociaż nie był pewien czy dotrzyma tego słowa. — Na ten moment mają dość rewelacji — skwitował, zatrzaskując swój kufer. — Czas na mnie.
— Trzymaj się, braciszku — powiedział Bill, obejmując Charliego, a ten oddał uścisk.
— Gdyby coś się działo…
— Od razu się skontaktujemy — zapewnił go brat, klepiąc po ramieniu.
— A gdy to się skończy zapraszam na podróż poślubną do Rumunii — zaproponował Charlie, łapiąc swój bagaż.
— Trochę nie po drodze z Zatoki Baskijskiej, ale uwzględnię cię w planach Fleur — sarknął Bill, puszczając do niego oko, a Charlie zaśmiał się wesoło, nie chcąc już wspominać nic o byciu pantoflem.
— Koniecznie.
***
Nie tak to powinno wyglądać. Tego była całkowicie pewna, gdy trzymała swoją córkę w ramionach. Jak to możliwe, że była matką od dwudziestu czterech lat, a nadal nie potrafiła poradzić sobie w takich sytuacjach? Drżącą dłonią przygładziła włosy swojej córeczki, licząc, że ten gest jakoś pomoże. Nie mogła znieść tego nierównego oddechu, który nie był ani spokojny, ani nie był szlochem. Nie mogła zdzierżyć faktu, że jej mąż zaraz wydepcze dziurę w podłodze i tylko resztkami silnej woli powstrzymuje się od głośnego przeklinania. Nie dziwiła się mu, ale choć raz to ona zachowywała się łagodniej niż on.
Wyobrażała sobie to inaczej. Chyba tak jak każda matka. Jej córka miała się zakochać, wybrać mężczyznę, z którym chciała spędzić życie, następnie miał być piękny ślub i w końcu wieść o długo wyczekiwanym wnuku. Nie uwzględniła jednak kilku zmian w tym cudownym planie… Po pierwsze, że Dora zakocha się w mężczyźnie dużo starszym, po drugie, że swoje życie zamierzała spędzić z wilkołakiem, po trzecie, że ślub był skromny, a jej nawet na nim nie było i po czwarte, że wieści o wnuku przyjdą na chwilę po ataku śmierciożerców wraz z informacją o nagłym zniknięciu zięcia…
Swoją drogą Syriusz mógł ich bardziej przygotować do tych rewelacji. To był naprawdę fatalny dzień. Co mogłoby się jeszcze wydarzyć? Ich spokojny wieczór, który razem z Tedem miała spędzić przy kominku z butelką wina, brutalnie przerwał ogromny huk, a potem do domu wpadło trzech zamaskowanych oprychów, żądając informacji o Harrym Potterze. Wiedziała, że z tego całego udzielania domu podczas przenosin będą problemy, ale co mieli zrobić? Z resztą, na Merlina, co oni mieli wspólnego z Potterem, nie wiedzieli, gdzie jest, co zamierza i jak do niego dotrzeć. Śmierciożercy nic by z nich nie wyciągnęli, a nawet gdyby mieli jakiekolwiek informacje, to nie wydaliby chłopaka. Oni jednak mieli za mało rozumu, by to zrozumieć, a jak wiadomo, gdy ktoś nie używa mózgu, to sięga po przemoc. Andromeda dałaby sobie rękę uciąć, że ten, który rzucił na nią Criuciatusa, to był Rudolf, jej szwagier. Aż była w szoku, że to nie jej siostra złożyła jej wizytę… Nie pamiętała nawet, kiedy zniknęli, bo za którymś razem straciła przytomność. Ocknęła się w ramionach Teda, a chwilę później zjawił się jej najdroższy kuzyn. Od razu stanęła na nogi, gdy usłyszała, że jej córka ich potrzebuje. Nieważny był ból, łomoczące serce i strach. Mógł chociaż powiedzieć, o co chodzi… Spodziewała się zastać Dorę ranną, zakrwawioną, na granicy życia i śmierci. Miała czarne wizje, w których Bella mści się za wszystko na jej ukochanej córeczce. Widok był zgoła inny, bo Nimfadora była w jednym kawałku, cała i zdrowa, co prawda nieco potargana z podartą sukienką i zapłakaną twarzą, ale była bezpieczna. Długo nie odpowiadała na ich pytania, wprowadzając Teda w jeszcze większą złość. Ostatecznie wyznała prawdę.
— Mamo, jestem w ciąży — wyszeptała, chociaż jej głos zdawał się być niczym krzyk, który poniósł się echem. Sama nie rozumiała swojej reakcji. Chciała krzyczeć. Z radości, że zostanie babcią. Z niezrozumienia na widok zrozpaczonej córki. I z wściekłości, że Dora nie cieszy się z tej ciąży. Sama pamiętała, że gdy dowiedziała się o tym, że spodziewa się dziecka, wręcz skakała z radości. A potem Dora dodała: — Remus zniknął.
I nagle wszystko stało się jasne dla Andromedy. Zawsze chodziło o Lupina. Może jej córka jeszcze tego nie rozumiała, ale wystarczyło, że poczeka aż poczuje pierwsze kopnięcie dziecka w swoim łonie i wtedy oczywistym się stanie, że to je kocha najbardziej. Rozumiała jednak, że Dora w tej chwili odbierała to inaczej, że obecność męża była dla niej najważniejsza, że on zbyt wiele razy od niej odchodził i że… gdy ostatnim razem odszedł, Nimfadora poroniła. Dla niej historia zatoczyła koło. Chciała ją zapewnić, że wszystko będzie dobrze, że ma obok siebie ludzi, których kocha, że oni naprawdę się cieszą, ale zdawała sobie sprawę, że to nic nie da. Dlatego po prostu ją przytulała, ignorując nerwowego Teda i modliła się o to, żeby ten narwaniec Black już wrócił. Dlatego też serce zabiło jej mocniej, gdy usłyszała, że drzwi się otwierają, ale zaraz potem usłyszała swojego męża:
— Co ty sobie wyobrażasz? — Wściekłe pytanie Teda pozostało bez odpowiedzi, a zaraz potem w salonie pojawił się Remus. — Jak śmiesz tu w ogóle przychodzić?
Lupin nawet nie spojrzał na jej męża, chociaż po jego twarzy wywnioskowała, że ledwo się powstrzymuje, żeby nie wypomnieć Tedowi, że to on jest aktualnie gościem w jego domu. Poza tym wyglądał jak wrak człowieka, którego nerwy i zgryzota pożerają od środka. Wyminął jej męża bez słowa. Gdy tylko Dora zorientowała się, że Remus wrócił, drgnęła i natychmiast usiadła prosto na kanapie. Lupin podszedł do Nimfadory i opadł ciężko na kolana. Spoglądał na nią długo, nim przemówił ochrypłym głosem:
— Rozumiem, że nie chcesz na mnie patrzeć. Rozumiem dlaczego nie powiedziałaś mi o dziecku… Brzydzisz się mnie.
— Co ty pleciesz? — wyszeptała Dora, a potem niepewnie wyciągnęła dłoń, żeby przyłożyć ją do policzka Lupina. — Gdzieś ty w ogóle był tyle czasu?
— Nie tam, gdzie powinienem. Moje miejsce jest przy tobie, przy was… — wyszeptał, drgając, gdy dłoń Dory go dotknęła, ale od razu później przytrzymał ją, jakby bał się, że zaraz odsunie się od niego, a jego spojrzenie utkwione było na jej brzuchu. — Zrozumiem, jeżeli nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. Odejdę, zostawię wam dom i wszystko, co mam. To niewiele, ale…
— Dlaczego miałabym tego chcieć? — spytała, kręcąc głową i pogładziła jego policzek kciukiem.
— Bo nie jestem godny, żeby być z tobą, żeby być ojcem.
— Jeśli zaczniesz zaraz mówić o likantropii to… — jęknęła, gotowa natychmiast przerwać jego tyradę. W tej chwili Andromeda wstała z kanapy i podeszła do męża, który zaciskał pięści na oparciu fotela. Położyła dłonie na jego ramionach w uspokajającym geście.
— Nie o to chodzi — odpowiedział od razu Remus, kręcąc głowa. — Nie o to, że jestem wilkołakiem, ale o to co zrobiłem. Jak mogłabyś chcieć być i wychowywać ze mną dziecko, skoro nazwałem nasze zmarłe maleństwo potworem? — wyznał, łamiącym się głosem, nie mogąc nawet spojrzeć Dorze w oczy. — Nie mam nawet odwagi, prosić o wybaczenie…
— Chcesz tego dziecka? — spytała z nadzieją Dora i zmusiła go, żeby w końcu spojrzał jej w oczy. Andromeda wstrzymała oddech, chociaż miała dobre przeczucie, ale Ted spiął się jeszcze bardziej.
— Pragnę wszystkiego, co ma związek z tobą — powiedział pewnym głosem, łapiąc jej dłonie i całując każdą z osobna. — Chcę mieć cię obok, chcę byś była zawsze. Jesteś moją żoną i moim największym marzeniem jest stworzenie z tobą rodziny, chociaż na to nie zasłużyłem.
— Myślałam… — jęknęła Dora, z trudem powstrzymując płacz. — Bałam się, że nie będziesz go chciał, że przeraża cię to, że będzie takie, jak ty…
— Kocham je równie mocno, co ciebie — zapewnił ją, a słysząc tę pewność Andromeda uwierzyła mu bez cienia wątpliwości i była pewna, że Dora również. — Być może kiedyś ono będzie się mnie wstydzić, ale ja nigdy się go nie wyprę.
— Wróćmy jednak do dość istotnej kwestii — odezwał się nagle Ted, zanim Andromeda zdążyła go powstrzymać. Jednak ani Remus, ani Dora nie zwrócili się w jego stronę, wpatrywali się w siebie z zapartym tchem, nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie działo, jakby jeszcze do nich nie dotarło, że zostaną rodzicami. — Czy mój wnuk będzie…
— Wilkołakiem? — dokończył Remus, nie odwracając wzroku od Dory. — Być może, ale nie będzie takie jak ja.
— Co masz na myśli, Remusie? — Tym razem to Dromeda zabrała głos, bo chociaż pragnęła w tym momencie zatonąć w bezkresnej radości spowodowanej tym, że ich rodzina się powiększy i po raz kolejny w ich życiu rozbrzmi dziecięcy śmiech, to jej mąż właśnie przypomniał jej o przypadłości Lupina. Poczuła, jak jej ciało przechodzi dreszcz, gdy w głowie pojawiła się wizja jej wnuka cierpiącego comiesięczne katusze razem ze swoim ojcem.
— Wiele nauczyłem się w lesie o naturze wilkołaków — przyznał Remus, wciąż wpatrując się w Nimfadorę, jakby to ona zadała pytanie. — Wiem, że urodzenie się nim jest błogosławieństwem w porównaniu do ukąszenia. — Remus zignorował głośne prychnięcie Teda, który nie mógł powstrzymać swojej złości. — Nie wiem czy nasze dziecko odziedziczy po mnie wilczy gen, Doro. To jest loteria. Ale gdyby… Nie przemieni się nim nie stanie się pełnoletnie, nim jego ciało nie będzie gotowe przyjąć zmian, które się z tym wiążą.
— To nieważne — szepnęła Dora, zsuwając się z kanapy tak, że teraz oboje klęczeli naprzeciwko siebie, trzymając się za dłonie, splatając swoje palce. — Będzie miał obok nas, nie pozwolimy, by to wpłynęło na jego życie. Nie pozwolimy by cierpiał.
— Nie będzie — zapewnił ją Remus, a te dwa słowa uspokoiły również i Andromedę — dla niego, dla tych wszystkich dzieci, które urodziły i urodzą się wilkołakami przemiany będą naturalne, mniej bolesne i będą zachowywać świadomość. Nie musisz się bać, że…
— Nie boję się niczego, póki jesteś przy mnie — mruknęła, a ich czoła zetknęły się ze sobą, jakby chcieli zminimalizować przestrzeń, która ich dzieliła. — Zrozum to wreszcie.
Nagle w drzwiach stanął Syriusz, który szybkim spojrzeniem zlustrował zastaną sytuację. Po jego minie nie można było odczytać, co się wydarzyło przez ten dzień. Black oparł się plecami o ścianę, krzyżując ręce na piersi, jakby nie chciał przerywać tej chwili. Andromeda podeszła do niego, uprzednio upominając męża szeptem, żeby nie robił nic głupiego.
— Sporo mnie ominęło — mruknął cicho, gdy Andromeda się do niego zbliżyła.
— Mogłeś dać znać, że jesteś cały, a nie biegać gdzieś cały dzień — stwierdziła z urazą, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ten lekkoduch nie pojmuje faktu, że ktoś się o niego troszczy i chce wiedzieć, gdzie jest i co się z nim dzieje.
— Znalazłem Harry’ego — szepnął jedynie, a Dromeda od razu zrozumiała, co tak długo go zatrzymało, tym bardziej gdy później dodał: — Jest w domu.
— Będzie tam bezpieczny? — spytała, rozumiejąc, że mówiąc dom, miał na myśli ich dom rodzinny, a zatem Grimmauld Place 12. Syriusz skinął krótko głową, ale jego nieprzenikniony wyraz twarzy wcale się nie zmienił, co bardzo ją zaniepokoiło. — Coś się stało?
— Andy, on odkrył prawdę o śmierci Rega. On…
— Syriuszu… — szepnęła z przejęciem, łapiąc kuzyna za rękę i ściskając ją mocno. Black pokręcił głową, zwieszając ją smutnie.
— Myliłem się co do niego — przyznał głosem przepełnionym bólem, a potem spojrzał jej w oczy tak pustym wzrokiem, że aż się przeraziła. — Tuż przed śmiercią nawrócił się i poświęcił swoje życie.
— Słodki Reg, tak naprawdę zawsze był nieprzewidywalny — szepnęła, wspominając swojego małego kuzyna, który był taki dobry i kochany, ale zupełnie pobłądził, tak jak jej siostry. Black spojrzał na nią tak smutnym wzrokiem, że aż ścisnęło jej serce. — Nie obwiniaj się, Syriuszu. Po prostu mu przebacz.
— Co to teraz da? — spytał z wyrzutem, nie mogąc sobie poradzić z emocjami.
— Przyniesie ukojenie tobie i jego duszy — zapewniła go, nie puszczając jego dłoni.
— Czy ty byś mogła wybaczyć swoim siostrom?
— Gdyby się zmieniły… — szepnęła, zastanawiając się nad tą odpowiedzią, ale potem dodała coś, czego była pewna: — Ja wciąż je kocham, Syriuszu. Tak samo jak ty kochasz Regulusa. — A potem spojrzała na swoją córkę i zięcia, którzy trwali w czułym objęciu, klęcząc pośrodku salonu i chłonąc swoją obecność. — Nawet sobie nie wyobrażasz, ile można znieść w imię miłości.
W rozdziale pojawiły się fragmenty z książki ,,Harry Potter i Insygnia Śmierci", które nieco zmieniłam i dostosowałam do fabuły mojego opowiadania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz