12.12.2020

128) Układ

 Nie spodziewała się, że to wszystko tak się skomplikuje. Nie sądziła, że będzie łatwo. Powroty nigdy nie są proste, ale zdecydowała się wrócić do Londynu po tylu latach i wierzyła, że zdoła to wszystko poukładać. W Stanach czuła się obco, zawsze wytykano jej brytyjskość, którą ona pielęgnowała uparcie, wierząc, że chociaż to bolesne, to jest to jedyny sposób by pamiętać o rodzinie. Pamiętała i tęskniła tak potwornie, a najgorsze było to, że nic tej tęsknoty nie było w stanie zaspokoić. Bycie Brytyjką w Stanach było trudniejsze niż powrót do Londynu, tam zawsze była na swój sposób wybrakowana. Jednak czy to wybrakowanie było aż tak złe w porównaniu z codziennością, jaką przyszło jej wieść w Anglii. 

Dumbledore nie żyje. Moody z całych sił stara się trzymać Zakon w ryzach. Potrzebują nowej Kwatery. Potrzebują ludzi, informacji i nadziei. A tego wszystkiego im brakowało. Przez dwa tygodnie po pogrzebie panowała względna cisza, przerażająca jeszcze bardziej, bo zwiastowała z pewnością coś strasznego. Moody miał rację, mówiąc, że powinni byli wykorzystać tamten czas na przegrupowanie, ustalenie priorytetów, wymyślenie planu działania i obrony, bo przecież tylko ona im została. Miał rację, ale co z tego, kiedy po upadku filaru, jakim był Albus Dumbledore, każdy w pierwszej kolejności zajął się sobą? Wszyscy na samym początku zabezpieczali tych, których kochali. A co ona robiła? Dokładnie to samo… 

Altheda wykorzystała wszystkie możliwe sposoby, które przyszły jej do głowy, tych niemożliwych również próbowała, ale nic nie dawało rezultatów. Przez cały ten czas nie udało jej się zrobić nic, co mogłoby wybudzić Syriusza Blacka ze śpiączki. A przecież to było jedną z najważniejszych spraw, prawda? Najważniejszą! Bo przecież, gdy Syriusz się wybudzi, to nie dość, że znów jako Zakon będą mieli wyłączne prawo do rodzinnej rezydencji Blacków, ale przede wszystkim zyskają na nowo człowieka, który wie, jak walczyć. Z resztą Moody już tysiąc razy powtarzał jej, że najwyższy czas by Black się wybudził, bo ona nie robi już nic innego poza próbami… 

— Ja już kompletnie zgłupiałam… — szepnęła do siebie, zatrzymując się przy skrzyżowaniu dwóch uliczek nieopodal jej celu i poprawiając pelerynę niewidkę, którą zwinęła z domu Alastora. — Przecież nigdy nawet nie zamieniłam z nim słowa… — A jednak nie przeszkadzało jej to, by zapałać jakimś uczuciem do tego mężczyzny. Nie wiedziała, w którym momencie stał jej się tak bliski… 

Pamiętała doskonale dzień, w którym odwiedził ją Dumbledore. To było krótko po jej przyjeździe. Wtedy jeszcze nie miała żadnego planu na swoje życie w Anglii, po prostu chciała wrócić do domu… Domu, z którego niewiele pozostało. Nie spodziewała się, żeby ktokolwiek ją odwiedził, starała się nie rzucać w oczy, a na widok ponoć najpotężniejszego czarodzieja ich czasów, zabrakło jej języka w gębie. 

Witaj, Althedo powiedział wówczas, kłaniając się w jej stronę. Stał nie dalej niż pięć kroków od niej, pośród połamanych mebli, rozrzuconych przedmiotów, kurzu i pyłu, który już dawno osiadł na domu rodziny Farewell. Rozglądał się z nostalgią, jakby w tej ruinie dostrzegał coś więcej, tak samo jak ona. To był naprawdę piękny dom, chociaż obawiam się, że wiele sił będzie wymagało jego odbudowanie.

Raczej nie zamierzam go odbudowywać, nie teraz… przyznała nerwowym włosem, poprawiając swoją fryzurę. Rozmowa z Dumbledorem była ostatnią rzeczą, jakiej mogła się spodziewać. Przepraszam pana, ale skąd właściwie mnie pan zna? Nie chodziłam do Hogwartu. 

Fakt, uważam, że moja szkoła poniosła sporą stratę tracąc taką uczennicę jak ty powiedział, puszczając przy tym oczko, co absolutnie nie pasowało do jej wyobrażenia potęgi magicznej dwudziestego wieku. Nie mieliśmy okazji się poznać, ale znałem twoich rodziców i twoją siostrę, Edessę. Wielka strata… 

Proszę wybaczyć, ale nie przywykłam do rozmów o mojej rodzinie stwierdziła zgodnie z prawdą. Nigdy nie nauczyła się mówić o tym, co miało miejsce prawie ćwierć wieku wcześniej. Odbiło się to piętnem na jej życiu i relacjach. Zdawała sobie doskonale sprawę, że to właśnie zdarzenie było powodem, dla którego nie potrafiła się nigdzie odnaleźć i ułożyć sobie życia. Powrót chyba miał być w pewnym sensie terapią, rozliczeniem się z przeszłością. Jednak nie było to możliwe w czasach, w których głośne wymawianie jej nazwiska mogło ponownie przynieść zgubę, tym razem tylko jej.  To dość niekomfortowe…

Rozumiem cię doskonale, ale powiedz mi Althedo, jaki masz w takim razie plan?

Nie mam planu… odpowiedziała szczerze, patrząc wprost w oczy Dumbledore’a. Nic nie mam… 

Z tym się nie zgodzę, moja droga odezwał się z pełnym spokojem, podchodząc nieco bliżej i brudząc przy tym od kurzu swoją niezwykle elegancką szatę. Masz odwagę swoich rodziców, o czym świadczy twój powrót. Niewielu ludzi decyduje się na pozostanie w naszym kraju, w tych czasach, zwłaszcza, jeżeli uznaje się ich za zdrajców krwi. 

To chyba nie odwaga, a szaleństwo… stwierdziła, odwracając wzrok od swojego rozmówcy. Dwadzieścia cztery lata temu, gdy była zaledwie dziesięcioletnią dziewczynką, wydawało jej się, że jej życie jest idealne. Miała kochających rodziców, wspaniałą, starszą siostrę, dziadków we Francji, pieniędzy starczyło im na wszystko, a za rok miała zacząć naukę w Hogwarcie. W jej dziecięcej głowie nie było miejsca na myśl, że cokolwiek może się zmienić, a już tym bardziej na gorsze. Nie była świadoma tego, że jej rodzina była chyba ostatnią z czystokrwistych, która nie opowiedziała się po stronie Voldemorta. Jej ojciec odwlekał w czasie opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron. Była przekonana, że nie kierowały nim wątpliwości, a troska o rodzinę, z resztą całkowicie słuszna. Gdy w końcu przyparty do muru powiedział, że nie poprze Czarnego Pana, dla Farewellów nie było już żadnego ratunku. Ją uratowały jedynie wakacje u dziadków, którzy na wieść o śmierci córki, wnuczki i zięcia, wywieźli ją do Stanów, gdzie znacznie łatwiej było się ukryć. I ukrywała się przez dwadzieścia cztery lata… Chociaż powiedzieć, że się ukrywała to za dużo powiedziane. Po prostu się nie wychylała, a nikt nie myślał o zapomnianej córce zdrajców krwi. Mogła w ten sposób dożyć starości w spokoju, ale nie… To zdecydowanie szaleństwo.

Co byś powiedziała na jeszcze większą dawkę tego szaleństwa? spytał Dumbledore z błyskiem w oku. 

Co dokładniej ma pan na myśli? odezwała się niepewnie.

Słyszałem, że masz doskonałe wykształcenie magomedyczne… Przypomnij, jaką robiłaś specjalizację? 

Urazy pozaklęciowe z głównym naciskiem na klątwy czarnomagiczne… powiedziała, nie mając pojęcia, jakie to ma znaczenie. 

Otóż miałbym dla ciebie pewną propozycję i dość osobliwego pacjenta.

W ten sposób dołączyła do Zakonu Feniksa, nie ona znalazła plan na życie, lecz plan odnalazł ją, a jej zadaniem było wybudzenie ze śpiączki Syriusza Blacka, tego samego, o którym opowiadała jej siostra. Chociaż, gdy patrzyła tak na jego twarz, to nie dostrzegała w nim tego drażniącego, a jednocześnie czarującego Gryfona, który wrzucał wszystkim Krukonom, w tym również i Edessie, łajnobomby do tornistrów. Właściwie nie wiedziała, kogo w nim widziała. Cieszyła się z takiego obrotu spraw, bo chociaż ryzykowała wiele, to dobrze było mieć obok przyjazne twarze, nawet jeżeli to było pochmurne oblicze Alastora, a Syriusz… Stał się jej najbliższy ze wszystkich. Może to dlatego, że spędzała większość swojego czasu na pielęgnowaniu go i próbach wybudzenia, a może dlatego, że opowiedziała mu całą swoją historię, a on tak wdzięcznie słuchał… Wiedziała, że musi zrobić wszystko, żeby się obudził. Nawet jeśli miało to sprawić, że ich bliskość okaże się jednostronna, że czar pryśnie, a ona znów nie będzie miała dla kogo pozostać w Lodnynie… 

Ludzie wierzyli, że gdy ktoś oberwie klątwą lub dozna innego magicznego urazu, to pojawia się uzdrowiciel i wszystko wraca do normy. Bo przecież chodzi tu o odrobinę magii… Prawda była zupełnie inna. Wynalezienie przeciwzaklęcia czy antidotum było niezwykle trudne. Zwłaszcza, jeżeli klątwa była niezwykle okrutna. Altheda naprawdę zrobiła wszystko, co było w jej mocy, ale brakowało jej informacji, które doprowadziłyby ją na właściwy trop. Udało jej się jedynie spowolnić konsekwencje, które wiązały się z długim pobytem w łóżku bez ruchu. Wierzyła, że gdy Syriusz w końcu się obudzi, bo przecież musi to nastąpić, zdecydowanie łatwiej będzie mu się przystosować. A tymczasem ona musiała zrobić wszystko… 

Mocniej zacisnęła dłoń na niewielkiej fiolce. Długo zajęło jej sporządzenie tego eliksiru, po prawdzie nie chciała go użyć, bała się konsekwencji, ale przecież Syriusz musiał się obudzić. Naprawdę była w stanie zrobić wszystko. Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić i szybkim krokiem ruszyła w stronę domu Dedalusa, który wkrótce miał zostać ich Kwaterą Główną. Na początku tego tygodnia rzucono na to miejsce zaklęcie Fideliusa, a strażnikiem tajemnicy został Moody. Podobne działania podjęto w kwestii innych domów członków Zakonu. Diggle najwidoczniej miał dość swojego domu i przebywania w nim. Ponoć znalazł bezpieczniejsze miejsce, a stare domostwo przeznaczył na rzecz Zakonu. Przeniósł swoją drogocenną kolekcję zegarków, zabrał wymyślne meble i bibeloty, jedynym, co zostało na miejscu, był śmierciożerca… I to właśnie o niego jej chodziło. Wiedziała, że był związany Wieczystą Przysięgą, znała badania, które Laura prowadziła na ten temat. Wierzyła w to, że dziewczyna robiła wszystko, by wyciągnąć z niego jak najwięcej, ale jej się nie udało. Nikt nie spytał go jednak o klątwę, o której mógł coś wiedzieć. Nie wiedziała, kto pełnił teraz wartę w domu Dedalusa. Zsunęła z głowy pelerynę i wypowiedziała w myślach odpowiednie zdanie. Weszła do środka ze smutkiem patrząc na gołe ściany i kilkanaście krzeseł. Ten dom wraz z gospodarzem stracił cały swój dziwaczny urok. Zajrzała do wszystkich pokoi, jednak nikogo nie znalazła. Nie wierzyła w to, że ktoś zaniedbał swoją wartę. Zakładnik był teraz ich najcenniejszą kartą, chociaż nie okazał się do tej pory przydatny. Brak kogokolwiek na piętrze czy parterze oznaczał, że w tej chwili w piwnicy śmierciożerca nie był sam.

Wyciągnęła różdżkę i ponownie nasunęła na głowę pelerynę, by potem bezszelestnie przejść na schody, modląc się o to by nie skrzypnęły pod jej ciężarem. Nie spodziewała się być świadkiem rozmowy, którą przyszło jej usłyszeć. W ogóle cała scena, którą obserwowała z ukrycia, była zadziwiająca. Nie byłaby przecież w szoku, widząc Laurę w pobliżu tego mężczyzny. Jej próby dowiedzenia się czegokolwiek nie były tajemnicą i cały Zakon wiedział, że to ona obejmuje większość dyżurów. Nie przypuszczała jednak, że zobaczy ją w objęciach śmierciożercy, całujących się i patrzących na siebie w taki sposób. Zamarła w bezruchu na półpiętrze, kuląc się w kącie.

— Dumbledore planował cię przenieść w jakieś bezpieczne miejsce, ale Moody zrobi wszystko, żebyś wcześniej powiedział jak najwięcej — powiedziała cicho Laura, wtulając się w jego ramię. 

— Powiedziałem ci już wszystko, odpowiedziałem na każde pytanie. Co więcej mogę zrobić? — szepnął, a w jego głosie dało się wyczuć zdenerwowanie. Altheda złapała mocniej różdżkę, będąc gotową w każdej chwili ruszyć dziewczynie na pomoc. Laura nie była jednak w opresji. — Mam do końca swoich dni tu siedzieć?

— Coś wymyślę… — mruknęła dziewczyna, całując go czule w usta, a potem wstała z podłogi, zarzucając na siebie kurtkę. — Muszę to tylko odpowiednio zaplanować. 

— Lauro, nie poświęcaj swojego życia dla mnie! — zawołał zrywając się na równe nogi i łapiąc ją za rękę. Ona uśmiechnęła się jedynie, tak jakby rozbawił ją tą prośbą, jakby było już za późno. Przyłożyła dłoń do jego twarzy i pogładziła kciukiem jego usta, wyznaczając miejsce, w którym później złożyła pocałunek. 

— Co ma być to będzie… — szepnęła, zbliżając się do niego tak blisko jak to było możliwe, a on otumaniony przyciągnął ją do siebie, jakby chciał zniwelować przestrzeń między nimi. Altheda zszokowana tą bliskością, prawie upuściła fiolkę, której tak pieczołowicie strzegła. — Uciekniemy… 

— To nie takie proste… Ja zdradziłem — powiedział stanowczo, odsuwając ją od siebie na odległość ramion, ale ciągle ją trzymał, jakby nie potrafił puścić. Jego gesty zaprzeczały słowom. — Ciebie również uznają za zdrajczynie. Nie będziemy mieli do czego wracać. Stracisz rodzinę, przyjaciół… Zrozum, ty nie odchodzisz do mugola, zdrajcy krwi czy nawet goblina… Ja jestem śmierciożercą i nie przestanę nim być! — krzyknął, potrząsając nią, jak gdyby to miało sprawić, że zrozumie sens jego słów. Laura jednak ciągle kręciła głową, nie dopuszczając do siebie prawdy, którą właśnie jej przedstawił. Altheda nie wierzyła własnym oczom i uszom. Czy to było możliwe? Czy naprawdę Laura mogłaby pokochać śmierciożercę? Chociaż przychodziło jej to z trudem, w duchu zgadzała się z tym mężczyzną, ten związek nie miał przyszłości. Podobnie jak jej uczucie do Syriusza… McCorry w końcu puścił Laurę, podwinął koszulę, która i tak od dawna była rozerwana na przedramieniu i wskazał dłonią na tatuaż. — To nigdy nie zniknie, On nigdy nie przestanie mnie dręczyć! — zawołał, odsuwając się od niej. Usiadł na krześle, do którego przez ten cały czas był przywiązywany i z dziwną determinacją położył dłonie na oparciu. — To moje brzemię i nie chcę cię nim obarczać. Tylko byś cierpiała…

 — Znajdę sposób — zadeklarowała się Laura, kucając naprzeciw niego z różdżką w ręce. Altheda śledziła wzrokiem liny, które na nowo zaciskały się wokół rąk i nóg, krępując ruchy mężczyzny. — A jeśli nie, to zamknę się z tobą w tej piwnicy. 

— Jestem złym człowiekiem — szepnął odwracając wzrok. Laura złapała jego twarz między dłonie, zmuszając do spojrzenia na nią.

— Jesteś dobrym człowiekiem, który robił złe rzeczy… Wiem coś o tym, sama nie byłam święta.

Żadne już się nie odezwało, chociaż Farewell wyczuła, że ta rozmowa między kochankami nie była jeszcze skończona. Przysunęła się bliżej ściany, uważając, żeby Laura nie natknęła się na nią wychodząc. Nie wiedziała, jak długo w milczeniu wpatrywała się w mężczyznę, który pozostawiony sam sobie, zwiesił ze zrezygnowaniem głowę. Nie miała pojęcia, co powinna teraz zrobić. Przecież przyszła po informację, miała ją uzyskać za wszelką cenę. Tylko czy ta cena nie była zbyt wysoka? Nie miała do czynienia ze śmierciożercą, ale z mężczyzną, którego kochała Laura. Ta dziewczyna ofiarowała jej tyle ciepła, od kiedy zawitała w domu Alastora. Nie chciała jej krzywdy. Zastanawiała się tylko, co jest większą krzywdą… Śmierć człowieka, którego być może kochała, czy bycie wykorzystaną przez podstępnego śmierciożercę, chcącego jedynie wydostać się na wolność? Był tylko jeden sposób żeby rozwiać te wątpliwości… 

— Co tu robisz? — zapytał zaskoczony McCorry, na widok Althedy, która w jednej chwili zrzuciła z siebie pelerynę niewidkę. 

— Czy wiesz, co to jest? — odezwała się, ignorując jego pytanie i uniosła do góry dłoń, w której trzymała niewielką fiolkę. Mężczyzna przełknął głośno ślinę i rozejrzał się po pomieszczeniu, instynktownie szukając drogi ucieczki. — Veritaserum. Chyba nie muszę ci mówić, jak działa ten eliksir… 

— Nie podasz mi go — powiedział hardo, próbując poluzować krępujące go sznury. Altheda bez wahania podeszła jeszcze bliżej. — Jeżeli złamię przysięgę, zginę, a tego przecież nie chcecie. 

— W takim razie odpowiadaj tylko na moje pytania — skwitowała, łapiąc go pewnym gestem za szczękę i całą swoją siłą powstrzymując od zamknięcia ust. Zwinnym ruchem odkorkowała fiolkę i sprawiła, że dokładnie jedna kropla veritaserum wylądowała na wargach McCorry’ego, a ten machinalnie, jedynie z odruchu natychmiast oblizał usta. Gdy tylko to się stało, odskoczyła od niego jak oparzona, zdziwiona swoim zachowaniem. To nie było do niej podobne. — Wybacz, musiałam… — Spojrzała na niego przepraszająco, chociaż wiedziała, że tak należało zrobić. Jeśli rozwieje swoich wątpliwości, to może chociaż uda jej się uchronić Laurę przed tym człowiekiem. — Powiedz mi teraz… Kim jest dla ciebie Laura?

— Wszystkim — odpowiedział bez zająknięcia, patrząc jej prosto w oczy, a jego stalowe spojrzenie sprawiło, że po jej plecach przeszedł dreszcz. 

— Skrzywdziłbyś ją? 

— Nigdy.

— Czy ty ją… — zająknęła się, nie mogąc dokończyć pytania. On jednak doskonale wiedział, o co jej chodziło. Pokiwał głową.

— Tak, kocham ją. — Altheda nie mogła w to uwierzyć… Wiedziała, że eliksir jest sporządzony poprawnie, wiedziała, że kropla wystarczy na szczerą rozmowę przez kilka minut. Tyle jej przecież wystarczyło, a jednak mimo świadomości, że z jego słów płynie prawda, nie potrafiła w to uwierzyć. — Powiedziałbym ci to również bez eliksiru.

— Eliksir w tym momencie zastępuje zaufanie — skwitowała, robiąc kilka kroków w miejscu i układając w głowie odpowiednie pytanie. — Jest taka klątwa, stosunkowo nowa, która powoduje, że człowiek zapada w sen i nie znamy sposobu, by go wybudzić. Czy możesz mi coś o niej powiedzieć?

— Tak.

— Dobrze… — szepnęła z ulgą po kilku sekundach, upewniając się, że mężczyzna nie ma najwidoczniej zamiaru wyzionąć ducha po tej odpowiedzi. — Więc znasz tę klątwę, tak?

— Sam ją stworzyłem — przyznał, a Altheda nie panując nad sobą, uderzyła go w twarz. Gdy tylko uświadomiła sobie, co zrobiła, odsunęła się od niego jak najdalej. McCorry splunął na ziemię i uśmiechnął się pobłażliwie. Dostrzegła, że jej uderzenie rozcięło mu wargę. — Nawet nie przepraszaj, zasłużyłem… 

— Opowiesz mi wszystko o tej klątwie — zażądała Farewell.

— Opowiem — zgodził się, po raz kolejny wbijając w nią swoje stalowe spojrzenie. — Proponuję zawrzeć układ… 

*** 

Zapach wydobywający się z kuchni nie wróżył niczego dobrego, tym bardziej, że udało mu się wyczuć zwiastun zbliżającej się katastrofy aż z ogrodu, gdzie sprawdzał zaklęcia chroniące ich dom. Niezwłocznie udał się do miejsca, które tego dnia podporządkowała sobie jego żona. I chociaż z patelni się dymiło, a w garnku coś bulgotało niebezpiecznie, to nie mógł się powstrzymać, by przystanąć na chwilę w progu i podziwiać Nimfadorę w destrukcyjnym tańcu. Jej niezgrabne ruchy sprawiały, że robiło mu się lżej na duszy. Całe życie utwierdzał się w przekonaniu, że dzień jego ślubu będzie jednoznaczny z końcem świata, a tymczasem żyli, świat był w równie kiepskiej kondycji, co przed ich ślubem, a on mógł powiedzieć, że był naprawdę szczęśliwy. Dopiero teraz wiedział, że wiele ma jeszcze w życiu do zrobienia… Ale to nie był czas by o tym myśleć. Podszedł do Tonks i objął ją w pasie, dziękując Merlinowi, że akurat nie miała w ręce noża.

— Czym zawinił ten indyk, że czeka go teraz tak straszny los? 

— Niczym — skwitowała Nimfadora, cmokając go delikatnie w policzek, a Remus zauważył, że cała ubrudzona jest sosem pomidorowym i najwidoczniej poprzez ten pocałunek postanowiła ubrudzić również i jego. Zupełnie nie przeszkadzał mu ten bałagan. — Postanowiłam, że dzisiaj ja przygotuję kolację... Jako przykładna żona powinnam się podciągnąć kulinarnie.  

— Więc rano zniknęłaś po to, żeby zrobić zapasy dla połowy Wysp Brytyjskich? — spytał rozbawiony, chowając twarz w jej włosach i rozkoszując się jej bliskością. Ten wspólny czas, począwszy od tej nocy tuż po bitwie w Hogwarcie, aż po wczorajszy dzień, który był zarówno zwieńczeniem, jak i początkiem ich wspólnej miłości, miał wrażenie, że oboje trwali w niekończącym się miesiącu miodowym, którego przecież nigdy nie miał dożyć. A tymczasem miał teraz możliwość podziwiać niebezpieczne poczynania jego żony. Najdziwniejsze było jednak to, z jaką łatwością przyjął ten fakt. Tak, w ich relacji w końcu było tak, jak powinno być.

— Nie… — mruknęła przeciągle, mieszając łyżką w garnku. — Byłam w domu, żeby zabrać resztę swoich rzeczy, zakupy zrobiłam przy okazji… 

— O… — wydarło mu się z gardła, pogładził dość nieporadnie swoją żonę po ramieniu i odsunął się na bok, opierając się o szafkę. W tym właśnie momencie uświadomił sobie, dlaczego nie napotkali do tej chwili żadnej przeszkody we wspólnym życiu. I wcale nie było tak, że po tym wszystkim, co przeżyli, zasłużyli na całkowite szczęście bez żadnych przeszkód. To była dość idealistyczna myśl. W tej chwili właśnie uzmysłowił sobie, że w tych im stosunkowo krótkim, wspólnym życiu byli do tej pory sami. Wszelkie kontakty, jakie mieli ze światem zewnętrznym, dotyczyły jedynie Zakonu, ich przyjaciele nie poruszyli tematu ich związku, nawet Molly nie zaszczyciła ich obecnością w domu, a to można było uznać już za gwarancję całkowitej prywatności… — Więc co u twoich rodziców?

— Będziesz miał okazję się dowiedzieć, bo odwiedzą nas dzisiaj — powiedziała całkowicie beztrosko, zrzucając na swojego męża informację, na którą nie był gotowy.

— Ah tak? — mruknął nieprzekonany. Przeszedł go dreszcz, gdy przypomniał sobie, kiedy widział się z Tonksami po raz ostatni. I nie miał na myśli pogrzebu Dumbledore’a, bo wówczas nie zdążyli zamienić ze sobą zdania. Jednak po upadku Nimfadory, w św. Mungu on i Ted powiedzieli sobie aż za wiele… 

— Najdroższy mężu, teraz to są również twoi rodzice — powiedziała Tonks, wyciągając go z zamyślenia.

— Teściowie — poprawił ją od razu, oczami wyobraźni widząc, jak zareagowaliby Ted i Andromeda, gdyby powiedział do nich tato i mamo… — I mam przeczucie, że nie będą z tego powodu szczególnie zadowoleni. — Nimfadora zostawiła łyżkę w garnku i złapała Remusa za kołnierz koszuli, żeby przyciągnąć go do siebie i pocałować tak, żeby wytrącić mu wszelkie argumenty, które zbierał teraz w swojej głowie.

— Chcę wykrzyczeć całemu światu, że jesteśmy małżeństwem — powiedziała z pełną powagą, patrząc mu głęboko w oczy.

— To chyba nienajlepszy pomysł — mruknął nieprzekonany. 

— Dlatego zaprosiłam tylko najbliższych przyjaciół — powiedziała z tą samą powagą i podskoczyła znienacka, żeby usiąść na ubrudzonej szafce kuchennej, przesuwając indyka kawałek dalej. Remus zamrugał kilka razy, przyswajając powoli informacje, którymi zarzuciła go żona. 

— Więc nie tylko twoi rodzice? — mruknął niewyraźnie. — Nadal uważam, że to nienajlepszy pomysł. 

— Kiedyś muszą się dowiedzieć o naszym ślubie — zauważyła Tonks, czemu Remus nie mógł w żaden sposób zaprzeczyć. Był jednak zwolennikiem twierdzenia, że o pewnych rzeczach mówi się w odpowiedni sposób i w odpowiednim czasie, a miał spore wątpliwości, że to co zaplanowała Dora właśnie takie będzie. Z resztą, na Merlina, każdy sposób byłby zły, kiedy chce się poinformować bliskich o tym, że wyszło się za mężczyznę, z którym jest się niespełna miesiąc, a wasze godzinne narzeczeństwo było adekwatnie krótkie do stażu związku. Warto wspomnieć o tym, że ślub był wzięty w tajemnicy i dla samych zainteresowanych był zaskoczeniem. Biorąc pod uwagę to wszystko, śmiało można pominąć burzliwą przeszłość i wszelkie niewygodne przywary Lupina, bo sytuacja i tak była już zła… Tonks położyła mu rękę na ramieniu. — Dlaczego nie zrobić tego przy obiedzie? Możemy go nawet nazwać weselnym… 

— Równie dobrze mogliśmy poinformować ich listownie… 

— Nie mogliśmy… — fuknęła Tonks, gromiąc go spojrzeniem. Mimowolnie uśmiechnął się, bo zgadzał się z nią w stu procentach, ale naprawdę chciał odwlec wizytę teściów w czasie. W gruncie rzeczy nie spieszyło mu się aż tak do grobu. Złapał żonę za dłoń i przesunął palcem po złotej obrączce. Była nieco niedoskonała, transmutował ją przecież w pośpiechu i nie wyszło dokładnie tak, jakby tego chciał. Nieidealny kształt, rysa w miejscu gdzie kolczyk miał zapięcie, do tego nie była dostatecznie elegancka i pokazowa. Co prawda chciał ją poprawić po powrocie z Glasgow, ale Dora stanowczo mu zabroniła, a poza tym miała również inne plany na noc poślubną. Merlinie, niczego nie żałował i równie dobrze mógłby zostać tego wieczoru zamordowany przez Teda Tonksa lub też zakopany żywcem przez teściową przy akompaniamencie wiwatów tych najbliższych przyjaciół. Jego małżeństwo i tak trwało dłużej, niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać. Rozumiał także potrzebę podzielenia się radosną informacją. Sam nie miał zbyt wielu osób, którym mógłby się pochwalić, właściwie to nie miał już nikogo… Za to Tonks miała rodzinę i całą rzeszę przyjaciół. Pragnął wierzyć, że wieść o ich małżeństwie będzie równie radosna dla nich, co dla jego żony. 

— Dobrze — zgodził się, wywołując tym samym promienny uśmiech na twarzy Dory. — Kogo zaprosiłaś? 

— Rodziców, Laurę, Sarę i Franczesca, Weasleyów… W sensie Molly i Artura, chciałam też Billa, ale Fleur jest chyba aż nadto zaaferowana swoim ślubem, żeby go puścić… — Tonks wymieniała wszystkich gości z zaangażowaniem, a Remus uznał, że jeden indyk to za mało na taką biesiadę. — Będzie też Hestia i Carl, no i oczywiście Moody, Kingsley nie mógł się wyrwać… 

— Zatrważająco dużo osób, które chcą mnie zabić, poćwiartować, zrobić coś jeszcze potwornego lub wsadzić mi różdżkę w zadek… — mruknął, analizując listę gości, z których jedynie Tomson i Artur wydawali się być pozytywnie do niego nastawieni, chociaż w sumie Weasley z pewnością nie poświęci się i nie stanie w jego obronie, kiedy Molly zwyzywa go, za wszystko co zrobił. — Cóż Doro, obawiam się, że to nie indyk lecz ja będę daniem głównym. 

— Tyle mówiłeś o tym, jak niełatwe będzie małżeństwo z tobą, że zapomniałeś uwzględnić to, jak trudno będzie ci ze mną — powiedziała z nieukrywaną satysfakcją, najwidoczniej nie przejmując się ani trochę mrocznymi wizjami Remusa. Zeskoczyła z szafki i uśmiechnęła się promiennie. — To co, pomożesz? 

— Jedyna nadzieja w tym, że ich wszystkich otrujemy…

***

Nie był zupełnie przygotowany do przyjęcia gości, z resztą jego stosunek do bycia gospodarzem nie zmienił się szczególnie i nadal nie czuł się w tej roli komfortowo. Co innego Dora… Nie była może gospodynią na miarę Molly, która najchętniej przygarnęłaby pod swój dach każdą zbłąkaną duszę, nakarmiła i odziała w własnoręcznie wydziergany sweter, ale czerpała z całego tego rozgardiaszu niezrozumiałą dla Remusa radość. W domu było jej pełno, biegała od kuchni do salonu, wymieniając co chwila układ serwetek i zmieniając znienacka ich kolor, żeby zaraz zniknąć w ogrodzie, skąd przynosiła najdziwniejsze gałązki i wtykała w każdy wazon, który znalazła, a swoją pokrętną drogę naznaczała plamami z sosu, który kapał z łyżki wetkniętej niedbale w kieszeń fartucha. Remus przyglądał się jej w milczeniu ze szklanką Ognistej Whisky w ręce, próbując przygotować się na starcie z teściami. Jego ostatnia nadzieja prysła szybko, gdy wspólnymi siłami udało im się z kuchennej katastrofy Nimfadory stworzyć coś, co można było nazwać czymś całkiem smacznym. Nawet indyk zapowiadał się obiecująco, co wcale nie gwarantowało, że to nie Lupin zostanie potraktowany ostrym nożem. 

Ich gości nie można było nazwać punktualnymi, a nadzieja, że wszyscy przyjdą w tym samym czasie i niezręczność przywitania zgubi się gdzieś w chaosie, prysła wraz z pierwszym dzwonkiem. Dziękował jednak Merlinowi za to, że to nie Tonksowie postanowili pojawić się jako pierwsi. Na samym początku niczym huragan wpadła Sara, a tuż za nią dzielnie podążał Fran. Lucky nie poświęciła zbyt wiele czasu Remusowi, w progu oznajmiła mu jedynie, że bardzo się cieszy i Lupin musi mieć świadomość, że teraz doskonale wie, gdzie mieszka i jak go znaleźć. Remus bezmyślnie odpowiedział, że nie mieszka już sam, co jedynie wywołało szeroki uśmiech na twarzy dziewczyny, która natychmiast zniknęła w kuchni, gdzie królowała Tonks. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Franczesciem i zaprosił go gestem do środka. 

— Więc ty i Tonks… — zaczął nieporadnie Luccatteli, przechadzając się po salonie. 

— Tak — odpowiedział od razu Remus, uświadamiając sobie, że prywatnie nic nie łączyło go z Włochem, podejrzewał, że wszystkie ich rozmowy dotyczyły tylko Zakonu. Zastanawiał się nad tym czy skoro Sara była najlepszą przyjaciółką Tonks, a jednocześnie życiową partnerką Frana, to czy on był zobowiązany, żeby zawrzeć z nim jakiś męski sojusz? — Jak wasza córeczka?

— Doskonale, ale woleliśmy zostawić Amelię z Esterą i Giuseppe — stwierdził Fran, unosząc kącik ust do góry. — Wymaga olbrzymiej atencji, zwłaszcza od kiedy zaczęła chodzić… Byłaby raczej dość niewdzięcznym gościem, ale następnym razem zapraszamy do nas. Będzie tłoczno i głośno, ale… 

— Dzisiaj też będzie tłoczno i prawdopodobnie głośno… — zauważył Remus, wymieniając z Włochem niezręczny uśmiech. Dalszą konwersację przerwali kolejni goście. Hestia i Carl przyszli razem z Laurą, a Lupin cieszył się z tego, że czuli się oni na tyle swobodnie w jego domu, że nie potrzebowali jego opieki. Na pewno główna zasługa leżała po stronie Tonks, która rozkładając dania na stole, pokazywała swoim przyjaciółkom najciekawsze elementy wystroju domu. Chociaż druga panna Tonks wydawał się być raczej oderwana od rzeczywistości. Gdy pojawili się Weasleyowie, Remus doszedł do wniosku, że w tym domu chyba nigdy nie było tyle osób na raz. Czekali już tylko na Tonksów i Moody’ego, a każda kolejna minuta ich spóźnienia, była dla Lupina dowodem próby sił, która właśnie miała miejsce. Nie wiedział, o co toczyła się walka, miał zbyt mało czasu by się do niej przygotować i brakowało mu też doświadczenia… Raczej stronił od tego typu sporów, zazwyczaj stanowił cień do wydarzeń, które miały miejsce i niedostrzegalnie popychał je dalej. Tym razem wybierając miłość, nieświadomie dał się wkręcić w konflikt z Moodym i rodzicami Dory. Chociaż właściwie to zaczęło się w momencie, gdy odtrącił Tonks, a teraz musiał jakoś załagodzić to wszystko. Bo skoro Nimfadora mu wybaczyła, to czemu inni nie mieliby tego zrobić. Ledwo zdążyli zasiąść do stołu, słuchając potulnie długiej i nieuniknionej wypowiedzi Molly, która mówiła o tym, że gospodarze byli sobie przeznaczeni od początku i chociaż całym sercem ubolewa, że Tonks jednak nie będzie w rodzinie Weasleyów, to jest szczęśliwa jak nigdy, bo jej przybrana córka znalazła prawdziwą miłość, a rozległo się pukanie do drzwi. Remus siedzący na szczycie stołu, spiął się nagle, zastanawiając się kogo wolałby w tej chwili zobaczyć po drugiej stronie. Wstał i na sztywnych nogach podszedł do drzwi.

— Kto tam? — zapytał, tak jak i wszystkich uprzednio. Po drugiej stronie dało się słyszeć nerwowy szept. 

— Andromeda i Ted — usłyszał po chwili kobiecy głos, który sprawił, że zestresował się jeszcze bardziej. Już chyba wolał zmierzyć się ze śmierciożercami, niż z własnymi treściami. 

— W jakiej sprawie? — wychrypiał niepewnie, załamując się nad tym, że nie przygotował wcześniej pytania sprawdzającego, albo nie pozwolił otworzyć drzwi żonie. 

— Na zaproszenie naszej córki — odparł Ted lodowatym głosem, a Remus zdołał wziąć jeszcze dwa głębokie oddechy i otworzył drzwi, żeby stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem. Spojrzał najżyczliwiej, jak tylko potrafił na Tonksów, nie uzyskując w odpowiedzi tego samego. Ted mierzył go nieprzychylnym spojrzeniem, a Andromeda robiła wszystko, by nie spojrzeć na niego i ściskała męża mocno za rękę. Lupin podejrzewał, że właśnie to było jedyną rzeczą, która powstrzymywała Teda od rzucenia się na niego. Nie wiedział, ile tak stali wpatrując się w siebie ani dlaczego nie zaprosił ich natychmiast do środka. Dopiero Tonks, która przemknęła zwinnie pod jego ramieniem, przerwała w końcu milczenie. 

— No nareszcie, jeszcze kiedyś wypomnisz mi moje spóźnialstwo, mamo — przywitała ich od progu, obejmując matkę i cmokając ojca w policzek, żeby od razu po tym przytulić się do Remusa. Machinalnie przygarnął ją do siebie ramieniem, co wywołało złowieszczy błysk w oczach teścia. Najwidoczniej uznał ten gest za zaborczy. Dora poprowadziła rodziców do salonu, gdzie wszyscy zamilkli na ich widok. Jedynie gospodyni zdawała się wybitnie bawić w tej sytuacji. — Nie uwierzycie, ale zrobiłam indyka! Nie ma jeszcze Moody’ego, ale trudno… Najwyżej przyjdzie na deser… 

— Nie zrobiliśmy deseru — zauważył Remus, wracając na swoje miejsce.

— My nie, ale Molly owszem — skwitowała Dora, znikając w kuchni, żeby przynieść danie główne. 

— Nie wypada przyjść do gości z pustymi rękami, Remusie — powiedziała Molly, uśmiechając się dobrodusznie do niego. — Zwłaszcza, że jesteśmy u was po raz pierwszy. 

— W takim razie możesz uznać, że deser jest od nas wszystkich, żebyśmy nie wyszli na kompletnie niewychowanych — zaśmiał się Charles, mrugając porozumiewawczo do Lupina. 

— Za późno, skarbie — dogryzła mu Hestia, rozbawiając większość towarzystwa. Jedynie Tonksowie i Lupin nie zawtórowali wszystkim śmiechem, a Laura wydawała się być dziwnie strapiona i nieobecna, siedząc między Jones, a Molly i powtarzając to, co robili w danym momencie inni. 

— Przepraszam bardzo, ale sama nasza obecność, jest darem dla gospodarzy — mruknęła Sara, unosząc kieliszek z winem w górę. — Powinniście być wdzięczni, bo raczej nikt nie spodziewał się odwiedzić kiedykolwiek państwa Lupinów. — Reakcje na te słowa były tak różne, że aż zadziwiające było to, że wywołała je jedna i ta sama wypowiedź. Śmiech Charlsa i Hestii, uśmiech Laury, przytaknięcie Frana, rozczulone spojrzenia Weasleyów, kiepsko zagrany kaszel Andromedy i brzdęk szkła na miejscu Teda… Zaczęło się, pomyślał Remus, unosząc wzrok i dostrzegając, że siedzi przed nim nie kto inny, jak jego teść. Nie mógł trafić lepiej. W tej właśnie chwili można było rozpocząć informowanie rodziny. Z resztą Sara zrobiła to już za nich, chociaż nikt najwidoczniej nie wziął jej drobnego żartu na poważnie. 

— Molly nie byłaby sobą, gdyby czegoś nie upichciła — odezwał się Artur, łapiąc żonę za dłoń. — Wiele mnie kosztowało powstrzymanie jej od przyrządzenia całej kolacji… Od jakiegoś tygodnia nie wychodzi z kuchni, bo planuje menu na wesele Billa i Fleur. 

— Trudno połączyć dwie różne kuchnie, a chcę, żeby wszystko było idealnie. W końcu to pierwszy ślub w rodzinie — westchnęła Molly, gładząc Artura po policzku ze wzruszeniem. Remus z ulgą przyjął fakt, że rozmowa skupiła się na zbliżającym się weselu Weasleyów, choć temat był bardzo niebezpieczny. Nie wiedział, w jaki sposób Dora chcę wszystkich uświadomić, ale już wyobrażał sobie, że wpadnie zaraz z indykiem w dłoniach i rzuci niedbale, że tak naprawdę wesele jest całkowicie zbędne i oni są tego doskonałym dowodem. — Dobrze jednak się oderwać i spotkać w tak przyjaznych okolicznościach. 

— Nie dla wszystkich okoliczności są przyjazne… — słowa padły z ust Teda, uciszając skutecznie wszystkich i gasząc wszelką radość, która i tak długo utrzymywała się przy tym stole. Uśmiechy ustąpiły miejsca zdziwieniu, bo nikt nie spodziewał się jakiejkolwiek kąśliwej uwagi od dobrodusznego Teda Tonksa, który zawsze rzucał żartami z rękawa i podnosił wszystkich na duchu. 

— Ted — syknęła Dromeda, gromiąc męża znad swojego talerza. Co dziwne to Artur uratował ich od krępującej ciszy, chociaż nie był w stanie przerwać bitwy spojrzeń, która rozgrywała się między Tonksem a Lupinem. 

— Piękny dom, Remusie… wspominałeś kiedyś, że tu się wychowałeś. 

— Tak, odziedziczyłem go po rodzicach, a wybudował go mój dziadek — odpowiedział uprzejmym tonem, nie przestając mierzyć się z Tedem. 

— Trochę mały — mruknął Tonks, zaciskając pięści.

— Wystarczający — skwitował Remus, nie zwracając uwagi na to, że spojrzenia zebranych biegały między ich dwójką. Ted zacisnął mocno szczękę, nie spodziewając się najwidoczniej, że Remus mu odpowie. 

— Wspaniale tak mieszkać w pobliżu przyrody — podjęła Molly, próbując uratować cokolwiek z tej przyjaznej atmosfery, o której jeszcze przed chwilą mówiła. — Pewnie często chodzicie na spacery po lesie. 

— Zwłaszcza podczas pełni… — Tego nikt się nie spodziewał, a jednak, Ted Tonks powiedział to na głos. Nikt oprócz Remusa nigdy nie zaczynał tematu jego likantropii, uznawał to milczenie za uprzejme i bezpieczne. Poruszanie tak drażliwego tematu, nie należało do niezbędnego elementu pogawędki przy herbatce. Co więcej zebrani tutaj ludzie nigdy nie mieli jakiś szczególnych zastrzeżeń do jego przypadłości, bo nie mieli z nią zbyt wiele wspólnego. Jeżeli jego niespodziewana przemiana na Grimmauld Place, czy pamiętne wydarzenia w wiosce pod lasem nie były w stanie ich skutecznie do niego zniechęcić, to naprawdę jego wilkołactwo nie robiło na nich zbyt dużego wrażenia. A jednak Ted poruszył ten temat, dając mu doskonale do zrozumienia, że jako istota, nie człowiek, nie zasłużył na jego córkę. Nie musiał tego mówić, wiedział o tym doskonale. Wiedział również, że kocha Dorę, że dzień wcześniej przysięgał jej miłość, wierność, uczciwość i przede wszystkim, że nigdy jej nie opuści. Nie mógł więc pozwolić, by jego teść burzył i tak chwiejne przekonanie, że Nimfadora może kochać kogoś takiego jak on. 

— Wujku, przesadzasz — powiedziała ostro Laura, która w tym momencie wyręczyła swoja ciotkę, bo Andromeda najwidoczniej próbowała udawać, że się przesłyszała. 

— Ależ nie… — powiedział spokojnym tonem Remus, próbując rozluźnić spięte mięśnie. Wolał, żeby Tonks porzuciła w tym momencie indyka na całkowite spalenie w piekarniku i była tuż obok niego. Chociaż może lepiej, że tego nie słyszała… — Na pełnię mam specjalnie uzbrojoną piwnicę, jeżeli cię to ciekawi. 

— Nie będę siedzieć spokojnie, kiedy ty narażasz moją córkę! — krzyknął Tonks, zrywając się na równe nogi i wyszarpując zza marynarki różdżkę, którą natychmiast wymierzył w kierunku Remusa. Lupin zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, że wczoraj o tej samej porze mówił Dorze, że nie wiadomo, jak zareagują jej rodzice na wieść o małżeństwie, a tu proszę, nie padło nawet jedno słowo dotyczące ślubu, a Ted już ma ochotę go zabić. Nie dał po sobie jednak poznać, że ta ironia całkowicie go rozbawiła. W akompaniamencie zduszonych okrzyków i oburzonych szeptów, odłożył ze stoickim spokojem szklankę i wpatrując się w teścia, ułożył obie dłonie na stole, by w każdej chwili móc złapać za swoją różdżkę, która leżała tuż obok widelca. 

— Panie Tonks, nie sądzę, żeby Remus w jakikolwiek sposób zagrażał Tonks — odezwała się Lucky, kiedy Fran ściskał pod stołem mocno jej dłoń, ale Ted nie usłyszał jej słów, bo najwidoczniej zagłuszyły je ciche błagania jego żony, która kurczowo trzymała jego rękaw, próbując zmusić go do opuszczenia różdżki. Remus wciągnął powietrze, a każdy głębszy oddech wydłużał jego cierpliwość. Instynktownie też chciał złapać za różdżkę, rzucić się przez stół i kazać Tonksowi odszczekać to, co powiedział, zapewniając przy tym, że nigdy nie skrzywdziłby Nimfadory. Ale nie mógł sobie na to pozwolić. Nie mógł przede wszystkim dlatego, że fakty były niezaprzeczalne i on rzeczywiście skrzywdził Dorę, nie zmieni już tego, mógł jedynie obiecać, że więcej do tego nie dopuści, ale nie mógł również dać się kierować instynktom, które w ostatnim czasie tak się u niego rozwinęły, bo dałby jedynie dowód na to, że jest niebezpieczny. Ten właśnie moment, w którym wszyscy zamarli, siedząc jednocześnie jak na szpilkach, obawiając się tego, że w każdej chwili może dojść do katastrofy, a szok nie pozwoli nikomu zareagować, wybrała sobie Nimfadora, by przekroczyć próg salonu, dzierżąc w dłoniach naczynie z indykiem. 

— Do krojenia indyka służy nóż, a nie różdżka, tato — powiedziała, nie kryjąc rozbawienia i wprawiając wszystkich w jeszcze większe zdziwienie, bez najmniejszego zawahania ułożyła naczynie pośrodku stołu, posyłając każdemu szczery uśmiech. Najwidoczniej czerpała ona z tego wszystkiego nie lada ubaw. 

I właściwie można by się dziwić temu, że nikt nie zareagował i nie przerwał tej niepokojącej sytuacji, ale jak tu kogokolwiek winić, skoro cała rodzina Tonksów najwidoczniej stanęła na głowie. Bojownicza, nieugięta Andromeda stała w cieniu męża, a jej głos był wyjątkowo słaby i cichy, zawsze uśmiechnięty i dowcipkujący z każdym Ted, który był potulny wobec każdego słowa żony, mierzył teraz w drugiego człowieka, Dora znana ze swojego wybuchowego temperamentu, wydawała się być zupełnie ślepa na zaistniałą sytuację, dokładając do tego jeszcze Laurę, która zawsze wtrącała swoje trzy knuty do każdej sytuacji, a teraz najwidoczniej myślami była zupełnie nieobecna, można było stwierdzić, że albo ktoś rzucił urok na tę rodzinę, albo… no właśnie, albo co?  

— Doro, mnie naprawdę przestaje to wszystko bawić… — mruknął Ted, nadal nie opuszczając różdżki. Tonks wywróciła jedynie oczami i puściła oko do Lucky, która zmarszczyła brwi, najwidoczniej zastanawiając się, co pominęła i czy powinna zrozumieć ten porozumiewawczy gest. — Ten mężczyzna… 

— Ten mężczyzna jest moim mężem — powiedziała beztrosko, stając za siedzącym Remusem i na potwierdzenie tych słów splotła ich lewe dłonie, ukazując dwie skromne obrączki zdobiące ich serdeczne palce. Na początku cisza, potem głośne przekleństwo Hestii, niepokojąco głośny brzdęk szkła, a na koniec głośne pukanie do drzwi… Tonks uśmiechnęła się promiennie i usiadła mu na kolanach, zagradzając tym samym drogę ucieczki. Remus przycisnął ją mocno do siebie, jakby była jedyną tarczą, która jest ich w stanie ochronić przed tym, co może się wydarzyć. Stało się… Adrenalina nie pozwoliła mu tego odczuć w pełni, ale ulżyło mu… Gdy w końcu ludzie się dowiedzieli, ich małżeństwo stało się jeszcze bardziej realne.

— Kiedy? — spytała łamiącym się głosem Andromeda, w tym samym momencie, w którym Charles poczuł się odpowiedzialny, by zobaczyć, kto dobijał się do drzwi. Remus spojrzał na Dromedę, która porzuciła swoje ciche, ugodowe oblicze, teraz stała wyprostowana, przybierając wyniosłą pozę, ale w jej oczach dostrzegł łzy, a Ted… Ted już nie mierzył do niego. Remus nie potrafił czuć się źle z tym, że on i Dora są teraz małżeństwem, ale gdyby cokolwiek miało to zmienić, to właśnie spojrzenie Andromedy.

— Wczoraj — odpowiedziała Tonks spokojnie, chociaż jej głos nie był już tak radosny, najwidoczniej ona również dostrzegła reakcję rodziców. Chciałby wiedzieć, co działo się teraz w jej głowie… Czy żałowała? W tym momencie do salonu wszedł Alastor Moody, a jego obecność sprawiła, że atmosfera stała się jeszcze bardziej niezręczna. 

— Coś mnie ominęło? — mruknął od progu, lustrując każdego swoim magicznym okiem.

— Właściwie to chyba nas wszystkich coś ominęło… — powiedziała Molly, mrugając kilkakrotnie.

— Tonks i Remus wzięli wczoraj ślub… — wyjaśniła Hestia, a dopiero, gdy padło to z jej ust, sens tych słów zaczął docierać do wszystkich. Ile trwał ten proces, ciężko powiedzieć… Remus obserwował zmiany na twarzach zebranych, widział, jak oczy im się powiększają, gdy z sukcesem dopasowywali kolejny element układanki. Wyczuł, że nie takiej reakcji spodziewała się Dora. Objął ją mocniej, chcąc dać do zrozumienia, że to nic nie znaczy, nawet jeśli w tej kwestii się mylił. Jednak jej stres zniknął równie szybko, co się pojawił, gdy tylko Sara zawołała z nieukrywanym wyrzutem:

— Ty cholero! Miałam być twoją druhną! 

— Kto tak powiedział? — zdziwiła się Nimfadora, spoglądając na przyjaciółkę z rozbawieniem. 

— Ja? W moich wyobrażeniach… — powiedziała Lucky z nienaturalnie poważną miną, żeby po chwili zerwać się z miejsca i rzucić Tonks na szyję, a tym samym zrzucając ją z kolan Remusa. — Morgano, jak ja się cieszę! 

Nim Remus zdążył mrugnąć, większość gości zerwała się z miejsca i ruszyła ku niemu i jego żonie, żeby złożyć gratulację. Już nie wiedział, kto pocałował go w prawy policzek, czy to była Hestia, czy może Sara, zanotował jednak przeszywające spojrzenie Laury, którego nie był w stanie rozpracować. W całej radości, która go zalała, starał się zapamiętać, że powinni razem z Dorą dowiedzieć się, o co chodzi. W końcu Laura najczęściej przebywała w otoczeniu śmierciożercy… Nie mógł jednak długo o tym myśleć, bo zaraz został porwany do rozmowy.

— Gratulację! Ale wiem, że Tonks i Sara są takie same, więc z doświadczenia wiem, że nie będzie łatwo, ale będziesz cholernie szczęśliwy — powiedział Franczesco, ściskając mocno dłoń Remusa. 

— Teraz to już Hestia nie da mi żyć — zaśmiał się Charles i klepnął Remusa w ramię. — Co z nami jest nie tak, że zakochujemy się w takich kobietach?

— Właśnie takich kobiet potrzebujemy, panowie — powiedział Artur i uścisnął przyjacielsko Remusa. — Nawet nie wiesz, jak się cieszę Remusie. Oboje zasługujecie na szczęście! 

Kolejne minuty uścisków, słów uznania, gratulacji i w końcu usiedli z powrotem do stołu, dołączając do trzech osób, które nie brały udziału w radosnych uznaniach. Lupin nie spojrzał w stronę teściów, teraz bardziej niepokoił go Moody, który siedział po jego lewej stronie, dokładnie na wprost Nimfadory. Ta spoglądała na swojego mentora spod przymrużonych oczu, jakby to teraz ona toczyła z nim bitwę, tak jak on wcześniej to robił z jej ojcem. 

— No mów… — powiedziała w końcu, unosząc do góry kącik ust. — Przecież widzę, że chcesz coś powiedzieć… 

— Jesteś szczęśliwa? — mruknął, nie spuszczając z Remusa swojego magicznego oka. Tonks położyła swoją dłoń na dłoni Lupina i spoglądając mu w oczy z tak ogromną miłością, że serce Remusa zabiło dwa razy mocniej, pokiwała głową, a on ścisnął jej rękę. — A niech cię diabli, mogłaś chociaż pozwolić mi się trochę nad nim poznęcać…

— Oboje dobrze wiemy, że nie dałbyś mu wyjść z tego cało — stwierdziła, obdarzając mentora promiennym uśmiechem, a ten jakby na potwierdzenie tych słów z impetem wbił widelec w indyka i wyrwał kawałek mięsa. Było w tym geście coś z groźby, Remus mógłby też uznać, komentarz Dory za dość bolesny, chociaż z pewnością było w nim odrobinę prawdy. Tyle z tego dobrego wyszło, że krótka wymiana zdań między dwójką aurorów została uznana za koniec niezręcznej atmosfery, a początek swobodnej rozmowy, którą rozpoczął Franczesco. 

— Więc nie jesteś już  Tonks… 

— Nie — odpowiedziała z konsternacją Dora, robiąc przy tym wielkie oczy, jakby dopiero dotarł do niej ten fakt. — Znaczy od wczoraj oficjalnie jestem… 

— Nimfadorą Lupin — dopowiedział za nią Remus, a gdy ona spojrzała na niego iskrzącymi się z radości oczami, tymi w których zakochał się, poczuł, że może całe jego życie wyglądało, tak jak wyglądało, dlatego żeby mógł wypowiedzieć te dwa słowa, trzymając ją za rękę. I wiedział, że od teraz za każdym razem, gdy ich spojrzenia się spotkają, to nic nie będzie im straszne. 

— A nie może być Tonks Lupin? — spytała nagle, wyrywając go z błogich rozmyślań. Remus zmarszczył brwi ze zdziwienia. 

— W sensie, że dwa nazwiska? 

— Nie… W sensie, że nie Nimfadora — jęknęła, krzywiąc się przy swoim imieniu. — Ale Lupin jak najbardziej… 

— Oh skończcie sobie spijać z dziubków — mruknęła Sara, wywracając oczami, chociaż uśmiech nie schodził jej z twarzy. — Tonks zawsze pozostanie Tonks i tyle!

— Od kiedy to planowaliście? — spytał taktownie Artur, ciągnąc dalej temat wczorajszego ślubu Lupinów. Remus i Dora wymienili porozumiewawcze uśmiechy. W wyobrażeniach Weasleyów taka ceremonia musiała być planowana przez miesiące i to z największą pieczołowitością.

— Właściwie to nie planowaliśmy… — Nimfadora wzruszyła ramionami, jakby to nie powinno nikogo dziwić. — Przynajmniej ja nie planowałam...

— Na mnie nie patrz — mruknął Remus pod rozbawionym wzrokiem żony. — Chyba nie wyglądałem na przygotowanego… 

— A kiedy się zaręczyliście? — dopytywała Hestia, wieszając się na ramieniu Tomsona. 

— Wczoraj — odpowiedzieli na raz, a Tonks od razu dopowiedziała:

— Jakąś godzinę przed ślubem.

W tym właśnie momencie Dora zaczęła opowiadać o ich wczorajszej wizycie w Glasgow, a gdy Remus jej słuchał, miał wrażenie, że słyszy opowieść z życia kogoś innego i ogarniała go niezwykła radość, gdy z każdą sekundą uzmysławiał sobie, że tym szczęściarzem jest on sam. I nie zauważył nawet, kiedy również włączył się w opowieść. Powiedzieli więc o wspólnym spacerze, przytulnej kawiarence, pięknej pogodzie i spokoju, o który w dzisiejszych czasach tak trudno. Mówili o nieporadnych zaręczynach, o kolczykach transmutowanych w obrączki i nagłej decyzji, że jeżeli mają coś zrobić to właśnie tu i teraz. Każdy szczegół był okraszony westchnieniami zachwytu obecnych pań. I nawet kiedy mówili o tym, że na świadków wzięli kelnerkę z tamtej kawiarni i starszego pana zamiatającego ulice, Hestia uznała to za szalenie romantyczne. Nikt nie mógł odmówić też, że w tym szaleństwie Remus i Tonks wykazali się olbrzymią dozą rozsądku. Bo w ich sytuacji cywilny ślub w mugolskim urzędzie bez Ministerstwa i Rejestru Wilkołaków nad głową był najlepszym wyjściem. Cóż byli prawdziwymi szczęściarzami, mając siebie. 

— No tak… — westchnęła Laura — Tylko Tonks mogła zrobić coś takiego… 

— Tak, powiedziałabym nawet, że powinniśmy byli się  czegoś takiego spodziewać — stwierdziła z pełną powagą Lucky —  ten obiadek i tak sam w sobie był podejrzany.

I wszystko układało się dobrze, Remus zapomniał na chwilę o całym stresie i nieprzyjemnych sytuacjach wokół tego, jak to słusznie Sara nazwała, podejrzanego obiadku. Jak długo mogło trwać to błogie szczęście? Nie za długo… Bo gdy wszyscy rozkoszowali się radością, a Remusowi przestało przeszkadzać ciągłe spojrzenie magicznego oka Alastora, Ted Tonks z impetem odłożył szklankę na stół tak, że rozleciała się ona w jego dłoniach i nie zważając  ani na krew, ani na krzyk własnej żony w kilku krokach znalazł się przy drzwiach. 

— Tato… — jęknęła Nimfadora, a kiedy w odpowiedzi usłyszał jedynie trzaśnięcie drzwiami, zerwała się z miejsca i pobiegła za ojcem. — Tato!

Kolejne trzaśnięcie drzwiami, rozpoczęło grobową ciszę przy stole. Ted zrobił tego wieczoru tyle rzeczy, których nikt się po nim nie spodziewał, że nagłe wyjście zakończyło ostatecznie radosną atmosferę. Remus wiedział, że powinien coś powiedzieć, szkoda tylko, że nie był doskonałym gospodarzem… 

— Przepraszam, że powiedzieliśmy wam o tym po fakcie… Powinniście wiedzieć wcześniej, ale my sami… 

— Nie tłumacz się, Remusie — przerwała mu natychmiast Molly, patrząc na niego z uśmiechem, który ten od razu odwzajemnił. — My naprawdę cieszymy się waszym szczęściem. To jest najważniejsze, a wesele… 

— Jak to wszystko się skończy, to odbijemy sobie wszystkie uroczystości, w których przeszkodziła nam wojna — weszła jej w słowo Hestia, a Tomson pokiwał z aprobatą głową tuż nad jej ramieniem.

— Chyba powinniśmy już iść — zauważył Artur, podnosząc się z miejsca. — Załatwcie swoje sprawy w rodzinnym gronie.

Remus był mu wdzięczny. W tej chwili czuł, że nikt nie rozumie go tak dobrze jak Weasley. Bo chociaż darzył wszystkich obecnych sympatią, to wolał zostać teraz najlepiej sam na sam z Dorą, ale wiedział też, że muszą sobie wszystko wyjaśnić z jej rodzicami. Dlatego nie protestował, z pokorą odprowadził gości do drzwi, przyjmując kolejne gratulacje, podziękowania za gościnę, zapewnienia, że wszystko było wspaniałe i wkrótce na pewno się spotkają w lepszych okolicznościach. Gdy Molly już go wycałowała, a wszyscy na odchodne pomachali mu z ganku, został sam na sam z Szalonookim. 

— Straciłem do ciebie zaufanie — powiedział chłodnym tonem, od którego Remusa przeszedł dreszcz. — Nie jako członka Zakonu, tego błędu nie popełniłbym po raz drugi… Nie mam zamiaru tłumaczyć się z tego, jak traktuję Tonks, ale uwierz mi, jeśli kiedykolwiek poczuje się skrzywdzona z twojego powodu, to nawet ona sama nie powstrzyma… 

— Jeżeli kiedykolwiek skrzywdzę Tonks, to proszę cię, nie miej dla mnie litości… — powiedział natychmiast Remus. — Nie pozwolę, by płakała z mojego powodu. 

— Widzę, że się rozumiemy… — warknął Moody, mierząc go od góry do dołu i nie odzywając się już więcej, zniknął w ślad za pozostałymi gośćmi. 

Remus czym prędzej zamknął drzwi, przekręcił klucz i oparł się o nie plecami, oddychając ciężko. Miał już dosyć, a nie zapowiadało się, że koniec… O ile można uznać, że Dora zajmie się swoim ojcem i nieco ostudzi jego gniew, to tuż za ścianą zostawił Andromedę sam na sam z tym wszystkim i nie mógł udawać, że jej tam nie ma. W głowie wyliczył osiem z dwunastu, bo tylko tyle zdołał sobie w tej chwili przypomnieć, zastosowań smoczej krwi i z duszą na ramieniu ruszył z powrotem do salonu. Zdziwił się w pierwszej chwili, gdy nie dostrzegł Andromedy przy stole, gdzie została, gdy wszyscy wstali. Było to o tyle niepokojące, że jeszcze chwilę wcześniej miał wrażenie, że nic nie jest w stanie ruszyć jej z tego miejsca… Szybko jednak zorientował się, że Andy przeniosła się na kanapę, na której siedziała teraz zgarbiona, wpatrując się tępo w ścianę i skubiąc w palcach rąbek swojej szaty. Wydawała się taka zagubiona, niezwykle krucha, jakby kolejna rewelacja tego wieczoru miała sprawić, że rozpadnie się na tysiące kawałków i nikt nie da rady poskładać jej w całość. Remus podszedł do stołu, wziął karafkę z Ognistą Whisky, nalał sobie porcję i wychylił jednym haustem, potem resztę alkoholu rozlał do dwóch szklanek i bez słowa podał jedną z nich Andromedzie. Ta niewiele myśląc powtórzyła to, co on zrobił przed chwilą, a widząc, że to nic nie dało, Remus oddał jej również swoją porcję. Usiadł po drugiej stronie kanapy, na samym jej skraju, bojąc się, że gdy będzie zbyt blisko, zrani ją jeszcze bardziej. Nie odezwał się, nie potrafił, nie wiedział nawet co miałby powiedzieć… 

— Zawsze wydawałeś się być wycofany w porównaniu do Syriusza i Jamesa — wychrypiała nagle, nie odrywając wzroku od ściany. A jej głos był nienaturalny, przesiąknięty smutną nutą i brzmiał jakby nie odzywała się od bardzo dawna. — Cichy i spokojny. Kiedy oni gnali niechybnie w ramiona śmierci, ty zawsze byłeś obok, żeby ich uratować przed upadkiem. Tak cię postrzegałam… — szepnęła, a Remus drgnął niespokojnie, niby gotowy na wszystkie oskarżenia, a jednak nie do końca pewny siebie. Wolałby po stokroć zostać ofiarą napadu złości Andromedy, by dała się ponieść gorącej krwi Blacków, z którą przecież umiał sobie radzić. Przerażona i smutna Andy była dla niego czymś tak sprzecznym z naturą, że taki widok wzbudzał w nim lęk. — Wiedziałam o wszystkim, o tym, że jesteś wilkołakiem również, ale naprawdę mi to nie przeszkadzało… Całe życie mieszkałam pod jednym dachem z prawdziwymi potworami, w tobie go nie dostrzegałam i… Merlinie, ja naprawdę się cieszyłam z tego, że ty jesteś przy niej! A tymczasem to wszystko… — głos ugrzązł jej w gardle, zamknęła oczy i pokręciła gwałtownie głową, sprawiając, że misterna fryzura straciła na swojej elegancji. Zamilkła na chwilę, najwidoczniej próbowała poukładać sobie wszystko w głowie, a Remus… On nie potrafił nawet na nią spojrzeć. —  Po tej przeklętej bitwie moja córka zniknęła bez śladu na ponad tydzień, a gdy wróciła już nigdy nie była taka sama… Przez rok nie miałam pojęcia co się dzieje… Wiesz, co to znaczy dla matki? Nie wspomnę już o Tedzie, która był o krok od szaleństwa… — rzuciła, unosząc podbródek wysoko, jakby to miało dodać jej w tej chwili choć odrobinę pewności siebie. Nie poskutkowało. Lupin pomyślał jedynie, że Ted przekroczył już tę cienką granicę szaleństwa, albo chociaż balansował na niej, przychylając się w niebezpieczną stronę. — Ja nadal nic nie rozumiem z tego wszystkiego, a wy mówicie, że… Powiedz mi, tylko bądź ze mną szczery… Czy kiedy przyprowadziłeś moją córkę pijaną do domu, to już wtedy… 

— Nie, nie do końca… — powiedział, zanim zdążył pomyśleć nad odpowiedzią. Wiedział jedno, w tej rozmowie było miejsce jedynie na szczerość. Jeśli by się na nią nie zdobył, straciłby jedyną szansę na pojednanie. Musiał to zrobić dla Dory, dla ich małżeństwa i rodziny Tonksów. Musiał to zrobić, bo dopiero tego wieczora zrozumiał, że nigdy nie rani się tylko jednej osoby… Do tej pory myślał, że chociaż skrzywdził Tonks i siebie, to robił to dla jej dobra, teraz zdał sobie sprawę, że gdy kogoś krzywdzisz, robisz o również względem tych, którzy tę osobę kochają. Miał na sumieniu Andromedę i Teda, a Merlin mu świadkiem, że chciał to naprawić. — Tamtej nocy zdałem sobie sprawę z tego, że moje uczucia wobec Dory nie są jedynie przyjacielskie, ale naprawdę nie chciałem mieszać jej w życiu. Myślałem wtedy, z resztą nadal tak myślę, że ona zasługuje na kogoś lepszego. Zdecydowanie lepszego… Przez myśl mi nawet nie przeszło, że taka kobieta, jak ona, może w ogóle spojrzeć na kogoś takiego, jak ja… 

— A jednak… — szepnęła bezbarwnym głosem tak, że Remus nie był w stanie wyczuć w jej wypowiedzi choć jednej emocji, która naprowadziłaby go na tor rozumowania i odczuwania Andy. — Pamiętam dzień, w którym to ona zdała sobie z tego sprawę. Chyba nigdy nie widziałam jej takiej szczęśliwej… Czułam całą sobą, że moja córka spotkała właściwego mężczyznę… Nie wiedziałam, że chodzi o ciebie… 

— Co pomyślałaś, kiedy dowiedziałaś się, że to ja? 

— Sama nie wiem… — odpowiedziała najzupełniej szczerze i po raz pierwszy tego wieczoru zdobyła się na to by spojrzeć mu prosto w twarz. — Zanim to się stało, znienawidziłam cię… Mężczyzna który dał mojemu dziecku szczęście zniknął i zabrał ze sobą całą radość… Wtedy w Mungu, nie pomyślałam, że chodzi o ciebie…

— Nikt by tak nie pomyślał… — zauważył, nie czuł żalu. Nawet się nie dziwił, uczucie, które łączyło jego i Tonks, pozostawało tak długo w tajemnicy dlatego, że nikt nie brał pod uwagę faktu, że mogłoby coś ich łączyć. — Nie jestem ani Billem Weasleyem, ani Kirley’em Duke’iem...

— I chwała Merlinowi… — wyrwało jej się, a Remus nie mógł powstrzymać delikatnego uśmiechu, który wkradł się na jego twarz. Z pewnością Andromeda nie miała nic do młodego Weasleya, chociaż i jemu nie była przychylna, gdy ten był z Dorą. Za to związek z Kirley’em kładł się cieniem na wszystkich relacjach dziewczyny. — Pomyślałam wtedy, że po prostu ty wiesz, że Syriusz też wiedział… 

— Bo tak też było… — przyznał jej rację. O wszystkim wiedziała tylko ich trójka.

— A potem spakowała walizki i uciekła do tego Hogsmeade odcinając się prawie zupełnie, wróciła dopiero z informacją, że Dumbledore nie żyje i znowu była inna… — powiedziała pospiesznie i rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie, jakby poruszała teraz temat, którego nie powinna. — Czy wy wtedy… 

— Tak, zanim wróciła do domu była u mnie, zbyt wiele było niewyjaśnionych spraw między nami… — odparł, a Andy skinęła głową, najwidoczniej usatysfakcjonowana tą dość bezpieczną, ale również szczerą odpowiedzią. 

— Tuż przed pogrzebem obiecała, że wszystko nam wyjaśni, że nie będzie już niedomówień… Kiedy zobaczyłam was razem… Wyjaśnienia to byłoby za mało, ale gdy Dora odzyskała moce… — szepnęła, zaciskając pięści na szacie. Remus nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jak trudna jest walka, która toczy się w jej myślach i ile kosztuje ją ta rozmowa. — Chyba powinnam ci podziękować, ale nie wiem jak… 

— Nie musisz… To ja powinienem przeprosić… Ciebie i Teda… — mruknął, ciesząc się, że Dromeda nie znalazła słów. Nie mógłby przyjąć podziękowań od niej. Chociaż myśl, że był tak ważny dla Dory, że jego bliskość przywróciła jej moce, napawała go radością, to wiedział, że nie należy mu dziękować...Nie potrafił również przeprosić… — Ale nie byłoby to szczere, bo nie potrafię żałować tego, co się wczoraj stało. 

— A co stało się wtedy w Mungu? — spytała, ignorując temat wczorajszego ślubu. Czy faktycznie było to dla niej tematem tabu, czy może miała jeszcze zbyt wiele białych plam w tej historii, które musiała wypełnić? Tego Remus nie wiedział, nie chciał nawet się zastanawiać, bo zbytnio zdziwiło go to pytanie. 

— Nie powiedziała wam?

— Wyjaśniła niewiele, pewnie myślała, że to wystarczy… — odpowiedziała szybko, jakby ze wstydem, że nie wie czegoś jeszcze. Remus wciągnął powietrze, nie będąc pewnym czy jest w stanie powiedzieć to na głos. Jednak musiał… Jeżeli Dora nie była gotowa powiedzieć o tym rodzinie, a chciała by wiedzieli o ich małżeństwie, musiał ją w tym wyręczyć, chociaż to złe słowo. W końcu to on ponosił pełną odpowiedzialność za tę tragedię. 

— Dora straciła wtedy dziecko… 

— Jak straszną matką jestem? — zawyła żałośnie, chowając twarz w dłoniach. Emocje w końcu wygrały, a szloch wstrząsnął jej ciałem. Remus instynktownie odsunął się od niej jeszcze bardziej. Był gotowy na wszystko, ale nie na to.

— Właśnie się dowiedziałaś, że porzuciłem twoją córkę, gdy ta poroniła i pytasz jak straszna ty jesteś? 

— W którym momencie zrobiliśmy ten błąd? — spytała, ocierając pospiesznie łzy i spoglądając na niego wielkimi, smutnymi oczami, równie czarnymi co oczy Dory. Obie chyba nawet nie zdawały sobie sprawy, jak bardzo są do siebie podobne. — Kiedy moja córka przeżywała tragedię, byłam obok, a ona i tak mnie odtrąciła… Kiedy nadszedł dzień, który każda kobieta nazwie najpiękniejszym w swoim życiu, ona nawet nie pomyślała, żeby mieć mnie obok siebie… 

— Andy, nie popełniliście żadnego błędu, takie jest życie… Okrutne… — szepnął z przejęciem Remus, łapiąc kobietę za rękę i zmuszając, by spojrzała mu prosto w oczy. Był wstrząśnięty. Wiedział, że informacja o ślubie będzie zaskoczeniem, że może ją urazić, ale nie spodziewał się, że Andromeda odbierze to w ten sposób. Przecież ich córka, kobieta, którą kochał, była żywym dowodem na rodzicielski sukces Tonksów. Nie mogli sobie nic zarzucić. — Wychowaliście Dorę na wspaniałą kobietę, a ona obdarzała miłością każdego, kogo spotkała na swojej drodze i otwierała swoje serce na świat i przez to… każdą tragedie odczuwała bardziej, a gdy wydarzyło się ich zbyt wiele na raz, to nawet tak silna kobieta, jak ona, nie dała rady… — wytłumaczył, a potem znów pomyślał o ślubie i po raz kolejny nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Wczoraj uciekliśmy od tego całego chaosu na jeden dzień… Nie planowaliśmy tego, to było tak spontaniczne… 

— Tak samo jak ona… 

— Cała ta dzisiejsza farsa jest dowodem na to, że brakowało jej wczoraj was wszystkich… — wyznał Remus. Wiedział, że tak było. Wierzył, że Tonks nie żałowała swojej decyzji i tego, jak wyglądała cała ceremonia, że ta spontaniczność w tym przypadku również i jej była na rękę. Jednak wiedział, że jego żona kochała zbyt wielu ludzi i chciała ich wszystkich mieć blisko siebie. Nie ważne czy cały świat się dowie o ich małżeństwie, najważniejsze, że wiedzieli najbliżsi. Tylko po to była ta cała kolacja robiona na szybko. W tej chwili obiecał sobie, że któregoś dnia sprawi, że Dora będzie miała takie wesele, o jakim marzy. —  I oczywiście jeżeli będziecie chcieli w tym uczestniczyć, to po wojnie odnawiamy przysięgę małżeńską, zrobimy to tak jak powinno być, chyba, że nie popieracie tego związku… 

— Można mi wiele zarzucić, ale nie hipokryzję… — powiedziała urażona, a Remus poczuł się znacznie swobodniej, słysząc w jej głosie tę nutkę wyższości, której nie wyzbyła się przez lata. — Sama uciekłam z domu, żeby być z Tedem. Przeraża mnie to, jak mało wiem o własnym dziecku… 

— Najważniejsze, żebyś wiedziała, że ona was kocha… — powiedział zupełnie szczerze. — Dora jest nieodrodną córką swojej matki.

— Jesteś dobrym człowiekiem — szepnęła ledwo słyszalnie, chociaż Lupin usłyszał to doskonale i był wdzięczny. — Obiecaj mi coś Remusie…

— Cokolwiek zechcesz, Andromedo.

— Obiecaj, że Dora będzie szczęśliwa i nigdy nie pożałuje swojej decyzji i… — zawahała się chwilę, a potem uniosła do góry kącik ust i ze zrezygnowaniem pokręciła głową. — I że nigdy w życiu nie powiesz do mnie mamo… Poczułabym się strasznie staro… Pamiętaj, że kocham Dorę ponad wszystko

— Obiecuję.

*** 

Tonks zatrzasnęła za sobą drzwi z hukiem. Rozejrzała się dookoła próbując dostrzec w mroku sylwetkę ojca. Modliła się w duchu, żeby tata się nie deportował, bo jeśli to zrobił, to równie dobrze mogła wrócić do domu. Spojrzała w stronę lasu i z ulgą dostrzegła postać, która nerwowo szła ścieżką. Puściła się biegiem w tamtą stronę. 

— Tato! Zatrzymaj się w końcu! Zatrzymaj się do jasnej cholery! Stój! — krzyczała ile sił w płucach za ojcem, a chociaż on z początku uparcie szedł przed siebie, w końcu stanął w miejscu. Nie odwrócił się jednak w jej stronę. Stał z zaciśniętymi pięściami, a jego ramiona unosiły się nerwowo wraz z każdym oddechem. Dora nie poznawała swojego ojca, człowieka, który od dnia narodzin pokazywał jej czym jest miłość i dobro, a teraz… Wciąż przechodziły ją ciarki, gdy przypominała sobie zachowanie taty podczas kolacji. Słyszała z kuchni każde słowo i każde bolało ją jak nóż wbity w serce. Długo nie potrafiła się opanować, chciała wpaść do salonu, przerwać ojcu, ale nie mogła uwierzyć, że to jej tatuś mówi takie rzeczy… Nigdy nie czuła do ojca takiego żalu, jak teraz. — Dlaczego to robisz? Dlaczego nie możesz się cieszyć moim szczęściem?

— Szczęściem? To nazywasz szczęściem? — zawołał, odwracając się na pięcie i wskazując ręką w stronę domu Remusa. Srogi wyraz nie pasował do niego zupełnie i Tonks w pierwszym odruchu chciała się cofnąć. Jej tata nigdy na nią nie krzyczał, to była prędzej rola mamy. On zazwyczaj nie krył uśmiechu i gdy zrobiła coś nie tak, puszczał do niej oko, mówiąc, że przecież wszystko będzie dobrze. Gdzie teraz był jej ojciec? — Tego pożal się Boże podstarzałego fagasa? Co on ci może dać? Nie zapewni ci nawet godnego życia, a ty mówisz o szczęściu! Na Merlina, dziecko, to wilkołak bez pracy! Nie mówiłem nic, gdy poszłaś na kurs aurorski, rozumiem, że człowiek potrzebuje w życiu adrenalina, ale to… To już przekracza wszelkie pojęcie! Zostałaś dwukrotnie zaatakowana przez wilkołaka! I raz to był on… Ja w to nie wierzę… — zaczął się jąkać i nabierać powietrza, za dużo chciał na raz powiedzieć. Warknął wściekle i spojrzał na nią surowym spojrzeniem. —  Nimfadoro Tonks…

— Lupin. Nimfadoro Lupin — poprawiła go natychmiast, czując, jak narasta w niej gniew. Zacisnęła pięści, próbując się opanować. Nie tak to sobie wyobrażała… — I tak, to właśnie nazywam szczęściem.

— On potrafi tylko dawać ci nadzieję, a potem z łatwością cię krzywdzi… — zarzucił jej ojciec, gromiąc ją gniewnym spojrzeniem. 

— To przeszłość, tato.

— Jesteś naiwna, Doro… — mruknął cicho, a jego głos był tak chłodny, że mogła to poczuć w najmniejszej komórce swojego ciała. Nigdy nie usłyszała takich słów od niego. — Może już zapomniałaś, ale ja pamiętam każdy dzień, każdą minutę minionego roku, kiedy przez tego bydlaka nie byłaś w stanie nawet wstać z łóżka, kiedy uciekałaś i izolowałaś się, bo byłaś zraniona do tego stopnia, że nie potrafiłaś już nikomu zaufać… Nie zgadzam się, rozumiesz? Dla mnie ten… ten ślub to fikcja! 

— Nigdy nie zapomnę tego, co się stało — szepnęła, patrząc na ojca. On naprawdę wierzył w to, że Dora jest zaślepiona, że nie dostrzega tego, jak wygląda rzeczywistość. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo się mylił. Zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, nie zapomniała o tym, że Remus ją zostawił, nie chciała zapomnieć. Ale czy wobec tego, że popełnił błąd, że ją skrzywdził, powinna była go skreślić całkowicie? — Nie potrafiłabym, ale zapomnieć a wybaczyć to dwie różne rzeczy. Nie rozumiem, co się z tobą stało, tato… Jesteś najwspanialszym człowiekiem na ziemi, nie znam drugiego, który by był tak życzliwy, wyrozumiały i tolerancyjny dla drugiej osoby… Zawsze lubiłeś Remusa i miałeś gdzieś to, że jest wilkołakiem. Pierwszy stanąłbyś w jego obronie. Co się zmieniło? 

— Skrzywdził cię… 

— Skrzywdził mnie i siebie — zauważyła chłodno. Dlaczego nikt oprócz niej tego nie dostrzegał? Dlaczego wszyscy ludzie, którzy przecież powinni być obiektywni, dostrzegali tylko jej krzywdę? Czemu tak łatwo było im wrzucić ich dwójkę w schemat ofiary-Tonks i oprawcy-Lupina? Nikt nie widział tego, że sprawa jest bardziej złożona, że on również zranił siebie, bo myślał, że właśnie tak będzie lepiej. — Wybaczyłam mu, chociaż wiem, że on nigdy sobie tego nie wybaczy. 

— Zabiłbym go gołymi rękami… — syknął wściekle ojciec.

— Nie zrobiłbyś tego, tato — powiedziała ostro, robiąc krok w jego stronę. W tym momencie była w stanie nawet siłą przemówić ojcu do rozumu. — Znam cię. 

— To nie jest mężczyzna dla ciebie, córeczko… — szepnął bezsilnie pod wpływem spojrzenia córki. Dora pokręciła głową. Jeszcze tego ranka pozwalała sobie myśleć, że ona i jej tata rozumieją się bez słów, że nie ma drugiej takiej osoby, która tak jak on popierałaby ją we wszystkim… Zawsze myśleli podobnie, a teraz… Czy we wszystkim się różnili?

— A jaki jest mężczyzna dla mnie? 

— Młody, przystojny, z dobrą pracą i perspektywami na przyszłość… — wymieniał hardo, a wraz z kolejnym epitetem Tonks nie potrafiła się opanować.

— Tato, skończ, bo chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz… Z waszej dwójki to mama mogłaby pieprzyć takie farmazony! — wrzasnęła, a jej głos poniósł się echem po lesie. Ted spojrzał na nią spode łba, jakby była pięciolatką, która pozwoliła sobie na zbyt wiele. — Nie patrz tak na mnie, nie jestem już dzieckiem. Poznałam dostatecznie świat, znam siebie i znam również ciebie… — powiedziała, wbijając z impetem palec w jego pierś, żeby podkreślić swoje słowa. — Dlatego wiem, tato, że nigdy byś nie zaakceptował młodego, przystojnego bogacza, gdybym go przyprowadziła do domu… To nie na takie rzeczy Puchoni zwracają uwagę. 

— To bez znaczenia… — upierał się przy swoim ojciec. — Nie zgadzam się.

— Ale to nie ty masz się zgodzić tato — zauważyła, wręcz rozbawiona zakazem ojca. — Z resztą już za późno, Remus i ja jesteśmy małżeństwem i proszę cię nie każ mi wybierać między nim a wami, bo chociaż kocham was najmocniej na świecie to uwierz mi postępuje dokładnie tak samo, jak mama… 

— Co ty w nim widzisz? — zapytał z bólem, najwidoczniej urażony tym, co przed chwilą powiedziała.

— Remus jest dobry, troskliwy i odważny. Byłby w stanie poświęcić własne życie za kogokolwiek z nas, zawsze stawia dobro drugiej osoby ponad swoje własne, bo jest pełen pokory i życzliwości. Czuję się przy nim bezpieczna i kochana. Jestem szczęśliwa, kiedy jest obok mnie — przyznała całkiem szczerze. Mogłaby wymieniać godzinami, mogłaby opowiadać o każdej sytuacji, która była lepsza tylko dlatego, że Remus w niej uczestniczył. Od kiedy się poznali, Lupin był częścią jej życia, więc jak mogłaby dalej szczęśliwie żyć, gdyby go zabrakło? — Może i nie jest idealny, ale to dobrze… Nie ma ideałów, ja sama jestem tego przeciwieństwem. Kocham go takim, jakim jest, a on kocha mnie i uwierz mi, że ja najlepiej znam wszystkie jego wady. Wiem, że może nam być trudno, że ludzie nie będą akceptować tego kim jest, ale naprawdę mnie to nie interesuje… 

— Zawsze byłaś…

— Jaka? Nieodpowiedzialna? Naiwna? Głupia? — syknęła ze złością. Miała już tego dość, nasłuchała się tych określeń przez całe swoje dotychczasowe życie. I może faktycznie taka była, ale taka pragnęła pozostać. Tłuc wszystko na każdym kroku, potykać się o własne nogi, zmieniać swoje ciało wedle upodobania, a do tego patrzeć na ten przeklęty świat przez różowe okulary, bo inaczej nie mogła sobie tego wszystkiego wyobrazić. — Nazywaj to jak chcesz, myśl, że bagatelizuję wszystko, że jestem równie absurdalna co moje włosy i nie mam za knuta rozumu. Trudno. Jakoś to przeżyję. Wychowaliście mnie w przekonaniu, że najważniejsza w życiu jest miłość i tego się trzymam, może na swój pokręcony sposób, ale w to właśnie wierzę. Za późno żeby cokolwiek zmienić, z resztą niczego nie żałuję. Chciałabym tylko, żebyś to zaakceptował.

— Kiedy przestaliśmy rozmawiać, a zaczęliśmy się kłócić? — spytał smutno, spuszczając całkowicie z tonu. Gdy wyzbył się całej wściekłości, która się w nim kotłowała, wydał się Dorze teraz taki mały, słaby i stary… Był dokładnie taki, jak ona, gdy nie miała przy sobie Remusa - pozbawiony szczęścia. Poczuła bolesne ukłucie w sercu, gdy pomyślała, że tym czym dla niej jest miłość do męża, tym samym jest dla jej taty miłość do niej, swojej córki. Zaaferowana swoimi problemami, odcięła się od rodziców, nie chcąc im mieszać w życiu… I to był chyba błąd, bo w takim razie postąpiła dokładnie tak, jak Remus, raniąc osoby, które kochała najmocniej i oddalając się od nich.

— Nie wiem, tatku, chyba przegapiłam ten moment — westchnęła, uśmiechając się nieśmiało i spojrzała ojcu w oczy. — Spróbujesz dogadać się z Remusem?

— Wymagająca jesteś po matce… — mruknął, a uśmiech na jej twarzy tylko się powiększył.

— Ale urok osobisty odziedziczyłam po tobie, dlatego nie potrafisz mi odmówić — zauważyła z figlarnym błyskiem w oku. — To jak?

— Nie będę już do niego mierzyć. Nie chcę cię stracić skarbie.


2 komentarze:

  1. W końcu nadrabiam zaległości u Ciebie. Bardzo się cieszę, że wróciłaś i znów coś opublikowałaś kilka dni temu! Jednak najpierw muszę ogarnąć to, co wstawilas w grudniu. Zostawiłam sobie wówczas te rozdziały na czarną godzinę, wraz gdybyś znów zniknęła bez śladu. Wygląda na to, że jednak nie odeszłaś na dobre, a czarną godzinę nadeszła!

    Postanowiłam, że zostawię tutaj cokolwiek krótki komentarz, bo przyszło mi kilka myśli odnośnie naszej drogiej Althedy.
    Powiem szczerze, że tak jak Tonks, nie lubiłam jej od początku. Było w niej coś podejrzanego, wydawała się być inna, odklejona od reszty. Teraz już wiem dlaczego miałam takie wrażenie. Jednak przyznam szczerze, że wraz z tym rozdziałem zdecydowanie się z nią utożsamiłam i polubiłam naszą uzdrowicielke! Co więcej, nie mogę doczekać się pobudki Syriusza i tego, jak on na tę kobietę zareaguje. Z tego co się orientuję, to Łapa wszystko słyszał, więc... Czas najwyższy się obudzić!

    Co do Laury... Wiem, że w popkulturze, jak i literaturze króluje wręcz motyw zakazanej miłości, złego chłopaka i dobrej samatyranki. Może i zaczepiłaś się o ten schemat w relacji Laury i Aidana, ale mimo wszystko wciąż mnie to kręci. Laura swoje przeszła, najpierw z nienawiścią do Dory, potem z tym nieszczęsny Derekiem. Zastanawiam się, czy ona teraz zaczepiła się do pierwszej osoby, która wydawał jej się bliska? Czy na siłę szuka wsparcia, bliskości? Moze on ma
    tak samo? Szukał czegoś, kogoś i akurat spotkał Laurę? Ciekawi mnie, czy to jest szczerze? Czy może Urodziło się tylko z potrzeby chwili i beznadziejnie sytuacji? Tak, czy siak kibicuję im!

    Całą kolacja u Lupinów stała się dla mnie wi3lkim ubawem, przez cały czas się uśmiechała i śmiałam, czytają reakcje i wypowiedzi bohaterów. Istna komedia pomyłek, czeski film! Świetnie udało Ci się ukazać zarówno humor sytuacji, trafne reakcje postaci i całą emocjonalnie mimo wszystko. Przecież to była wu3lkw rzecz, że im powiedzieli to wszystko! Jestem z nich dumna, że dali radę. Pptem sytuacja z jej rodzicami... Bardzo to wszystko emocjonalne i ciężkie, ale zarówno oczyszczające. Myślę, że tego było im potrzeba, katharsis i czystej karty również że strony rodziców Tonks.

    Jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej, więc, nie czekając, lecę czytać!

    Olga / Amanda Neilwade

    OdpowiedzUsuń
  2. Spokojnie, spokojnie. Łapa jest na etapie wybudzania i będzie miał z Althedą sporo wspólnego.

    Trochę sama nie dowierzam w historię Laury... Początkowo była po to, żeby nie było tak, że wszyscy uwielbiają Tonks. Więc musiał się pojawić jakiś czarny charakterek. A teraz? W pewnym sensie trochę skradła fabułę.

    Oj długo myślałam nad tym, jak Lupinowie poinformują całą tą zgraję o swoich poczynaniach. Ze wszystkich pomysłów ten był chyba największym wyzwaniem, bo... Kurcze, zawsze mam wrażenie, że nie potrafię pisać scen, w których występuje tłum bohaterów. Ale cieszę, że uważasz, iż tabun postaci nie okradł tej sceny z emocji! <3
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń