24.06.2023

145) Tylko tyle?

Cichy szczęk zamka w drzwiach był zbyt głośny. Skrzypnięcie trzeciego stopnia przyprawiało o palpitację serca, które od dłuższego czasu i tak nie mogło się uspokoić, uderzając boleśnie w klatce piersiowej. Światło żarówki drażniło przemęczone oczy, odzierając przy okazji z prywatności, która w jakiś sposób zdawała się być tożsama z bezpieczeństwem. To było paskudne… Niepokojące dźwięki, poczucie, że ktoś za tobą podąża, że nie jesteś sam, a gdy odsuniesz firankę wiszącą przy prysznicu, zobaczysz znowu coś, co będzie cię nękać… 

To właśnie czuł w tej chwili, gdy z duszą na ramieniu próbował niepostrzeżenie przemknąć do łazienki i wyciągał dłoń, wstrzymując oddech na sekundę przed tym, jak z nieuzasadnionym impetem odsunął zasłonę prysznicową. Wypuścił ze świstem powietrze, gdy dostrzegł jedynie łazienkowe kafelki, słuchawkę prysznica, dwa pokrętła i mydło na półce. Powinien zacząć się z siebie śmiać i wygarnąć samemu sobie, że jest idiotą, bo przecież nic się nie stało. On jednak poczuł gęsią skórkę na całym ciele, a uczucie niepokoju wcale go nie opuściło. Drżącą dłonią odkręcił kurek, a woda trysnęła z prysznica, uderzając w niego. Skóra zapiekła go boleśnie, chociaż woda była lodowata. Jego ciało trzęsło się z każdą sekundą coraz bardziej, gdy zimne krople znikały w jego włosach i spływały po twarzy, mocząc ponownie ubranie, które nie zdążyło nawet wyschnąć. 

Drżał, ale nie z zimna, nie był to również objaw przemęczenia. To nie było fizyczne, wszystko działo się w nim, w jego środku… Drżenie przerodziło się spazmy, a on potrzebował kilku bardzo długich sekund, by zrozumieć, że jego odrętwiałym ciałem wstrząsa szloch. Niemy i pozbawiony łez. Szloch, który zdawał się być bezgłośnym krzykiem, błaganiem o pomoc, gdy już zabrakło sił. Ta słabość go bolała, a on pozwalał na to, bo nigdy nie chciałby, żeby jego reakcją była obojętność. Nie po tym, co widział… 

Zamykał oczy i znów widział to wszystko, plątaninę bezwładnych, nienaturalnie wygiętych kończyn porzuconych pod przypadkowym krzewem ciał, jakby nie zasłużyli nawet na bezimienny grób. Bez nazwisk, bez czegokolwiek, co wskazywałoby na to, że byli ludźmi takimi samymi, jak on czy jego najbliżsi. Ciała pozostawione pod jednym, bestialskim epitafium. Szlamy do szlamu… 

Jego żołądek zacisnął się niespodziewanie, powodując mdłości, które zgięły jego ciało w pół, wyciskając z ust cichy jęk. Ten z kolei przemienił się w niemy, spazmatyczny szloch. Woda nie przynosiła ukojenia, każda jej kropla zdawała być się odłamkiem szkła wbijającym się w skórę, by nie dać o sobie zapomnieć przez dni, miesiące, lata. Spojrzał na swoje drżące dłonie, na każde nowe zadrapanie na nich, na zaschniętą krew, która skryła się pod paznokciami, jako przypomnienie tego, co właśnie doświadczył. Sięgnął po szczotkę wiszącą przy słuchawce prysznica i niemal panicznie próbował za jej pomocą zetrzeć zeschniętą warstwę szkarłatu. Pocierał coraz szybciej, mocno dociskając twarde włosie szczotki do swoich zesztywniałych palców. Widział w tym jedyny sposób, by pozbyć się tego przerażającego uczucia, by pozbyć się wrażenia, że te puste oczy wciąż się w niego wpatrują. Zaczynał wariować… Obraz martwych mugolaków, mieszał się z paskudną mieszaniną dźwięków, która odnalazła drogę z marginesu pamięci wprost do jego świadomości. Szatańskie szepty, przerażający krzyk człowieka, który kawałek po kawałku tracił duszę i szaleńczy śmiech tych, którzy zatracili już własne człowieczeństwo. Lata słuchania tej piekielnej uwertury skumulowały się w tej właśnie chwili, gdy niespodziewanie zabrakło mu sił by ratować swoje zmysły od szaleństwa. Wierzył, że jeżeli zmyje z dłoni ślad tej makabrycznej zbrodni, której nie mógł zapobiec, uratuje chociaż siebie. Więc tarł szczotką o skórę coraz mocniej i mocniej, aż do momentu gdy obcą krew na dłoniach zastąpiła jego własna. Krzyki w jego głowie była coraz silniejsze, coraz bardziej dręczące i nieznośne. 

I gdy już myślał, że nie da dłużej rady, że czas się poddać, usłyszał coś jeszcze. Coś co pośród wspomnień plątaniny wrzasków i jęków było zaskakująco kojące, do tego stopnia, że aż budziło w tym niezrozumiały niepokój. To było dla niego nienaturalne i obce… A jednocześnie ratowało go od popadnięcia w całkowity obłęd. Cichy, łagodny głos przedzierał się przez odmęty jego świadomości, by dotrzeć w końcu do niego. To w jaki sposób wypowiadano jego imię, stało się kotwicą, która nie pozwoliła mu utonąć w szaleństwie. A potem poczuł dłonie… chłodne i delikatne, które jednak koiły jego skórę, którą od dłuższej chwili katował lodowatym strumieniem wody. Pozwolił wyjąć sobie z rąk szczotkę, którą próbował zmyć z siebie naruszoną warstwę ochronną, a przy tym pozostał całkowicie bezbronny, bezwładny… Dłonie błądziły po jego ciele, sprawdzając czy nie jest ranny, a głos przedzierał się bezpośrednio do jego podświadomości. 

Drgnął niespokojnie, gdy chłód wody niespodziewanie zastąpiło przyjemne ciepło, słyszał kolejne słowa, ale ich nie rozpoznawał. Tkwił w miejscu, pozwalając by zrzucono z niego brudne, przemoczone ubrania, by łagodnie zmyto z jego ciała błoto i drobinki krwi. Nie ocknął się. Nie zrobił tego nawet wtedy, gdy w końcu rozpoznał postać, która od dłuższej chwili majaczyła przed jego oczami. Jednak z każdą chwilą otępienie znikało, a każdy nerw okazywał się być nader wrażliwy. Czuł jak wplatała swoje długie, zgrabne palce w jego splątane włosy, czuł jej oddech na swoim policzku i zadrżał, gdy w końcu udało mu się rozpoznać wypowiadane przez nią słowa. 

— Jestem tutaj — szepnęła Altheda. — Nie jesteś już sam.

Wciągnął spazmatycznie powietrze, nie rozumiejąc, co dokładnie znaczą te słowa, ale czuł całym sobą, że właśnie ich potrzebował. Potrzebował bliskości więc nie będąc pewnym, że całkowicie panuje nad własnymi rękoma, przygarnął ją do siebie. Tym razem ona poddała się jego dłoniom, pozwalając by przestrzeń między nimi całkowicie zniknęła. 

Wszelkie wątpliwości, jakie kłębiły się pod jego skórą, wyparowały, robiąc miejsce ogromnemu pragnieniu by być z nią już na zawsze. To ona potrafiła sprawić, że czuł jak w jego żyłach krąży życie. Jej obecność była dla niego lekiem na całe zło i dopiero teraz umiał to przyznać. Bez niej czuł pustkę, która była bardziej przerażająca niż cela Azkabanu wypełniona dementorami. Altheda zajęła miejsce w jego sercu, o którego istnieniu nie miał pojęcia do chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Była jego kotwicą, jego prawdą i tajemnicą. Była jego życiem i wszystkim czego pragnął.

***

Uderzyła mocno stopami o ziemię, trzymając ręce na swoim brzuchu i z ulgą wciągnęła powietrze do płuc. Rozkoszowała się delikatnym powiewem wiatru, dzięki któremu jej włosy, tego dnia brązowe, łaskotały jej szyję. Gdyby Andromeda widziała ją tuż przed wyjściem, z pewnością zganiłaby ją za brak szalika w tak wietrzny dzień. Tonks jednak uśmiechnęła się, czując, jak gęsia skórka delikatnie pojawia się na jej ciele. Rześkość, która pojawiła się wraz ze wschodem słońca, była wyjątkowo przyjemna i od razu postawiła ją na nogi. Było to wyjątkowo potrzebne po nieprzespanej nocy… 

Tej nocy nie potrafiła zmrużyć oka. Księżyc w pełni świecił zbyt jasno, a ona siedziała w oknie, wpatrując się w las, w którym w tym czasie w wilczej postaci przebywał Remus. Dora cieszyła się, że jej mąż nie musi spędzać przemian w piwnicy i udało mu się zabezpieczyć pobliski teren, żeby mógł zaznać bliskości z naturą, która ponoć była mu potrzebna. Najwidoczniej to była prawda, bo Tonks zauważyła, że chociaż Remus wracał po pełni wykończony, to w jednym kawałku i bez żadnych nowych ran. Kiedyś było to nie do pomyślenia, a każda przemiana niosła ze sobą konieczność opatrywania nieprzyjemnych pamiątek po pełni. Jednak Dora wciąż czuła, że powinna być przy Remusie, wspierać go bardziej. Myślała nawet o tym, żeby po porodzie spróbować opanować animagię. Remus pewnie miałby sporo obiekcji, ale Syriusz pomógłby jej bez słowa sprzeciwu. Nie podzieliła się tym pomysłem z mężem, bo ten zasnął od razu, gdy wrócił o świcie. Rozumiała to, ale nie mogła poradzić nic na to, że ulga, jaka towarzyszyła jej po pełni, skutecznie ją rozbudziła i nie pozwalała usiedzieć na miejscu. Dora zrobiła wszystko, co przyszło jej do głowy, a potem zerknęła na długą listę, którą zrobiła razem z mamą i Sarą. Znajdowały się na niej rzeczy potrzebne dla ich maleństwa. Niewiele pozycji było skreślonych, chociaż ona i Remus dość sumiennie podeszli do sprawy kompletowania wyprawki dla niemowlaka. Tonks odłożyła kawałek pergaminu, próbując znaleźć sobie inne zajęcie, ale jej wzrok wciąż do niego wracał. 

To właśnie wtedy podjęła decyzję, że nie będzie czekać na Remusa, który miał prawo odpocząć po przemianie i sama wybierze się po kilka sprawunków. Mogła wyjść do pobliskiego sklepu, ale jego asortyment nie był dedykowany dla małych dzieci i pewnie niewiele rzeczy by znalazła. A poza tym miała ogromną ochotę wyjść gdzieś dalej niż własne podwórko. Altheda powiedziała jej, że w przyszłym miesiącu nie będzie mogła już korzystać z teleportacji, bo będzie ona zbyt niebezpieczna dla dziecka. To była jedna z ostatnich szans, żeby się na chwile wyrwać i po prostu musiała z niej skorzystać. Wiedziała, że chociaż Cholesbury jest niewielką wsią, to jest tam spory sklep dla dzieci, a i przy okazji nie było to tak daleko od domu. Wierzyła, że nikt nie będzie miał jej za złe, gdy wyskoczy na godzinkę i wróci od razu do domu, zanim Remus zdąży się obudzić. Plan wydawał jej się być idealny, a już z pewnością kuszący. 

Jednak kiedy stała w miejscu, w którym sią aportowała, ciesząc się jesiennym słońcem, nie wiedziała, że to wcale nie był dobry pomysł. Kolejny głęboki oddech sprawił, że skrzywiła się mocno, czując zapach spalenizny. Zmarszczyła brwi, odwracając się w stronę wioski, a różdżka natychmiast znalazła się w jej dłoni. Było cicho, nawet zbyt cicho na środek dnia. Niebo nad ceglanymi domami zdawało się być nienaturalnie ciemne, tym bardziej, że przecież chwilę wcześniej Tonks czuła na twarzy promienie słońca. Wpatrywała się w szeroką ulicę, która prowadziła wzdłuż całej wsi. Ostrożnie ruszyła w stronę pierwszego domostwa, z nad którego unosił się ciemny dym. Z resztą podobnie jak z nad pozostałych… Nie widziała zbyt wiele, bo płot działki porastały gęste krzewy. Zaciskając palce na różdżce, pchnęła furtkę i weszła na podwórko. W pierwszej chwili nic nie wydawało się podejrzane, być może nawet dym był oznaką brudnego komina, ale intuicja podpowiadała Tonks, że powinna jeszcze się rozejrzeć. Zrobiła kilka kolejnych kroków, rozglądając się po podwórku, w którym latem musiało być naprawdę pięknie. Wiatr poruszał łagodnie huśtawką, która skrzypiała, bujając się to w przód, to znowu w tył. Tonks próbując uciszyć rosnący lęk, pomyślała, że w ich ogródku również przydałaby się tak huśtawka. Postanowiła, że podejdzie bliżej domu i przez okno upewni się, że to tylko jej przewrażliwione nerwy i wyuczona stała czujność, a nie faktyczne zagrożenie. Tak też zrobiła, próbując pozostać niezauważoną. Zmrużyła oczy, próbując dostrzec coś przez koronkową firankę i kiedy już miała sobie odpuścić, dając za wygraną dostrzegła zarys ludzkiej sylwetki na podłodze. Serce zabiło jej mocno, w napadzie nagłej paniki spróbowała pchnąć okno, licząc, że być może ktoś pozostawił je otwarte. Nawet nie drgnęło. Biegiem ruszyła wzdłuż budynku, ślizgając się na grząskiej, kamiennej dróżce. Wybiegając za zakręt, dostrzegła źródło dymu, którym nie był brudny komin, a wyrwa w ścianie domu odsłaniająca nadpalone wnętrze pokoju. Wychyliła się by dostrzec coś więcej, ale od razu tego pożałowała. Pokój był w ruinie, spalone i połamane meble, osmolona kolorowa tapeta. Jej wzrok padł na kolejną, ludzką sylwetkę. Nie miała wątpliwości, że kobieta leżąca bez ruchu na podłodze nie żyje. Nie było dookoła niej krwi czy innych oznak, że została ranna, ale pusty wzrok wbity w dziurę w suficie, nie pozostawiał żadnych złudzeń. Tonks od razu zrozumiała, co było przyczyną śmierci tej kobiety, a także drugiej osoby, którą wcześniej widziała przez okno. Żołądek jej się ścisnął i z trudem przełknęła ślinę. Wzięła głębszy oddech, chcąc wejść do domu i dowiedzieć się czy przypadkiem, ktoś nie potrzebuje pomocy. Jednak nim zdołała przeskoczyć przez wyrwę w ścianie, dostrzegła na podłodze pluszowego misia… Łzy stanęły jej w oczach, gdy pojęła, że ten pokój jest pokojem małego dziecka, a pomiędzy porozrzucanymi cegłami i tynkiem leżały zabawki. 

Niemal upuściła różdżkę, zasłaniając twarz dłońmi. Przywarła do muru plecami, ale kątem oka wciąż dostrzegała wnętrze pokoju. Próbowała się uspokoić, a gdy zrozumiała, że nie jest to możliwe, z trudem wyczarowała patronusa, wysyłając wiadomość do Kingsleya. Nie wiedziała zupełnie, jak długo czekała. Czuła jedynie chłód ceglanego muru i nieznośny ciężar opadający na dno żołądka. Z ulgą przyjęła trzy stuknięcia charakterystyczne dla czyjejś teleportacji, a chwilę później dostrzegła dobrze znane jej twarze. Pierwszy pojawił się Giuseppe z zaciętym wyrazem twarzy, marszczył gęste brwi, próbując dostrzec zagrożenie. Za nim pojawiła się łagodna twarz Emily, która z przejęciem od razu podbiegła do Dory, podczas gdy jej mąż, Lucas, dołączył do Rossiego w przeszukiwaniu podwórka. 

— Tonks, co tu się…

— Nie mam pojęcia — mruknęła, nie dając Emily dokończyć pytania i pokręciła panicznie głową — dopiero co się aportowałam i… 

— Trzeba sprawdzić czy ktoś przeżył — stwierdził natychmiast Giuse, zaglądając do wnętrza domu. Nimfadora jęknęła ledwie słyszalnie, jakby chciała powiedzieć, że raczej nie ma takiej konieczności, ale nie udało jej się wydobyć z siebie żadnego słowa. Em zbliżyła się do niej, kładąc dłoń na jej ramieniu. Dora domyślała się, że jej zachowanie jest co najmniej dziwne, a już z pewnością niepokojące. 

— Źle wyglądasz, Tonks — szepnęła Emily z troską wypisaną na twarzy. 

— Ja… — zająknęła się, zaciskając natychmiast usta. Co ją podkusiło, żeby akurat dzisiaj wybrać się akurat w to miejsce… Spojrzała w oczy swojej dawnej współlokatorki, a jej ręce powędrowały do brzucha. Wzrok Emily zszedł niżej, zatrzymując się na nieznacznej krągłości, która stała się widoczna, gdy Dora naciągnęła swoją koszulkę. Oczy Em stały się wielkie jak dwa galeony, a wyraz troski na jej twarzy, zastąpiło niedowierzanie. — Chyba nie powinnam tu być. 

— Zdecydowanie nie powinnaś tu być — stwierdziła Emily, kiedy pojęła dokładnie, w jakim stanie obecnie jest Nimfadora. Rozejrzała się dookoła, widząc, że Giuse już zdążył przeskoczyć przez wyrwę w ścianie, a Lucas zamierzał iść w jego ślady. Zmarszczyła brwi, myśląc gorączkowo przez krótką chwilę. — Zabiorę cię w bezpieczne miejsce, a chłopcy zrobią tutaj porządek. — Podeszła do Lucasa, wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek. — Zaraz wracam, kochanie. 

— Chwilę damy sobie radę bez ciebie — odparł uspokajająco Luke, uśmiechając się łagodnie, chociaż jego wzrok od razu wędrował do wnętrza domu. — Wezwiemy Carla i zawiadomimy Althedę, przyda się, jeżeli ktoś będzie ranny. 

To było dziwne, ale przy Emily Tonks poczuła się bezpiecznie i pewnie. Pozwoliła jej się poprowadzić i mocno objąć, nim była Puchonka przeniosła je w miejsce, które uznawała za bezpieczne. Nimfadora nawet nie zdążyła zakodować, że się deportowały ani że nie podała Em adresu, pod który powinny się udać. Myślała tylko o tym, że przecież Emily kiedyś była najcichszą i najpokorniejszą osobą, jaką znała. Nigdy nie zaprzyjaźniła się jakoś specjalnie z nią, Sarą czy nawet Amelią, która do każdego podchodziła z sercem na dłoni. Wspólnie dzieliły dormitorium przez siedem lat, a przez ten czas Emily wydawała się postacią wtapiającą się w tło. Teraz po tym wszystkim, co przeszła w sprawie Gatissa, ze wspaniałym mężem u boku stała się kobietą silną i zdeterminowaną, nie tracąc przy tym swojej dobroci i łagodności. Mimo tego ironicznym było nadal to, że to właśnie ona otoczyła Dorę opiekuńczym ramieniem i przejęła kontrolę nad sytuacją, w której Tonks zupełnie spanikowała. 

— Em, gdzie jesteśmy? — zapytała ze zdziwieniem, gdy zjawiły się na dachu niewielkiej kamienicy. Musiały się przenieść całkiem blisko, bo z tej perspektywy wciąż dostrzegała dym unoszący się nad Cholesbury. Nie wiedziała, jak mogła być taka naiwna, żeby wmawiać się, że ta ciemna chmura wydobywała się komina. Teraz widziała doskonale, że ten dom, w którym dostrzegła martwe ciała, nie był jedyny. Wierzyła, że chłopacy faktycznie wezwali posiłki i nie czeka tam na nich żadne niebezpieczeństwo. Bo chociaż nie dostrzegła nigdzie Mrocznego Znaku, to nie było wątpliwości, kto stał za tą zbrodnią. I chociaż to wszystko bardzo ją niepokoiło, to chciała teraz wrócić jak najszybciej do domu i męża. Emily najwidoczniej miała inny pomysł, bo otworzyła właz w dachu i zaczęła schodzić po drabinie do wnętrza kamienicy pospieszając gestem Tonks. 

To mieszkanie naszego łącznika, znasz go — zapewniła ją uspokajająco i chociaż Tonks wcale nie była przekonana, poszła za nią. — Pomaga nam w wyszukiwaniu kryjówek i bezpiecznych miejsc do nielegalnych świstoklików. 

— Wolałabym wrócić do domu… — mruknęła, gdy znalazły się na najwyższym piętrze budynku, gdzie mieściły się tylko jedne drzwi z przekrzywionym numerem siódmym. Nie miało dla niej znaczenia teraz to, że była w miejscu, w którym najwidoczniej mogła czuć się bezpiecznie ani to, że Emily napomknęła mimochodem o działaniach Zakonu, w które Tonks od pewnego momentu nie była angażowana, a w gruncie rzeczy bardzo ją ciekawiły. Przed oczami wciąż miała tego pluszowego misia przygniecionego przez stertę cegieł, a głucha cisza dudniła jej w uszach. 

— Powiadomię Remusa, ale z tego co kojarzę dzisiaj… — obiecała Emily, nieco niezdarnie kończąc zdanie, jakby nie była pewna czy może śmiało rozmawiać o przypadłości Remusa. 

— Tak, była pełnia — przytaknęła Nimfadora, uświadamiając sobie, że jej mąż prawdopodobnie odsypia jeszcze przemianę i że to przecież właśnie z tego powodu wyszła sama z domu, a nie w jego towarzystwie. Emily wybrała najbliższe miejsce powiązane z kimś z Zakonu, żeby nie narażać jej zbyteczną teleportacją, albo co gorsza dwiema w krótkim czasie. Chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - zadbać o Tonks i szybko wrócić do męża. 

— Zrobimy tak — zdecydowała, uśmiechając się pokrzepiająco w stronę Dory — powiadomię Remusa, że jesteś w bezpiecznym miejscu i nie musi się martwić, powiem, gdzie dokładnie jesteś i na pewno zjawi się najszybciej, jak to możliwe, ale ja muszę wracać do Luke’a i Giuse’a.

— Masz rację — mruknęła Nimfadora, uświadamiając sobie oczywistą słuszność tego, co zrobiła Emily — przepraszam, trochę spanikowałam…

— Nie dziwię się — stwierdziła szczerze Emily. Podniosła dłoń by zapukać w drzwi, ale zanim to zrobiła, spojrzała na Dorę i powiedziała: — Tonks, gratuluję. 

Nimfadora uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo kilka sekund po tym, jak Em zapukała, zza drzwi dobiegł je męski, wyjątkowo niski głos:

— Kto tam?

— Emily Gottesman — odparła od razu Em, podrygując nerwowo nogą. Usłyszały chrząknięcie, a mężczyzna stuknął rytmicznie palcami w drzwi. Tonks zdawało się, że już gdzieś słyszała taki charakterystyczny rytm, a przez to wrażenie zaczęła się zastanawiać, kto mieszka w tej kamienicy. Emily twierdziła, że go zna, ale jej nie przychodził nikt do głowy…

— Gdzie ostatnio cię wysłałem? 

— Do Lizard — odparła Em, wywracając nieco oczami w odpowiedzi na pytanie sprawdzające tożsamość — i nadal twierdzę, że wybrałeś to miejsce, bo dalej się nie dało. 

Zamek szczęknął w akompaniamencie pogodnego, tubalnego śmiechu, który miał być chyba potwierdzeniem tego, że faktycznie ostatnią lokację wybrał Emily na przekór. I już wtedy w głowie Tonks pojawiła się myśl, że przecież doskonale wie, kogo zaraz zobaczy. A jednak kiedy dostrzegła dobrze znaną twarz skrytą za pokaźnym zarostem, nie mogła ukryć zaskoczenia. 

— Bary? 

— Tonks… — szepnął równie zdziwiony, lustrując ją spojrzeniem. Nimfadora zamrugała kilka razy, nie mogąc uwierzyć, że stoi przed nią właśnie on. Brodę miał nieco krótszą, bardzo gęstą, ale przystrzyżoną blisko okrągłej twarzy, nadając jej nieco szorstkiego wyrazu, który dość dobrze komponował się z jego całą posturą - silną, nabitą, z widocznym brzuchem i niemal w całości pokrytą tatuażami. Kiedy ostatnio go widziała miał długie, ciemne włosy, które wiązał w charakterystyczny dla niego niski kucyk, teraz jednak miał krótkie włosy, w których dostrzegała kilka popielatych pasm. Ta zmiana nie odbierała nic z jego rockowe wizerunku, który pewnie nie jedną osobę by odstraszył, ale gdy spojrzało się w jego pogodne, wyjątkowo łagodne, brązowe oczy nie mogło mieć żadnych wątpliwości, że Heathcote Barbary jest jednym z najbardziej przyjaznych facetów, jakich Tonks miała przyjemność spotkać.

— Ja już was zostawię — odezwała się dość pospiesznie Em, a potem powiedziała bezpośrednio do Bary’ego — zadbaj o nią do momentu, aż ktoś się po nią nie zgłosi. 

— O to nie musisz się martwić, Emily — uspokoił ją Bary, a Em rzuciła Dorze ostatni uśmiech i z powrotem wróciła na dach, skąd zapewne wróciła do Cholesbury. Bary chrząknął uprzejmie i otworzył szerzej drzwi, zapraszając Nimfadoredę do środka. Ta przekroczyła próg, nie mogąc wyjść ze zdziwienia. 

Mieszkanie, w którym się znalazła, było w sumie dość niewielką kawalerką, taką typowo męską. Nikły metraż po brzegi wypełniony był niezliczoną ilością książek, winyli, ubrań, które znalazły sobie miejsce wszędzie, tylko nie w szafie. W tle pobrzmiewała jakaś rockowa ballada, którą wygrywał spory gramofon. Ścianę nad kanapą, która musiała pełnić również rolę łóżka, wisiały trzy gitary, które wydawały się być w centrum całego mieszkania. Było dość ciemno, zapewne ze względu na niewielkie okna, a także ciemną kolorystykę drewna, które zdawało się być wszechobecne w tej przestrzeni. Bary uśmiechnął się pod nosem, okręcając się w stronę aneksu kuchennego, który od części sypialno-dziennej oddzielała jedynie wąska wyspa wbudowana z jednej stronie w ścianę. 

— Więc… — zaczęła Dora, przerywając długie milczenie, które zaczynało już nieco ciążyć między nimi. — Jesteś łącznikiem. Nie gitarzystą? 

— Sporo się pozmieniało — przyznał Bary, chociaż uwadze Tonks nie uciekło jego przelotne, tęskne spojrzenie w stronę wiszących na ścianie gitar. Mężczyzna przeszedł za wyspę, wyglądając w tej chwili jak barman za barem i wyciągnął z szafki dwie szklanki, które zaczął pospiesznie polerować ścierką. Tonks nadal rozglądała się po mieszkaniu, dostrzegając całą dyskografię Fatalnych Jędz, którą ona też miała skompletowaną, gdzieś w którymś z kartonów. Nie słuchała tych płyt chyba od chwili, gdy w dość nieprzyjemnych okolicznościach jej droga rozminęła się z jej ulubionym zespołem. 

— To prawda. 

— Plotki głoszą, że wyszłaś za mąż — stwierdził dość zaczepnie Bary, stawiając szklanki na blacie i z uśmiechem patrząc na Tonks, która w końcu skupiła całkowitą uwagę na nim, nie zerkając już na boki. Spojrzała na niego i sama się uśmiechnęła. Było w nim coś tak łagodnego i przyjaznego, że to niespodziewane spotkanie uświadomiło jej, jak bardzo za nim tęskniła. 

— To nie plotki — odparła pogodnie, obracając kciukiem obrączkę, która zdobiła jej dłoń — ja i Remus wzięliśmy ślub w lipcu. 

— Za to warto wznieść toast… — postanowił Bary z autentyczną radością, zacierając ręce i sięgnął do kolejnej szafki, by wyciągnąć z niej butelkę Ognistej Whisky, żeby rozlać ją do szkła. 

— Ja podziękuję — odparła Nimfadora, chociaż naprawdę musiała przyznać, że dawno nie miała takiej ochoty na porządną szklaneczkę bursztynowego płynu. Jeśli miałaby w tym momencie wybrać, z kim chciałaby się upić, to Bary znajdował się na pierwszym miejscu. Byłby to niejako powrót do korzeni ich znajomości, ale znacznie bardziej oczyszczona ze wszystkich złych decyzji, które Tonks w tamtym czasie podejmowała notorycznie. Musiała jednak obejść się smakiem, by nie powtarzać żadnych błędów. Kiedy już będzie mogła przyjść, zjawi się u Bary’ego i wzniosą niejeden wspólny toast. 

— Nie wypijesz, nie jesteś w samym centrum wydarzeń tylko tutaj… — zaczął wymieniać Bary, spoglądając na nią niepewnie. Z pewnością miał sporo racji, bo kiedy widywali się niemal codziennie, trzeźwa było ostatnim określeniem, które by do niej pasowało, z czego nie była dumna… No i faktycznie w tamtych czasach wszędzie jej było pełno, to było niemal równoczesne z jej pierwszym upadkiem, z którego jednak udało jej się podnieść. Później chyba rzeczywiście straciła swój pazur i wyraźnie uspokoiła swoje nieopanowane wszędobylstwo. Bary jednak nie mógł tego wiedzieć, więc wszystko, co działo się z nią teraz, mogło wydawać się dziwne. — Coś jest na rzeczy. 

— Biorąc pod uwagę, że za jakieś pół roku zostanę mamą, to nie mogę zaprzeczyć — odparła tonem wyjątkowo beztroskim, zapominając o tym, że przecież chwilę wcześniej panika ogarniała jej umysł. Faktycznie mieszkanie Bary’ego było bezpiecznym miejscem. Z satysfakcją obserwowała, jak szok wypływa na twarz tego postawnego mężczyzny. Zaczynała czerpać radość z przyglądania się reakcjom osób, które dowiadywały się o jej ciąży.

— Na galopujące gargulce… — sapnął, nalewając whisky do szklanki, po czym od razu wychylił ją, wypijając całą zawartość. Szybko ponownie napełnił szkło, ale tym razem nie opróżnił go tak szybko. Dora zaśmiała się pod nosem, podchodząc do wyspy, która ich dzieliła i usiadła na wysokim stołku zrzucając komplet zapasowych strun na podłogę. 

— Kto by pomyślał, co nie? 

— Nawet nie wiesz, jak się cieszę. To wspaniałe wieści — mówił Bary, uśmiechając się coraz szerzej. Dora nie mogła zachować powagi, widząc jak ten pozornie gburowaty, a nawet groźny mężczyzna niemal tryska radością na wieść, że stara przyjaciółka spodziewa się dziecka. Pomyślała nawet, że nie spodziewała się takiej reakcji u kogoś innego poza najbliższą rodziną. Zaczynała się zastanawiać, jakim cudem wytrzymała tyle bez Bary’ego. W końcu poniekąd zawdzięczała mu życie, a oboje z taką łatwością pozwolili sobie na tak długą rozłąkę bez nawet sporadycznej wymiany listów. Bary myślał chyba podobnie, ale nie roztkliwiał się nad tym teraz, tylko rzucił krótko: — Opowiadaj… 

— Ale co? — parsknęła śmiechem Dora. — Mam ci wytłumaczyć skąd biorą się dzieci?

— To akurat wiem… — stwierdził, wywracając oczami z rozbawieniem. — Ale nie widzieliśmy się, nawet nie wiem ile… 

— Będą już ze trzy lata… — mruknęła Tonks, szybko analizując ostatnie lata. Fatalne Jędze pojawiły się w jej życiu, gdy czuła się przerażająco samotna i miała wrażenie, że wszyscy ją opuścili. Nie było to prawdą nawet w najmniejszym stopniu, jednak gdy mierzyła się z żałobą po Amelii nie myślała racjonalnie. Miała przecież wtedy rodziców, Remusa, Syriusza, cały Zakon Feniksa z Molly i Szalonookim na czele, no i Sarę oraz Charliego chociaż oni byli bardziej na odległość. Nie dostrzegała ich obecności, przyćmiła ją bliskość zespołu, który uwielbiała, a zwłaszcza swojego idola. Wtedy z wielkiego dołka wpadła w straszne bagno… Bary był jedną z tych osób, które, pomijając sympatię, jaką do siebie z miejsca poczuli, nie pobłażały jej. Pomyśleć, że spora część ich przyjaźni składała się z ciągłych kłótni. Co prawda świadczyło to o tym, jak bardzo im na sobie zależało, zwłaszcza Bary wykazywał się ogromną troską. Mimo tego jednak śmiało nazywała go swoim przyjacielem. Krzywdzące było to, że zniknięcie z jej życia Fatalnych Jędz przyjęła z ogromną ulgą, ale oznaczało to, że Bary również zniknął i to bardzo ją teraz bolało, bo czuła, że w pewnym stopniu straciła fantastyczną osobę. Rozbawienie zmieniło się w smutne zadumanie, które skwitowała krótkim: — Nie pisałeś. 

— Ty również… — zauważył trafnie, posyłając jej pokrzepiający uśmiech, który jednak nie poskutkował. Tonks pozwoliła pojawić się w jej głowie myśli, że przecież mogła sięgnąć po pergamin i pióro, naskrobać parę zdań i wysłać do Bary’ego. Tylko co miałaby mu napisać? 

— O tym, co się u mnie działo, lepiej nie pisać…

— Ale skończyło się szczęśliwie — zauważył Bary, łagodnym, wyrozumiałym tonem, który otulił nie tylko jego słowa, ale również myśl, że faktycznie w życiu Dory jest wiele rzeczy, z których może czerpać szczęście. 

— W to wierzę — przyznała, ulegając tej fali wewnętrznego spokoju, którą wznieciła obecność Bary’ego. Trzy lata… Kto by pomyślał, że jeszcze się spotkają i to w takich okolicznościach. Co się wydarzyło, że basista rockowego zespołu stał się łącznikiem Zakonu Feniksa? Była tego bardzo ciekawa. — Ale opowiadaj co u ciebie? Nadal masz kontakt z chłopakami? 

— Tylko z Donaghanem — przyznał mężczyzna, uśmiechając się z dumą na wspomnienie o swoim siostrzeńcu — również się ożenił. Pisali o tym nawet w gazetach. 

— Kompletnie mnie to ominęło — mruknęła Dora, przypominając sobie zabawnego, włochatego chłopaka, który był niewiele starszy od niej. Faktycznie od dawna nie śledziła losów swojego ulubionego zespołu, chłopaków, z którymi przeżyła niejedną imprezę. Teraz wspominała to wszystko z pewnym rozrzewnieniem, ale miała świadomość, że to nie były dobre czasy. Może nastały lepsze, nie tylko dla niej, ale i dla nich. — Pogratuluj mu przy okazji ode mnie. 

— Zrobię to — obiecał Bary, pochylając się do przodu, żeby oprzeć się wygodnie na blacie. — Wrócił na Wyspy jakieś dwa lata temu po ich tournée w Ameryce razem z Reene i prowadzi sklep muzyczny w Cardiff.

— Ustatkował się? — zapytała, unosząc wysoko brwi, a Bary parsknął śmiechem.

— Też nie mogę w to uwierzyć, ale bardzo się z tego cieszę — skwitował, kręcąc głową, ale jego uśmiech faktycznie wskazywał na to, że jest zadowolony z tego, jak wygląda życie jego siostrzeńca. Bary westchnął i zadumał się chwilę, zanim zaczął opowiadać dalej: — Z Myronem urwał mi się kontakt w zeszłym roku. Nie wiem co robi i co się z nim dzieje. Póki pisał, miałem szczątkowe informację o pozostałych. Generalnie zostali w Ameryce, ale zespół się rozpadł… 

— Serce największej fanki właśnie pękło na tysiące kawałków — stwierdziła Tonks z kwaśną miną. Gdyby takie wieści dotarły do niej kilka lat wcześniej, naprawdę by się załamała. W końcu nie była zwykła fanką, ona była psychofanką. Teraz czuła jedynie, że jakiś relikt z jej dawnego życia gdzieś zaginął, a ona nie czuła potrzeby, by go szukać. Bary chyba też to wyczuł, bo przyznał z rozbawieniem:

— Wierzę na słowo. Dla mnie też to nie było łatwe, chociaż spodziewałem się tego… — westchnął, ale od razu wzruszył ramionami, co przy jego gabarytach wyglądało dość komicznie. — I tak odszedłem z zespołu zanim zaczęło się to wszystko sypać. 

— Nie jest ci żal? — spytała wprost. Dostrzegała tęskne spojrzenia Bary’ego, które rzucał w stronę gitary, całą masę płyt, walające się wszędzie struny, a także kartki zapełnione słowami piosenek oraz nutami. Bary był wspaniałym facetem, który do życia potrzebował jedynie tlenu i muzyki, a jednak świadomie odszedł z odnoszącego sukcesy zespołu i chyba nie zaczął żadnej kariery solowej. Czy wystarczyło mu to, co miał teraz?

— Trochę — westchnął ciężko, co nieco zaprzeczało jego stwierdzeniu — z czasem człowiek zapomina o tych wszystkich beznadziejnych sprawach, od których tak bardzo chciał się odciąć, a pamięta tylko te dobre chwile. Ale i tak po tych kilku latach mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to była dobra decyzja. — Tonks uśmiechnęła się, słysząc to wyznanie. Sama też łapała się na tym, że idealizowała tamten okres swojego życie, a czasami nawet pomijała fakt, że jej dawni idole wciągnęli ją w zażywanie smoczych pazurów i wciąż postrzegała ich jako swój ulubiony zespół. Bary musiał czuć się podobnie, w końcu tyle lat z nimi grał i żył niemal jak rodzina… Cieszyła się jednak, że nie żałował swoich decyzji. — Jestem teraz tutaj, w moim małym, obskurnym mieszkanku byłego rockmena i nadal odwalam kawał dobrej roboty — przyznał dość rozbawiony swoją aktualną pozycją w świecie. — Współpracuję głównie z Gottesmanami i częścią tych Włochów. Pojawiają się raz po raz, mówią, że trzeba znaleźć dla kogoś bezpieczną melinę albo załatwić świstoklik, a ja biorę się do roboty. Wciąż mam sporo znajomości i nadal wiem, jak załatwić coś nielegalnego, więc trochę się przydaję. 

— A co z… — zaczęła zupełnie nieświadomie, nim w porę ugryzła się w język, ale Bary od razu zrozumiał o co, a raczej o kogo, chciała zapytać. 

— Kirley’em? Nie wiem za dużo, Tonks — przyznał, kręcąc głową. Tonks nawet nie chciała wiedzieć. Jeszcze nie tak dawno, gdy zdecydowali, że jej rodzice zamieszkają z nią i Remusem, a ona po raz ostatni była w swoim pokoju, zastanawiała się, jakim cudem mogła być tak ślepa i zakochana w Duke’u. Facet, w którym podkochiwała się od nastoletnich lat, okazał się strasznym dupkiem, który zwiał, gdy tylko nadarzyła się okazja, a Tonks przestała mu dorównywać kroku. Nie tęskniła za nim, nie myślała wcale i nie miała do niego żadnego sentymentu. Nieświadomie wyrwało jej się to pytanie, a w żołądku aż coś ścisnęło, gdy przypomniały jej się wszystkie błędne decyzje, które podejmowała w swoim życiu uczuciowym. I chyba nie tyle chodziło jej teraz o Kirley’a, co o Nate’a. O tym Bary nie mógł wiedzieć, nie pochwalał jednak jej minionego związku z dawnym kolegą z zespołu, a mimo to odpowiedział jej: — Chyba wciąż bierze, jemu jako jedynemu udało się utrzymać na powierzchni i nadal gra, w końcu jest piekielnie dobrym gitarzystą. Ale nie wiem nic więcej i chyba nawet nie chcę — zakończył, a Dora pokiwała głową w zamyśleniu. Pewnie, że Kirley’owi się udało, takim facetom zawsze się udaje. Bary wystukał palcami rytm, ten sam, który wcześniej wystukiwał w drzwi, zanim otworzył je przed Tonks i Emily, ale tym razem rozpoznała melodię swojej ulubionej ballady Fatalnych Jędz. Zapanowała między nimi milcząca nostalgia, która cofnęła ich do dawnych czasów, próbując wyprzeć ze wspomnień to, co było złe. — Nie byłem święty, my wszyscy nie byliśmy… — westchnął w końcu Bary, a Tonks przytaknęła mu posępnym skinieniem głowy. — Żywot gwiazdy rocka rządzi się swoimi prawami, ale grunt, żeby nie zapomnieć, jak to jest być dobrym człowiekiem. No i o tym, że muzyka jest najważniejsza. Zaliczam się do starej gwardii, a Duke jest tym młodym idolem, któremu poprzewracało się w głowie — słusznie podsumował postawę, jaką on przedstawiał w życiu oraz tą kompletnie odmienną, która była domeną Kirleya. — Grunt to wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. 

— Tęskniłam za tobą, Bary — westchnęła cicho, podpierając brodę na dłoniach i posyłając przyjacielowi pogodny uśmiech. Odpowiedział jej tym samym.

— Ja za tobą też, Tonks. — Ponownie zapanowała między nimi cisza, ta sama sentymentalna, która nie jest problemem między dwiema osobami, które doskonale się ze sobą dogadują. Dora przyobiecała sobie w tej chwili, że nie pozwoli na kolejne trzy lata milczenia. Bary był osobą, którą chciało się mieć w swoim życiu. — Ale dość o mnie i innych Jędzach, opowiadaj. Jak twoje życie? 

— Raz lepiej, raz gorzej… — mruknęła bez przekonania, zwieszając głowę. — Generalnie staram się wszystko poukładać, ale nie jest łatwo. Dużo się ostatnio wydarzyło.

— Dużo konkretnych rzeczy? — ciągnął ją za język, na co zareagowała bladym uśmiechem, przekrzywiając głowę. 

— Usnąłbyś, zanim powiedziałabym połowę — stwierdziła, próbując zmienić temat, ale jego długie, cierpliwe spojrzenie było nieugięte. Tonks również chciała iść w zaparte, ale przeszło jej przez myśl, że być może dobrze będzie wygadać się komuś, kto nie jest Remusem, mamą, Syriuszem czy Sarą. Kto wie, kiedy znowu wyjdzie z domu do ludzi, bo podejrzewała, że Remus wyraźnie jej tego zakaże po dzisiejszym wyskoku. Może powinna posłuchać opinii kogoś, komu ufała, a jednak nie otaczała się jego obecnością na co dzień? Westchnęła, spuszczając wzrok i rysując nieokreślone znaki na blacie. — Mój tata jest mugolakiem, ukrywa się gdzieś, a my od dawna nie mieliśmy od niego żadnych wieści. 

— Współczuję tobie i twojej rodzinie — powiedział Bary, a ton jego głosu wskazywał na to, że jego słowa nie są pustym frazesem. Każdy mówił, że jej współczuje, a Tonks raczej nie miała powodów, by wątpić w prawdziwość tych stwierdzeń. Jednak teraz z jakiegoś dziwnego powodu, być może z sentymentu, a być może z faktu, że sama już bardzo długo rozmyślała o swoim ojcu, poczuła się naprawdę zrozumiana, a to odblokowało w niej furtkę, która pozwalała szczerze o tym wszystkim rozmawiać.

— Rozumiem czemu odszedł — przyznała w końcu, przygryzając nerwowo wargę — ale bardzo żałuję, że się nie pożegnał…

— Może uważał, że nie potrzebujecie żadnych pożegnań, bo wkrótce wróci — pozwolił sobie na przypuszczenie Bary, śląc jej pokrzepiające, a jednocześnie bardzo wyrozumiałe spojrzenie. 

— Z pewnością tak było, ale… — zgodziła się Nimfadora, bo według Remusa i Łapy faktycznie jej tata zapewniał, że wróci jak najszybciej. Tylko, że w Dorze kłębił się ogrom niepokoju, który co rusz podsuwał jej najgorsze scenariusze i bała się, że w końcu, któryś z nich się spełni, a ona straci szansę na to, żeby pożegnać się z tatą. — Chciałabym go przytulić, powiedzieć, że go kocham i jestem mu wdzięczna, a teraz ciągle się boję, że nie będę miała już ku temu okazji. 

— Wiesz, Tonks, ogólnie chyba chodzi o to, że każde spotkanie może być tym ostatnim — westchnął Bary, a jego głos nabrał nagle bardzo melodyjnej barwy. Dora spojrzała na niego bez przekonania, ale zapatrzyła się w to surowe, rockowe oblicze faceta w średnim wieku, które w tej chwili zdawało się być na swój sposób urokliwe. I gdy tak na niego patrzyła, nie potrafiła przestać go słuchać. — Dlatego powinniśmy się cieszyć z dobra, które napotykamy na swojej drodze, nawet takiego najmniejszego. Należy doceniać codzienność i samemu starać się, żeby każda chwila była tak wspaniała, jakby miała być tą ostatnią. Takie nastawienie pozwala wyzbyć się żalu — stwierdził basista, uśmiechając się z pewną dozą wdzięczności, by dodać jeszcze: — a szkoda marnować na niego miejsce, skoro można wtedy pomieścić znacznie więcej radości. 

— Dobrze się ciebie słucha… — szepnęła, nie chcąc burzyć pewnej poetyckiej aury, która zapanowała w obskurnej kawalerce. — Twoje słowa działają w taki kojący sposób. 

— Może dlatego byłem tak dobrym tekściarzem? — zaśmiał się dość brutalnie, w porównaniu do jego wcześniejszego tonu. — Coś jeszcze cię trapi?

Czy coś jeszcze? To mogło być pytanie retoryczne, odpowiedź przecież była wręcz oczywista, ale Tonks nie odpowiadała przez dłuższą chwilę, bo zastanawiała się czy ma prawo zrzucać na Bary’ego wszystkie swoje zmartwienia. Rozmawiało się im jednak tak dobrze, a Tonks czuła się w jego obecności tak bezpiecznie i na swój sposób beztrosko, że kolejne wyznania niemal cisnęły jej się na usta.

— Czuję się bezużyteczna… — wyrzuciła z siebie, a zabrzmiało to przerażająco żałośnie, chociaż przecież nie pierwszy raz się do tego przyznawała. Zwiesiła głowę pod ciężarem wstydu i mówiła dalej: — Pragnę się skupić na sobie i dziecku, ale… Ciągle mam wrażenie, że robię to niewystarczająco dobrze, cały czas mnie gdzieś ciągnie… — Miała ochotę walnąć się porządnie w głowę, bo ciągle popełniała te same błędy i wcale się na nich nie uczyła. Bo czy jej dzisiejszy wybryk różnił się tak bardzo od jej szaleńczego wyskoku w Hogsmeade? — Dzisiaj tak samo. Nie mogłam usiedzieć już na miejscu, dlatego wybrałam się na zakupy, a że od tak dawna nie wychodziłam z domu to rzuciłam się kawałek dalej. Bo mówiłam sobie, że przecież nic złego się nie stanie, a jednak… Co gdybym przybyła wcześniej, gdyby śmierciożercy wciąż byli w Cholesbury. Znów naraziłabym swoje dziecko, przez to że jestem głupia i egoistyczna. 

— Z pewnością jesteś bardzo krytyczna wobec siebie — stwierdził Bary, spoglądając na nią z rozbawieniem, które w tej chwili było wyjątkowo sprzeczne z wyznaniem Dory i w jej opinii bardziej zasługiwało na naganę niż rozładowanie atmosfery. — Zawsze taka byłaś?

— Być może… — odparła bez większego zastanowienia. — Ostatnio bardziej. 

Bary pokręcił głową z rozbawieniem, odsuwając szklankę na bok i pochylił się nad blatem w jej stronę, jeszcze bardziej przypominając barmana za swoim barem. 

— Myślę, że kochasz swoje dziecko najbardziej na świecie i wiem, że jesteś osobą, która zawsze musiała działać. Musisz znaleźć po prostu sposób, żeby to pogodzić — powiedział to, co wszyscy powtarzali jej niezmiennie od momentu, gdy jej ciąża wyszła na jaw, co nieco ją rozczarowało. Liczyła, że basista powie jej coś, co faktycznie zmieni jej spojrzenie na sytuację i ułatwi to wszystko. Spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem, a jego uśmiech mimo to ją pokrzepił. — I to na pewno jest możliwe, a zamykanie się w domu w twoim przypadku jest tragicznym pomysłem. Masz zbyt wiele do zaoferowania światu — zapewnił, a w ciągu sekundy Dora poczuła się  tak, jakby ktoś doczepił jej skrzydła. Jakim cudem Bary po takim czasie nadal znał ją tak dobrze, a nawet jeszcze lepiej? — Za jakieś trzy, może cztery miesiące to co innego, bo obstawiam, że ledwo będziesz się ruszać. — Żart był trafny i wyjątkowo prawdziwy. Tonks naprawdę czuła, że jeszcze może wiele zdziałać, nawet w swoim stanie. Do rozwiązania było jeszcze daleko, a ona nie wyobrażała sobie, siedzieć zamknięta w czterech ścianach. Jeszcze nie… Bo wiedziała, że w pewnym momencie przyjdzie czas, że sama będzie wiedziała, że nie powinna wyściubiać nosa za próg. Bary najwidoczniej dostrzegł, że trafił w sedno, bo wycelował w nią palcem, chcąc zwrócić jej uwagę i powiedział pewnym głosem: — I pamiętaj, nie jesteś głupia i egoistyczna. To są chyba najmniej trafne określenia, jeżeli chodzi o ciebie. 

Tonks zacisnęła wargi, czując, jak łzy napływają jej do oczu. Bary trafił po raz kolejny w samo sedno i zrobił to zupełnie nieświadomie. A jednak zagrał na najbardziej czułej strunie. 

— Jestem skończoną idiotką… — szepnęła przez zaciśnięte gardło, nie mogąc tego dłużej w sobie trzymać. Miała wrażenie, że zamiast lepiej, to z każdym dniem było coraz gorzej, a ona zatracała całą swoją pewność siebie i przekonanie, że nie jest czyjąś marionetkę. Pokręciła głową, próbując zestawić ze sobą to, co sama myślała na swój temat, a co właśnie powiedział jej przyjaciel i nijak to się ze sobą nie łączyło… — Dałam się komuś zmanipulować, Bary. 

— Mam ci jakoś pomóc? — zapytał natychmiast, gotów w tej samej chwili zacząć działać, gdyby tylko powiedziała słowo. 

— On już nie jest problemem — szepnęła, kręcąc jednocześnie głową, by go uspokoić — Remus o to zadbał, ale to ciągle we mnie siedzi. Wykorzystał mnie i byłam jego celem, żeby… — Głos jej się złamał, nie mogła dokończyć zdania, a jedynym, co była w stanie z siebie wyrzucić było: — Nienawidzę siebie. 

— Nie masz ku temu podstaw — zaoponował natychmiast Bary.

— Gdybyś wiedział… — mruknęła niewyraźnie, a on złapał ją mocno za nadgarstek i nie wiedziała czy w ten sposób próbował dodać jej otuchy, czy powstrzymać przed takim myśleniem o samej sobie. 

— Nie muszę, bo mam pewność, że nie zasługujesz na nienawiść — powiedział stanowczo, posyłając jej spojrzenie, które tylko to potwierdzało. — Masz w sobie tyle miłości do innych, do całego świata. Tonks, jesteś kobietą, która pokochała wilkołaka — przypomniał jej z największym podziwem. — Spróbuj znaleźć w sobie trochę miłości dla siebie samej. 

— Jesteś naprawdę cholernie dobrym tekściarzem… — stwierdziła Tonks trochę sarkastycznie, nie przyznając mu racji, ale też nie zaprzeczając jego słowom. Łzy wzruszenia spływały jej nieśmiało po policzkach, w dowód tego, że to co powiedział trafiło dokładnie tam, gdzie powinno. Jedna rozmowa z dawnym przyjacielem dała jej więcej niż setki godzin własnych przemyśleń. 

— To mój dar — skwitował, puszczając do niej oko dokładnie w tej samej chwili gdy rozległo się donośne pukanie do drzwi. — A to chyba twój mąż. 

— Dziękuję, ta rozmowa była mi bardzo potrzebna — powiedziała z wdzięcznością, obracając się na taborecie w stronę basisty, który już zdążył okrążyć wyspę kuchenną, by otworzyć drzwi. Zatrzymał się jednak i posłał jej długie spojrzenie.

— To ja dziękuję, że choć zupełnie tego nie planowałaś, to odwiedziłaś starego przyjaciela — przyznał z nutą rozbawienia, ale zamyślił się chwilę i dodał z największą powagą: — Mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy, ale gdyby miał to być nasz ostatni raz, to nie żałuj tego, Tonks. To było bardzo dobre spotkanie, takie, które zasługuje na miano ostatniego — stwierdził to w sposób tak pogodny, że natychmiast, zupełnie bezwiednie przytaknęła mu skinieniem głowy, chociaż z całych sił chciała zaprzeczyć, że z pewnością nie jest to ich ostatnie spotkanie. Nie powiedziała jednak nic, tylko z bladym uśmiechem wysłuchała jeszcze ostatnich, mądrych rad, które Bary skierował do niej podczas tej długiej rozmowy: — Wspominaj to co dobre i nie tęsknij za tym, czego nie było. I pamiętaj, że trzeba brać życie w swoje ręce. 

***

Światło księżyca wpadało przez okno, tworząc na pościeli kraciasty wzór z cieni drewnianej ramy okiennej. Jego blask miał w sobie coś kojącego, a przynajmniej takie wrażenie odnosiła Dora. Nie wiedziała czy było to spowodowane tym, że księżyc sam w sobie był piękny, a może jednak tym, że było go coraz mniej i przez najbliższy miesiąc mogła cieszyć się w nocy bliskością Remusa. I to nie sam księżyc, a właśnie jego obecność była dla niej kojąca. 

— Twoje serce… —  szepnął ledwie słyszalnie, ale w nocnej ciszy jego głos wybrzmiewał bardzo donośnie. Remus leżał z głową na jej brzuchu, wsłuchując się w rytm serca ich dziecka, a jednak skupił się również na niej. Nie powiedziała nic, ruszyła jedynie dłonią, wplatając palce w jego włosy, przeczesując je uspokajająco. — Mocno bije. Stresujesz się czymś? 

Uśmiechnęła się łagodnie, przymykając powieki, a srebrzysty blask księżyca oświetlał jej twarz. To chyba ona powinna o to zapytać, bo od chwili, gdy Remus odebrał ją od Bary’ego, nie wypuszczał jej z ramion. Dawno nie widziała go tak zestresowanego. Nie mogła się temu dziwić, bo przecież wyszła z domu, nie zostawiając żadnej wiadomości, a gdy on się obudził czekała na niego informacja, że Tonks była w okolicy zaatakowanej wioski. Tym bardziej było to dla nich obojga stresujące, że Cholesbury było całkiem blisko nich. Gdy Remus upewnił się, że nic jej nie jest, zabrał ją natychmiast do domu, bez zbędnych rozmów z Barym, co basista taktownie przemilczał. Tonks miała ochotę wytknąć mężowi, że zachował się raczej niegrzecznie, ale wstrzymała się od tego, przypominając sobie, że ich ostatnie spotkanie było raczej niezbyt przyjemne i wiązało się z wyciąganiem jej z nałogu. Nie chciała mu też za bardzo dokładać nerwów, bo był wyjątkowo zestresowany tym, że kiedy on odpoczywał po pełni, jej mogło przytrafić się coś złego. A przy okazji ona również chciała oszczędzić sobie być może kolejnej sprzeczki. Czekała więc aż będą już w domu i tam na spokojnie wyjaśniła Remusowi, że wie, że postąpiła nierozsądnie i powinna była wszystko z nim skonsultować, ale z jej wizyty w Cholesbury wyszło coś dobrego, a nawet wiele… Bo przecież bez niej Zakon nie dowiedziałby się, że doszło tam do ataku śmierciożerców, że być może Gottesmanom i Giuseppe udało się jednak kogoś uratować, że w końcu się na coś przydała. Nie zapomniała też wspomnieć, że spotkanie z Barym wiele jej dało, opowiedziała mężowi o wszystkim, nie raz podkreślając, że gitarzysta jest jej przyjacielem i wiele mu zawdzięcza. Remus słuchał uważnie, a z każdą chwilą łagodniał coraz bardziej. Skończyło się więc na tym, że pocałował ją mocno, mówiąc, że nawet nie wyobraża sobie tego, jak bardzo się cieszy, że nic jej nie jest i wynegocjował obietnicę, zgodnie z którą Tonks nie miała ponownie wybierać się na wędrówki, nie mówiąc mu o tym wcześniej. Tak dla spokoju i bezpieczeństwa. Przystała na to bardzo chętnie. 

Tuż po tym, jak wszystko sobie wyjaśnili, a Remus poparł wszystko to, co powiedział jej Bary o tym, że jest dobrym człowiekiem, który potrzebuje być ciągle w ruchu i pomagać innym, Dora napisała od razu do Emily, żeby dowiedzieć się, jak skończyła się akcja w Cholesbury, a także wysłała notkę z zapytaniem do bliźniaków o to, jak idą przygotowania rozgłośni radiowej i czy przypadkiem nie potrzebują jej pomocy. I chociaż było to bardzo niewiele, wieczorem położyła się z przekonaniem, że tego dnia udało jej się zrobić naprawdę dużo.

Jednak ani to, ani rozmowa z Barym, czy też bliskość Remusa nie sprawiły, że z jej głowy zniknęły wszystkie zmartwienia. Nie mogła zasnąć, bo chociaż pozbyła się pewnych blokad i trosk, to jednocześnie zrobiła miejsce na to, by wybrzmiały kolejne. A było ich naprawdę wiele… 

— Zastanawiałeś się nad tym, jak będzie wyglądało nasze życie, gdy już urodzę? — szepnęła, nie chcąc narażać się nocy, wypowiadając swe troski głośno. Remus zamarł na chwilę, powstrzymując się nawet od najmniejszego, ledwo dostrzegalnego ruchu. Analizował to na pozór niewinne pytanie, szukając również na nie odpowiedzi.

— O co dokładnie pytasz, kochanie? 

No właśnie, o co dokładnie jej chodziło… Mogłaby spisać całą litanię odnośnie swoich zmartwień, a sama nie wiedziała, co najbardziej ją trapi. Jedna z tych rzeczy dotarła do niej niespodziewanie, kiedy przed położeniem się spać, zaczęła po raz tysięczny składać ubranka od Sary, grupując je tym razem kolorami a nie rozmiarem. Bardzo lubiła to robić, w pewien sposób ją to odstresowało. Doszła nawet do wniosku, że uwielbia to oczekiwanie na narodziny dziecka, chociaż wiąże się to z różnymi utrapieniami, takimi jak chociażby znienawidzone przez nią mdłości. Nawet pomyślała, że gdy już urodzi będzie tęsknić za tym wszystkim, chociaż wciąż odliczała dni do porodu. Rzadko jednak łapała się na myślach, jak ten poród będzie wyglądał, albo co po nim… Nawet trudno było jej to wszystko sobie wyobrazić i na samą myśl o tym dostawała gęsiej skórki.

— Pomyślałam dzisiaj o tym, że powinnam bać się porodu, ale zdecydowanie bardziej boję się tego, co będzie później — przyznała, dzieląc się z mężem swoimi obawami. — Nawet nie wiem dlaczego… 

— Bo to coś nowego dla nas, nieznanego i… — zaczął bardzo racjonalnie, próbując uspokoić Tonks swoim zdroworozsądkowym podejściem, ale gdy tylko uniósł głowę i spojrzał na nią przerwał. Oparł delikatnie brodę na jej brzuchu, podtrzymując ją jednocześnie dłonią, żeby nie ciążyć jej za bardzo. Ich spojrzenia się skrzyżowały, a odbiły się w nich te same, niewypowiedziane obawy. — Też się boję. Tego, że zawiodę jako ojciec, że nie zapewnię mojemu dziecku tego, co najlepsze, że być może wcale nie będzie dorastać w świecie, który będzie lepszy od tego, w którym ja się wychowałem… —  wymieniał cicho, a Dora łapała się na tym, że od razu chciała wszystkiemu zaprzeczyć. Było to strasznie głupie, bo chociaż wiedziała doskonale, że  Remus będzie fantastycznym ojcem i zrobi wszystko dla ich maleństwa, to nie mogła zakazać mu się martwić. Ona sama przecież czuła bardzo podobnie i wiedziała, że nawet najszczersze zapewnienia nie sprawią, że będzie inaczej. Remus chyba też to rozumiał, bo stwierdził w końcu: — Strasznie się boję, ale to chyba normalne. 

— Mama też tak twierdzi — przyznała Dora, choć bez większego przekonania, wspominając jedną z pogawędek o macierzyństwie, jakie odbyła przy herbacie z Andromedą. — Mówi, że wraz z dzieckiem pojawia się strach, którego już nigdy się nie pozbędziesz. To dopiero jest przerażające…

— Nie do końca — stwierdził i gładząc dłonią jej brzuch, mówił dalej: — Ten strach wynika z bezgranicznej miłości rodzica do dziecka. Może nawet nie powinno się nazywać tego strachem tylko troską. 

Dora uśmiechnęła się i z olbrzymią czułością pogładziła twarz Remusa, zahaczając kciukiem o kącik jego ust. Kochała go całym sercem. Gdyby ktoś powiedział jej kiedyś, że można tak mocno kochać, nie uwierzyłaby, a teraz miała to szczęście, że karmiła się tą miłością każdego dnia. Nie ważne było, że długo musiała o to walczyć, bo opłacało się. Gdyby tylko świadomość, że ma Remusa obok siebie rozwiała momentalnie wszystkie troski i problemy… Tak niestety nie było. Musiała cieszyć się jedynie tym, że nawet najczarniejszy scenariusz z Remusem przy boku zdawał się mniej przerażający. 

— Myślisz, że wojna się skończy zanim urodzę? — spytała, a Remus zmrużył oczy, wzdychając ciężko.

— Bardzo bym tego chciał… 

— Ja też w to wątpię — mruknęła, nie zmuszając go do jednoznacznej odpowiedzi. Co prawda do porodu zostało pół roku i wszystko mogło się zdarzyć, ale wojna równie dobrze mogła się ciągnąć przez kolejne lata. Wizja ta była dla Tonks bardziej przerażająca, od kiedy wiedziała o ciąży. Wcześniej ta myśl była przytłaczająca, ale akceptowała ją, teraz bała się. Wychowywanie maleństwa w środku wojny było przerażające. 

— Nie pozwolimy by naszemu maleństwu coś się stało — zapewnił ją Remus, unosząc się i układając na równi z nią na poduszce. Uśmiechnął się łagodnie, przekrzywiając głowę i mruknął: —  Chodź tu do mnie. — Dora nie czekała na kolejne zaproszenie, z ochotą wtuliła się w pierś męża, chłonąc jego zapach i rozkoszując się ciepłem ramion, które ją otoczyły. Zawsze w takiej chwili czuła się bezpieczna i kochana, a każda noc wydawał się zbyt krótka, żeby się tym nacieszyć. — Co jeszcze cię martwi?

— Nie martwi, tylko zastanawia — odparła i zaczęła palcem wygładzać każde marszczenie na koszulce Remusa. Miała w sobie wiele wątpliwości i trosk związanych z dzieckiem, które wydawały jej się momentami zbyt błahe by wypowiadać je na głos. Niezaprzeczalnym było, że będzie je kochać najmocniej na świecie, a mimo to pojawiało się tyle pytań. I ta bezsenna noc zdawała się być doskonałą okazją, by podzielić się nimi z mężem. Westchnęła kreśląc palcem ślad po szwie na materiale. — Czy nasze dziecko będzie miało lepszy wzrok, węch, słuch…

— Czy będzie miało wyostrzone zmysły tak jak wilkołak? — doprecyzował to pytanie w bardziej bezpośredni sposób, a jego ciało drgnęło nieznacznie, choć nie uszło to uwadze Nimfadory. Nie chciała, żeby Remus odebrał jej pytanie, jako obawę przed tym, że dziecko odziedziczy po nim likantropię. To nie miało dla Dory znaczenia, bo nie miało to żadnego wpływu na to jak bardzo kochała swojego męża i nienarodzone jeszcze dziecko. Wiedziała jednak, że Remus ciągle ma to z tyłu głowy, chociaż podchodził do tego tematu zdecydowanie łagodniej niż kiedyś. Teraz, gdy obserwowała jego zamyśloną twarz, wierzyła, że pogodził się ze swoją przypadłością na tyle, by zaakceptować możliwość przekazania jej dziecku i wspierania go w takich zmaganiach. Tonks również nie wykluczała takiej opcji, ale coraz częściej, zazwyczaj, gdy widziała, że jej mąż korzysta ze swoich wyczulonych zmysłów, zastanawiała się czy jej dziecko je odziedziczy. — Bardzo możliwe, nawet jeśli nie będzie wilkołakiem. To genetyczna ruletka, której nie możemy przewidzieć, chociaż bardzo bym chciał. 

— Ale nie będzie miało ogona? — szepnęła zaczepnie, próbując dość łagodnie zmienić temat, chociaż zrobiła to w mało subtelny sposób. 

— Doro… — mruknął przeciągle Remus, nie wierząc w to, co właśnie powiedziała, ale mimo wszystko uśmiechnął się i stwierdził: — Kochałbym je nawet z ogonem. 

Tonks zaśmiała się pod nosem, wtulając się w jego tors, a jej wyobraźnia sama podpowiedziała jej obraz maleństwa z wilczym ogonem oraz uszami i wydało jej się to niezwykle urocze i zabawne. Prawie tak bardzo jak jej sztuczki ze świńskim ryjkiem czy kaczym dziobem, które tak uwielbiała Ginny za czasów Grimmauld Place. I nagle w jej głowie pojawiła się myśl równie intensywna, jak ta o wilczych zmysłach.

— Myślisz, że ma szansę odziedziczyć po mnie metamorfomagię?

— To bardzo rzadka zdolność — stwierdził Remus, a Dora oczywiście zdawała sobie z tego doskonale sprawę — jesteś jedyną taką osobą, jaką znam. 

— Jedyną w swoim rodzaju? — szepnęła zalotnie, spoglądając na niego spod rzęs, kiedy jej włosy zaczęły zmieniać kolor z różowego, na niebieski, potem rudy, by znowu swoją barwą przypominać gumę balonową. Remus uśmiechnął się szeroko i zanim pocałował ją mocno w usta, przyznał:

— Niezaprzeczalnie. 

— Mama mówiła, że u Blacków nikt wcześniej nie miał takich zdolności, może ktoś z Rosierów? — zastanawiała się Tonks chwilę po tym, jak przerwali swój pocałunek i na nowo ułożyła się wygodnie na torsie Remusa. 

— Możliwe, że to w ogóle nie jest dziedziczne, a szansa na urodzenie się z taką zdolnością jest jedna na milion — zastanawiał się na głos, gładząc jej aksamitne ramię. — Chciałabyś, żeby było metamorfomagiem?

— Sama nie wiem — przyznała zupełnie szczerze — to całkiem przydatne i zabawne. Człowiek czuje się dzięki temu niezwykły.

— To nie przez swoje zdolności jesteś niezwykła, Doro — zapewnił ją Remus, posyłając jej pełne miłości spojrzenie, a pod jego wpływem Tonks nie miała wątpliwości, że dla niego właśnie jest kimś niezwykłym, tak samo jak on dla niej. — I niezależnie od tego czy nasze dziecko będzie metamorfomagiem, wilkołakiem czy kimkolwiek innym również będzie niezwykłe i nie potrzebuje do tego żadnych ponadprzeciętnych zdolności. — Te słowa tak mocno ją rozczuliły, że zapragnęła wchłonąć tą całą miłość, którą Remus darzył ją i ich maleństwo, żeby potem z powrotem go nią obdarować. Ogarnęło ją tak mocne wzruszenie, że gdyby chociażby chwilę dłużej się nim rozkoszowała, to z pewnością by się całkowicie rozkleiła. Chciała jednak tego uniknąć, bo ta noc była zbyt budująca dla niej by zakończyć ją potokiem łez. Obróciła się więc na brzuch, ciesząc się, że nie jest on jeszcze tak duży, żeby jej to uniemożliwić i opierając głowę na rękach zaczęła przyglądać się Remusowi z nieodgadnionym uśmiechem, do chwili gdy już nie wytrzymał i zwrócił na to uwagę. — Co?

— Tak sobie teraz pomyślałam… — mruknęła, przygryzając wargę, a jej spojrzenie stało się bardzo rozbawione, co nie umknęło Remusowi, który wciągnął powietrze i westchnął:

— Już się boję. 

— Gdybyśmy byli w łóżku… — zaczęła Dora, przybierając niewinny ton, który całkiem dobrze ukrywał jej własne rozbawienie. 

— Jesteśmy… — przyznał Remus, zerkając na nią z ciekawością, jakby zastanawiał się nad tym czy ta noc może skończyć się na czymś innym niż długa rozmowa, co jeszcze bardziej zaczęło śmieszyć Dorę, która już resztkami sił powstrzymywała się od śmiechu. Zmrużyła oczy, ściszyła głos i uśmiechając się zalotnie powiedziała:

— I zmieniłabym się w, dajmy na to, McGonagall i wtedy zaszła w ciążę. To dziecko byłoby podobne do mnie czy do McGonagall?

— Słodki Merlinie, Tonks! — wykrzyknął zszokowany Remus, natychmiast przyjmując pozycję siedzącą, gdy Nimfadora w tym samym czasie przewróciła się na plecy, wybuchając śmiechem. Mina jej męża była tak przerażona i zdegustowana, że innej reakcji po niej nie można było się spodziewać. — Jesteś niemożliwa. 

— Wyobraziłeś to sobie, prawda? — spytała, trzymając się za brzuch ze śmiechu, bo mina Remusa była komiczna. 

— Przestań — syknął, ale widząc diaboliczny uśmiech Dory, odsunął się na skraj łóżka, mówiąc śmiertelnie poważnie: — Jeżeli zamierzasz teraz przybrać postać Minerwy, wyprowadzę się. 

— Jesteś nieco zbyt delikatny — bąknęła i wywracając oczami, przyciągnęła go do siebie. Kiedyś jeszcze wykorzysta ten pomysł i być może Remus obudzi się obok nauczycielki transmutacji zamiast własnej żony, ale tej nocy już nie chciała się z niego tak naigrywać. Schował urazę, obejmując ją ponownie, a ich dłonie złączyły się ze sobą na pościeli. Obrączka na dłoni Remusa lśniła w księżycowym blasku, sprawiając, że wyglądała jak magiczny artefakt, a nie przetransmutowany kolczyk Nimfadory. Aż ciężko było uwierzyć, że kilka miesięcy temu jeszcze nie byli małżeństwem. Tonks nie wyobrażała sobie, by nie być żoną Remusa, miała wrażenie, że bez niego nie byłaby już sobą. Przejechała palcem po obręczy na dłoni męża i spytała cicho: — Żałujesz? 

— Musimy przestać zadawać sobie to pytanie — mruknął, chowając twarz w jej włosach. Miał rację, a jednak Tonks czerpała siły z każdego zapewnienia, które od niego słyszała. Poczuła jego ciepły oddech na karku, który wywołał u niej gęsią skórkę, a potem rozpłynęła się pod wpływem brzmienia głosu Remusa, który wyszeptał jej do ucha: — Żałuję każdej chwili bez ciebie.

Oj bardzo potrzebowałam tego rozdziału. Pojawił się Bary, którego nie było już wieki i dobrze. Fatalne Jędze miały być bardzo dużą częścią tego opowiadania, ostatecznie były znacznie mniejszą, ale Baru zawsze będzie miał szczególne miejsce w moim serduszku!
Jestem ciekawa co myślicie o scenie Syriusza i Althedy. Ja osobiście uwielbiam ich w duecie i uważam, że są dla siebie stworzeni.
No o końcowa scena, czy ktoś kojarzy ten edit z odmętów pintresta? No nie mogłam tego nie użyć! Idealnie to do nich pasuje, a przy okazji nawinął się jeden z ich momentów - bardzo intymnych, a przy okazji też poważnych i trzeba było to jakoś rozładować.
Czekam na Wasze odczucia i widzimy się za dwa tygodnie, a później zobaczymy...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz