3.04.2024

159) Perspektywa rodzinna

 Nikt nie potrafił wyjaśnić tego, jakim cudem Remus po wypiciu takiej ilości przeróżnego alkoholu i niezliczonych toastach, wytrzeźwiał tak szybko. Gdy tylko wrócili z Syriuszem do domu, Andromeda i Farewell na nich czekały. Jednak tylko po to, by upewnić się, że są w jednym kawałku, a gdy już to zrobiły, Altheda razem z Syriuszem wrócili do siebie, obiecując, że zajrzą na następny dzień, by sprawdzić, jak radzą sobie Tonks i Teddy. A radzili sobie przez cały czas świetnie, ciągle spali, a mały obudził się jedynie dwa razy na karmienie. Remus chciał od razu do nich iść, ale Andromeda go powstrzymała, wysyłając wpierw pod prysznic, bo podobno śmierdziało od niego alkoholem. Było to całkiem możliwe. 

Lupin posłuchał się teściowej, ale zamiast przyszykować się w ten sposób do snu, zupełnie się rozbudził. Miał wrażenie, że woda zmyła z niego całe zmęczenie i wypłukała z jego ciała alkohol. Gdyby zaczął liczyć, doszedłby do wniosku, że jest już na nogach przeszło dwie doby. To była kwestia czasu, aż ciało zacznie odmawiać posłuszeństwa, ale póki co jeszcze z nim współpracowało. 

Wszedł do sypialni, gdzie zastał śpiącą Dorę, która zwinęła się tak, że jej ciało było niczym bariera, chroniąca ich synka przed spadnięciem z łóżka. Po drugiej stronie, gdzie zwykł spać Remus, ułożyła poduszki, które pełniły tę samą rolę, a pomiędzy nimi a Tonks słodko spał Teddy, oddychając spokojnie, raz po raz wzdychając cichutko. Lupin uśmiechnął się na ten widok. Znów jego serce wypełniło się euforią i miłością. Przypatrywał się im tak przez dłuższą chwilę, a w końcu wziął poduszki ze swojego miejsca i sam się tam ułożył. Zrobił to powoli i bardzo delikatnie, żeby nie zbudzić ani Teddy’ego, ani Dory. Wciąż nie czuł senności i czuł, że powinien coś zrobić, ale jednak nie chciał wstawać z łóżka i opuszczać sypialni. Było mu tam dobrze. Cały jego świat mieścił się w tym jednym pokoju. 

Jednak żeby nie leżeć bezczynnie, przywołał za pomocą różdżki kilka rolek pergaminu i najzwyklejszy długopis. Zrezygnował z pióra i kałamarza, bo nie chciał ubrudzić pościeli atramentem. Ułożył się najwygodniej, jak mógł i zaczął pisać. Każdy list był niemal taki sam, jak poprzedni. Najważniejsza w nich była informacja o narodzinach Teddy’ego. Nie ograniczał się w ilościach tych wiadomości, pomijając nawet obietnicę Billa, że przekaże wieści rodzicom oraz bliźniakom, adresował do każdego, kto przyszedł mu do głowy. Idąc za ciosem, napisał wiadomości do osób, które były w sumie bardziej związane z Dorą, a nie z nim, takich jak Charlie Weasley, dawny basista Fatalnych Jędz Barry, a także do Sary. 

Przy tym ostatnim liście ostrożnie dobierał słowa. Teraz, gdy już z nieco chłodniejszą i trzeźwiejszą głową mógł do wszystkiego podejść, wspomnienie tego, co wydarzyło się w Belfaście stało się znacznie wyraźniejsze. W myślach zaczął dostrzegać reakcje osób, które odwiedził, niepokój Carla i Hestii, przybicie Kinga, a także dziwna, chociaż pokrzepiająca obecność w Muszelce wszystkich poza Billem i Fleur. Odżyło również wspomnienie śmierci Giuseppe, której przecież był bezpośrednim świadkiem. Teraz widział, jak Syriusz sprawnie zniechęcił go do odwiedzenia Lucky i Franczesca i był mu za to olbrzymie wdzięczny, bo wiedziony swoim szczęściem, mógłby ich, a przede wszystkim Esterę, bardzo zranić. To byłoby okrutne, a przy okazji nie miał pojęcia, jak Es zareagowałaby na wizytę wilkołaka w jej mieszkaniu dzień po tym, jak inny przedstawiciel tego gatunku pozbawił jej męża życia. Pisał więc ostrożnie, próbując stopować radość z narodzin syna.

Kiedy postawił kropkę po ostatnim zdaniu, zastanawiał się czy nie wysłać listów od razu, ale powstrzymał się, podejrzewając, że Dora chciałaby sama je przeczytać albo dodać kilka zdań, pomyślał też o tym, że mógłby wykorzystać pomysł Carla i zrobić jego aparatem kilka zdjęć, które mógłby załączyć do listów. Z tym też musiałby poczekać do rana, bo w nocy lampa błyskowa rozbudziłaby Nimfadorę i Teddy’ego. Odłożył więc pergaminy na szafkę nocną i ułożył się na boku, wpatrując się w żonę i syna do chwili, gdy powieki stały się zbyt ciężkie i w końcu zasnął. 

Budził się w nocy kilka razy. Jego wilcze zmysły pomagały mu mimo zmęczenia zareagować od razu, gdy Teddy tylko się przebudzał i zaczynał płakać. Brał go wtedy ostrożnie na ręce i podawał Dorze, która nierozbudzona zaczynała go karmić. Gdy kończyła i momentalnie zasypiała, znów odbierał od niej Teddy’ego i kołysał w ramionach dopóki mu się nie odbiło i maluch nie zasnął. Wtedy kładł go znów między Dorą a sobą i wracał w objęcia Morfeusza. 

Czy był to sen w pełni regenerujący? Zapewne nie, ale jemu zupełnie to wystarczyło i kiedy następnym razem się obudził, gdy poranne promienie słońca dosięgły jego twarzy, otworzył oczy w pełni wypoczęty. Zamrugał kilkakrotnie i gdy wyostrzył wzrok, dostrzegł uśmiechniętą Dorę.

— Lubię się budzić, kiedy jesteś obok… — powiedziała cicho, przekrzywiając głowę, którą podtrzymywała na zgiętym ramieniu, a drugą rękę trzymała tuż przy śpiącym Tedzie, bo ten pochwycił palec matki w swoją malutką dłoń. 

Tak zaczął się drugi dzień życia Teddy’ego Lupina. Maluch najwyraźniej uznał, że jego rodzice wystarczająco odpoczęli, bo domagał się ich uwagi na każdym kroku. Nie żeby było inaczej, bo Remus i Dora całkowicie mu się oddali. Nie było chyba chwili, żeby zostawili malca samego w pokoju, chociaż większość czasu przesypiał. Głównie z powodu tego, że rodzice nie chcieli go zostawiać, ale także dlatego, że Teddy zaczynał płakać za każdym razem, gdy próbowano go odłożyć do łóżeczka. 

Większość poranku spędził na ramionach rodziców i babci, zwiedzając dom i poznając każdy jego zakamarek. Remus zazwyczaj kołysał go w milczeniu, podobnie też Andromeda, Tonks natomiast nieustannie do niego mówiła. Nawet gdy maluch spał, opowiadała mu o wszystkim, każdej błahostce, takiej jak na przykład to w jakim kubku najchętniej pije kawę ona, a w jakim Remus. 

W domu Lupin nadal unosiła się aura zachwytu, a cały dzień zdawał się być prawdziwą sielanką. Ruchy młodych rodziców wciąż były wyjątkowo ostrożne, oswajali się z nowymi rolami, odnajdywali się w rzeczywistości, która wywróciła ich życie do góry nogami. Zdawali się na nowo poznawać własny dom, w którym zamieszkał mały człowiek. Niby wszystko było już przygotowane na narodziny Teddy’ego, a jednak na każdym kroku szukali pieluszek czy zapominali, gdzie odłożyli smoczek. Wszystko robili ostrożnie, ale także intuicyjnie i trzeba przyznać, że nie wychodziło im to najgorzej. 

O listach, które napisał, Remus przypomniał sobie dopiero przed południem. Wspomniał o nich Dorze, ale ta nie miała do końca czasu by je przeczytać, poświęcając całą uwagę Teddy’emu. Zadawała jednak dużo pytań o eskapadę Remusa i Syriusza, była bardzo ciekawa reakcji, odwiedzonych przez nich osoby. Lupin odpowiadał, ale gdy padło pytanie o Lucky, przemilczał sprawę, odwracając uwagę żony. Dora nie wiedziała nic o śmierci Rossiego, a Remus nie miał pojęcia, jak mógłby jej przekazać taką wiadomość, zwłaszcza, gdy tryskała radością. 

Duża uwagę Tonks poświęciła obecności Harry’ego, Rona i Hermiony w Muszelce. Wypytywała o wszystko, co było z nimi związane, a gdy dowiedziała się, że młody Potter zgodził się być ojcem chrzestnym ich synka, nie kryła radości. Był to też moment, w którym przypomniała sobie o tym, że nie poprosiła Sary o to, żeby z kolei ona została matką chrzestną. Zaczęła już o tym mówić, ale nie zdążyła zapytać o to, dlaczego Remus jej nie odwiedził, bo do ich domu przyszła Altheda. 

Farewell była sama, bo podobno Syriusz musiał odpocząć po ich nocnych wojażach. Nikt tego nie skomentował, a Lupin w sumie się cieszył, że on mimo większej ilości wypitego alkoholu, nie cierpiał aż tak. Altheda spojrzała na Teddy’ego upewniając siebie i jego rodziców, że wszystko jest w porządku, a tym razem poza medycznym podejściem towarzyszyło jej więcej zachwytów nad maluchem. Wówczas Remus przypomniał sobie o tym, że Carl użyczył mu swój aparat i korzystając z tego, że Teddy nie spał, zaczął robić zdjęcia. 

Po wizycie Althedy i zapełnieniu całego filmu w aparacie, Dora i Remus znów zamknęli się w swojej sypialni, stosując się do zalecenia Farewell, według której Tonks powinna jeszcze odpoczywać. Wtedy Dora zaczęła czytać listy, które wcześniej napisał Remus. Doceniła to, że jej mąż skreślił nawet kilka zdań do Barry’ego, ale nie powstrzymała się przed dopisaniem kilku zdań w każdej wiadomości. Podzielała również pomysł, żeby do każdego listu dołączyć zdjęcie ich synka. Nie skończyła jednak, bo Teddy zgłodniał. 

— Mam dość tej ciszy… — westchnęła ciężko, podczas karmienia synka, który tego dnia miał wyjątkowo jasne, niemal białe włosy. Maluch pił mleko z przymrużonymi oczami, mlaszcząc cichutko. — I tego leżenia… Ale jestem tak zmęczona — jęknęła, bawiąc Remusa swoim niezdecydowaniem. — Może przyniesiesz tu radio? 

— Chcesz rozbudzić Teddy’ego? — zapytał Lupin, przyglądając im się z uśmiechem, leżąc na łóżku.

— Nastawię je bardzo cicho, ale chciałabym posłuchać Potterwarty — stwierdziła, a Remusowi uśmiech spełzł z twarzy. Łatwo zapominał o tym, że Dora nie wiedziała o śmierci Rossiego. Nadal nie wiedział, jak jej o tym powiedzieć, a był święcie przekonany, że Potterwarta nie będzie milczała na ten temat. Tonks nie umknęła ta nagła zmiana w jego zachowaniu. — Coś się stało? 

— Przyniosę radio, ale zanim je włączysz musisz o czymś wiedzieć — powiedział, podnosząc się na łokciach. Jego żona musiała dowiedzieć się o wszystkim od niego. — Chodzi o to, co się stało w Belfaście. 

Z trudem dobierając słowa, opowiedział jej o całym przebiegu bitwy. Starał się ominąć krwawe szczegóły, ale mówił o wszystkim, co zastali w miasteczku, o swoim starciu z Greybackiem, o poczynaniach Syriusza i innych członków Zakonu. Mówił długo, chcąc jak najdłużej zwlekać z najgorszą informacją. Dora słuchała, nie odzywając się wcale. Podskórnie czuła, że cokolwiek mówił Remus, nie było to jeszcze najgorsze… 

W końcu doszedł do tragicznego końca pełni, dobierając ostrożnie słowa, chociaż informacji o śmierci Giuseppe nie potrafił w żaden sposób łagodnie przedstawić. Nie umiał też pocieszyć Dory, która w chwili, gdy zrozumiała wszystko rozpłakała się rzewnie. Nic nie powiedziała, tuliła jedynie Teddy’ego do siebie, a Remus czuł, że żadne słowa pocieszenia i otuchy na nic się w tej chwili nie zdadzą. W swojej bezradności zdecydował się przywołać radio i nastawić je na odpowiedniej fali, podając aktualne hasło. 

— Przejdziemy od razu do naszego gościa, który cudem wyrwał się z rąk śmierciożerców. — W sypialni rozbrzmiał głos Freda, wydobywający się z radia. Dora poprawiła się, by siedzieć wygodnie z Teddym przy piersi, co nie spodobało się maluchowi, bo matka przerwała mu spokojny posiłek. — Powitajcie proszę Jednorękiego Bandytę…

— Serio, Gladius? — zapytał z zażenowaniem głos Lee Jordana, a Tonks mogła z łatwością wyobrazić sobie jego pełną pożałowania minę. — Serio?

— Nie ma problemu — odpowiedział trzeci głos, którego Nimfadora w pierwszej chwili nie poznała. Spojrzała pytająco na Remusa, który także zmarszczył brwi i powiedział prawie bezgłośnie: “Lucas?”. — Chociaż osobiście wolałbym, żebyście nazywali mnie Kłosem. 

— I tak będziemy robić — zapewnił Lee, a Dora kiwnęła głową. Nie dlatego, że podzielała zdanie Jordana, ale upewniła się, że gościem tej audycji jest właśnie Gottesman. Zarówno Jednoręki Bandyta, jak i Kłos pasowały do niego idealnie. Pierwsze przezwisko z wiadomych względów, drugie patrząc na jego słomiane włosy. Nimfadora nie spodziewała się właśnie jego usłyszeć. Słyszała wciąż o jego trwającej rekonwalescencji, o tym, że dochodził do siebie. Tym bardziej zdziwiła ją jego obecność w rozgłośni. — Niemniej witamy cię serdecznie i cieszymy się, że czujesz się już znacznie lepiej. 

— Dzięki, Potok — odezwał się Lucas, a jego głos brzmiał bardzo słabo, jakby całą swoją siłę wkładał w to, żeby w ogóle coś powiedzieć. — Wciąż dochodzę do siebie, ale chciałem już ruszyć dalej, tym bardziej doceniam wasze zaproszenie. 

— Będziemy bardzo wdzięczni i nasi słuchacze z pewnością też, jeżeli opowiesz nam swoją historię, z której wszyscy możemy wyciągnąć wiele. 

— To trudny temat, który nadal staram się przepracować sam, a także razem ze swoją żoną — powiedział Lucas, wzdychając ciężko. Tonks zacisnęła usta, wspominając to, jak Emily przeżywała poszukiwania Gottesmana, ile ją to kosztowało, jak bardzo się od wszystkiego odcięła. Dla Dory było to trudne, a co dopiero dla niej i Lucasa. — I pewnie długo jeszcze będziemy to robić — dodał, a potem odchrząknął, starając się mówić już znacznie poważniej i rzeczowo: — Tak jak większość osób, które się tu wypowiadają, jesteśmy członkami Zakonu Feniksa. To dla nas bardzo ważne, od kiedy wstąpiliśmy do tej organizacji, poświęcamy się na tyle, ile możemy, pomagając w każdej akcji, wspierając pozostałych ludzi z ruchu oporu. Robimy wszystko, by codzienność stała się chociaż odrobinę lżejsza i wierzymy, że takie zaangażowanie przybliża nas do wygrania tej wojny. 

— Co więc się stało? — dopytywał Lee, kierując całą rozmową, a w tym samym czasie Remus pozwolił sobie odejść od radia i usiąść na łóżku obok Tonks. Przyglądał jej się ukradkiem, czując się winny, że zrzucił na nią tak tragiczną informację, jak okrutna śmierć Giusa. Uważał jednak, że lepiej się stało, że dowiedziała się o tym od niego, niż gdyby miało się to stać podczas audycji. Nie wiedział tylko czy słuchanie o tym, czego doświadczył Lucas, będzie dla niej dobre. Dora w końcu była tuż po porodzie, a hormony wciąż buzowały w jej ciele, co objawiało się znaczną emocjonalnością. 

— Uśpiłem swoją czujność — przyznał wprost, ale nie bez trudu Gottesman. — I bardzo tego żałuję. Podejrzewam, że nigdy sobie tego nie wybaczę. 

— Dla jasności — wtrącił się Fred i wyręczył Lucasa w krótkim objaśnieniu całej sytuacji — żeby nasi słuchacze zrozumieli, nie tak dawno na twój dom został skierowany atak śmierciożerców, w wyniku którego został on zniszczony. 

— To prawda, moja żona powtarza wciąż, że to tylko budynek i liczy się to, że udało nam się przeżyć, a do tego nikt z naszych sąsiadów, którzy w znacznej większości są mugolami, nie zginął. Ale ja będę się tym zadręczał do końca swoich dni. 

— Powiedz, czy wasz dom był chroniony odpowiednimi zaklęciami? — odezwał się Jordan, a Tonks położyła głowę na wezgłowiu łóżka, wzdychając. Już teraz łzy zaczęła pojawiać się w jej oczach, chociaż Lucas nawet nie doszedł do kluczowego momentu swojej historii. Próbowała to powstrzymać, skupić się na czymś innym, jak chociażby to, że chyba w życiu nie przyzwyczai się do tego, że bliźniacy i Lee czują się w roli prowadzących rozgłośni jak ryba w wodzie. 

— Oczywiście, to była pierwsza rzecz, którą zrobiłem, gdy wybuchła wojna — odpowiedział natychmiast Lucas, wczuwając się w rytm rozmowy, który wprowadził Lee. — Zabezpieczyłem swój dom, domy sąsiadów, najbliższą okolicę. Starałem się odnawiać zaklęcia regularnie, do czego wszystkich gorąco zachęcam, bo takie działania mogą uratować wasze życie.

— Skoro zachowałeś wszelkie środki ostrożności, jak doszło do tej tragedii, w której straciliście dom, a ty… — Tym razem odezwał się Fred, ale nie dokończył zdania, właściwie to urwał nagle, najwidoczniej nie chcąc urazić Gottesmana. 

— Zostałem kaleką — dokończył za niego Lucas. Mówił cicho i powoli, starając się, żeby żal nie wybrzmiewał w jego głosie i możliwe, że to umknęło uwadze postronnych słuchaczy, ale zarówno Remus, jak i Tonks doskonale to słyszeli. Nawet mały Teddy przerwał na chwilę pić i zastygł w bezruchu. — Spokojnie, możemy mówić wprost. I nie mogę się zgodzić z tym, że zachowałem wszelkie środki ostrożności. Zawsze mogłem zrobić więcej — powiedział, będąc względem siebie bardzo krytycznym. — Teraz, gdy już jest za późno, widzę swoje błędy i miejsca, gdzie mogłem poprawić osłony i zapewnić swojej żonie większe bezpieczeństwo.  

— Opowiedz nam o wszystkim, Kłosie — zachęcił go Lee.  

— Tak jak mówiłem, bardzo angażowaliśmy się w działanie Zakonu, w ostatnim czasie nawet jeszcze bardziej — przyznał Lucas, wzdychając ciężko. — Wielokrotnie byliśmy świadkami naprawdę przerażających rzeczy. Nasz dom stał się oazą, jedynym miejscem, gdzie mogliśmy od tego odpocząć, zamknąć drzwi, odsunąć od siebie na chwilę wojnę, po prostu czuć się bezpiecznie. Chciałem wierzyć, że w naszym domu nic nam nie grozi. Inaczej bym zwariował — powiedział, a Remus i Tonks, jak chyba każdy w Zakonie, doskonale go rozumieli. — I tu popełniłem błąd. Nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że się myliłem. Nie potrafię powiedzieć, kiedy dokładnie to się zdarzyło, ale albo ja, albo moja żona byliśmy śledzeni i obserwowani. Nie wiem, ile to trwało, ale zakończyło się tragicznie… — wyjaśnił z trudem, uważnie i powoli, wypowiadając słowa. Westchnął ciężko, a słuchacze doskonale mogli odczuć, jak wiele wymaga od niego rozmowa o tym wszystkim. — Wracałem do domu po kolejnej misji. Byłem już na granicy pola antyteleportacyjnego i wtedy zostałem zaatakowany. Liczyłem na to, że jestem wystarczająco daleko, próbowałem się deportować, ale ten śmierciożerca się pode mnie podczepił. Po wylądowaniu, walczyliśmy krótko, jestem niemal pewny, że go zabiłem, ale zdecydowałem się uciec i zgubić trop, przenosząc się jeszcze kilka razy. Nie robiłem tego ostrożnie, z rozwagą, co skończyło się okrutnym rozszczepieniem i utratą całej ręki…

Lucas zamilkł na chwilę, a Lee i Fred nie zadali od razu kolejnego pytania. Teraz, gdy Gottesman opowiedział na falach radiowych to, co mu się przytrafiło, cała jego historia złożyła się w całość. Zapewne wcześniej rozmawiał o tym z Kinglseyem, a już z pewnością przegadał to z Emily, nie była to jednak powszechna informacja do tej pory. Cały Zakon Feniksa szukał Lucasa i zachodził w głowę, co się z nim stało. Teraz już wiedzieli.

— Ale żyjesz, to jest najważniejsze. 

— Ciągle to słyszę, ale musicie mi wierzyć, że wolałbym zginąć — stwierdził Lucas, a jego głos zdawał się wyzbyty z wszelkich emocji, które do tej pory w nim rozbrzmiewały. — Prawda jest taka, że znów się myliłem i lepiej by było, gdybym wcale nie używał teleportacji. Wcale nie byłem wystarczająco daleko, zaklęcia ochronne zostały przełamane, a ten śmierciożerca nie był jedyny… — przyznał, a Remus miał wrażenie, że mówił to wszystko przez zaciśnięte zęby. — Ci, którzy zostali w pobliżu mojego domu, zaatakowali moją żonę i poważnie ranili, a naszą oazę zrównali z ziemią. Gdyby nie Król, który ją uratował w ostatniej chwili, nie miałbym już po co żyć… — powiedział, znów pozwalając rozbrzmieć wszystkim emocjom w swoim głowie. — Nigdy sobie nie wybaczę.

— Kłosie, wiem, że minęło niewiele czasu, ale wszystko się ułoży — zapewnił go ostrożnie Fred, próbując dobrze dobrać słowa i wykazując się olbrzymią empatią. — Ty i twoja żona żyjecie, tylko to się liczy, a Zakon i wasi przyjaciele nie zostawią was sami. 

— To prawda, otrzymaliśmy ogrom wsparcia i nowy dach nad głową — powiedział nieco pogodniej Lucas — za co jesteśmy olbrzymie wdzięczni. 

— Co byś powiedział jeszcze naszym słuchaczom? — zapytał zachęcająco Lee, nie chcąc dłużej męczyć Lucasa, a jednocześnie spełniając swój dziennikarski obowiązek. — Pewnie u wielu pojawiła się myśl, że może jednak nie warto ryzykować i stawiać opór…

— Powiedziałbym, że samo życie jest w dzisiejszych czasach ryzykiem — odpowiedział natychmiast Gottesman, zaprzeczając takiemu stwierdzeniu. — Wielu rzeczy żałuję, ale nie tego, że zdecydowałem się walczyć — zapewnił z pełną mocą, której nie dało się słyszeć przez całą rozmowę na falach Potterwarty. — Chciałbym też ostrzec przed złudnym spokojem i bezpieczeństwem, bo zagrożenie może pojawić się w każdej chwili i to w najmniej spodziewanym momencie. Pamiętajcie, żeby odnawiać zaklęcia ochronne i wszystkie bariery, nawet codziennie. Nie zapominajcie o ostrożności i ograniczonym zaufaniu nawet do samych siebie — poradził, na podstawie własnych doświadczeń i dodał jeszcze: — Lepiej robić coś po wielokroć, niż później pluć sobie w brodę. 

— Dziękujemy ci za te słowa i podpisujemy się pod nimi każdą ręką… — powiedział Fred, gryząc się w język o kilka chwil za późno. — Wybacz…

— Nic nie szkodzi — zapewnił Lucas, pozwalając sobie nawet na krótki, ale nieco wymuszony śmiech.

— Dzisiejsza audycja będzie nieco krótsza od poprzednich, bo w ostatnich dniach wiele się wydarzyło — oznajmił Lee, przejmując pałeczkę po zakończeniu rozmowy z Lucasem. — Musimy jednak państwa poinformować o tym, co wydarzyło się dwa dni temu na przedmieściach Belfastu podczas pełni księżyca. 

Dora drgnęła, a Remus od razu położył jej uspokajająco dłoń na ramieniu. Przybliżył się, obejmując ją, by dać wsparcie. Bał się, że zaraz Tonks znów zaleje się łzami, ale ona trzymała się dzielnie. Przynajmniej tak mu się wydawało, bo sama Dora walczyła z duszącą gulą w gardle. Dla odwrócenia uwagi, wzięła pieluszkę i otarła twarz Teddy’ego, który skończył pić. Poprawiła swoją koszulkę i uniosła synka do wygodnej pozycji, żeby mogło mu się odbić. Opieka nad Teddym była skuteczna, ale nie na długo, bo myśli Tonks były zdradzieckie i niemal natychmiast podpowiadały jej, że powinna być wdzięczna za to, że może pielęgnować Teddy’ego, bo Giuseppe już nigdy nie będzie tego robił z Lucą… 

— Wielokrotnie powtarzaliśmy o tym, że szanowny beznosy czarodziej rekrutował do swoich szeregów magiczne stworzenia i istoty, wśród nich jest również sfora wilkołaka Fenrira Greybacka, która zaatakowała bezbronną wioskę mugoli — poinformował słuchaczy Fred, który zrobił to oczywiście w swoim stylu. — Nie mamy żadnych informacji, by mieszkali w niej czarodziej ani żeby było to miejsce strategiczne dla toczącej się wojny. Atak był jedynie rozrywką dla atakujących i sposobem by zastraszyć postronnych czarodziejów. Niewielu mieszkańców przeżyło, a ci, którym się to udało, są bezpieczni — przekazywał wszystkie szczegóły, które były im znane. — Mugolskie władze ogłosiły, że za pogrom całego miasteczka, odpowiedzialny jest wybuch gazu - zjawisko wyjątkowo powszednie w ostatnich miesiącach — rzucił kąśliwie Fred. — My chcemy jednak podkreślić, że to kolejna zbrodnia Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Zakon Feniksa próbował powstrzymać atak i w wyniku tych działań życie stracił jeden z nas. 

Po tych słowach zapanowało kilka sekund ciszy, nim w końcu poważnym, pełnym współczucia głosem odezwał się Lee Jordan:

— Z przykrością musimy poinformować, że Giuseppe Rossi zginął w nocy z pierwszego na drugiego kwietnia. Składamy najszczersze kondolencje jego żonie i małemu synkowi, a także najbliższej rodzinie i przyjaciołom — powiedział spokojnie i w sposób bardzo wyważony, który rzadko towarzyszył podczas chaotycznych i żartobliwych audycji. W tej chwili był jednak trafiony w punkt. — Proszę o minutę ciszy w wyrazie szacunku dla Giuseppe. 

Znów zamilkli. Remus poczuł ciarki na całym ciele. Gdy informował na falach radia o śmierci Teda, walczył ze wszystkimi emocjami, które były w nim. Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, jak reagują inni. Teraz, gdy słyszał te wieści jako słuchacz Potterwarty, miał wrażenie, że nie tylko audycja ucichła na chwilę. Zrobił to cały świat, oddając cześć człowiekowi, który poświęcił życie w walce o lepsze jutro dla innych. Było to zaskakująco budujące, ale nie trwało wiecznie.

— Nie chcemy jednak pozostawiać państwa jedynie z tak przykrymi wieściami, bo wydarzyło się także wiele dobrego — przemówił Fred po tym jak złożyli hołd Giuseppe. Jego ton był już znacznie pogodniejszy, jakby oddzielał grubą kreską to co złe od tego, co lepsze. — W ostatnich dniach w domu jednego z członków Zakonu Feniksa zrobiło się wyjątkowo tłoczno. Luna Lovegood, wytwórca różdżek Ollivander, Dean Thomas i goblin Gryfek znaleźli bezpieczne schronienie — przemówił pokrzepiająco, mogąc w końcu przekazać informacje znacznie milsze dla ucha. Od wielu miesięcy te nazwiska przewijały się przez kolejne audycje ze znakiem zapytania. Do tej pory nikt tak naprawdę nie wiedział, co działo się z Luną, Ollivanderem, Deanem, a nawet tym goblinem, który ponoć również podróżował z Tedem Tonksem. Zakon próbował ich znaleźć, jakkolwiek namierzyć, a ostatecznie słać przez fale radiowe zapewnienia, że wszyscy na nich czekają i wierzą w ich rychły powrót. Teraz mieli już pewność, że mimo całego zła, które im się przytrafiło, nic im nie szkodzi. — Życzymy im zdrowia i przede wszystkim spokoju, a także pragniemy zapewnić, że bardzo cieszymy się z tego, że są cali i co najważniejsze bezpieczni. 

— Ponadto wraz z nimi pojawiło się trzech najbardziej poszukiwanych w kraju czarodziejów — dopowiedział Lee. — Tak, tak, nie muszą państwo regulować odbiorników, Harry Potter, Hermiona Granger i Ron Weasley żyją i wciąż walczą — zrobił krótką pauzę, jakby świadomie dając słuchaczom moment na wyraz zdziwienia i ekscytacji. — Nie udało nam się ich zaprosić, ale zapewniają, że nie mają zamiaru przerywać swojej misji i robią wszystko, co w ich mocy, by ostatecznie pokonać Sami-Wiecie-Kogo. 

— Jest jeszcze jedna radosna wiadomość — wtrącił się Fred, nie pozwalając Jordanowi w żaden sposób kontynuować swojej wypowiedzi. Tym razem radość w jego głosie była jeszcze bardziej słyszalna. — Drugiego kwietnia na świat przyszedł syn Romulusa i Tęczy, których niejednokrotnie mogli państwo usłyszeć podczas naszych audycji — oznajmił z nieskrywaną dumą i radością, która aż roznosiła się z radia. Te słowa przywołały na twarz Remusa niespodziewany uśmiech i w myślach podziękował chłopakom, że w obliczu tak wielu tragedii nie zapomnieli o tak drobnym dla całego świata, a tak ogromnym dla nich szczególe. — Ślemy im gorące gratulacje i podzielamy ich szczęście, a Maluchowi życzymy wspaniałego życia w świecie bez wojny, bo kochających rodziców już ma. 

— Tym pozytywnym akcentem, żegnamy się z państwem — powiedział Lee, wracając do swojego radiowego tonu. — Wyczekujcie kolejnej audycji.

— Kolejne hasło to… — odezwał się jeszcze Fred, kończąc nadawanie. Remus nim usłyszał ostatnie słowa, oczami wyobraźni ujrzał uśmiechającego się rudzielca, który na odległość puszcza do nich oko. — Kolejne hasło to Ted. 

Remus uśmiechnął się pod nosem, słysząc, że bliźniaki Weasley i Lee Jordan spełnili jego prośbę, o której mówili, gdy sam ostatnim razem udzielał wywiadu w Potterwarcie. Nie mogło się złożyć lepiej, bo kiedy prosił o to, żeby następnym hasłem do audycji było imię albo nazwisko jego teścia, żegnał wtedy Tonksa, a oni spełnili tę prośbę dwa dni po tym, jak Teddy pojawił się na świecie. Zgrało się to idealnie, bo w tej samej audycji poinformowali świat czarodziejów o jego narodzinach. Było to więc podwójnym hołdem - dla Teda, które już nie ma, a także dla tego, który dopiero pojawił się na świecie.

Podszedł do radia i wyłączył je, sprawiając, że w sypialni zapanowała cisza, a radiowy szmer ucichł. Jednak, gdy wszystko zamilkło, usłyszał inny, tym razem zdecydowanie martwiący go dźwięk.

— Znowu płaczesz… — stwierdził, odwracając się do Dory, która tuliła zasypiającego Teddy’ego do piersi. Chciałby, żeby były to łzy wzruszenia na gest bliźniaków i Lee. Że tak jak on przed sekundą, Dora również doceniła ten drobny ukłon w ich stronę. Nie był jednak naiwny. To nie były łzy szczęścia…

— Czy możemy coś dla nich zrobić? — spytała, pociągając nosem. — Luca nie ma nawet dwóch lat, a Es… — przerwała, kręcąc głową, bo emocje wzięły nad nią górę. Załkała cicho, próbując się opanować, ale było to niemożliwe. — Ona tak bardzo go kochała — stwierdziła przez łzy, mówiąc z pewnością o Rossim. Remus westchnął ciężko, przysiadając naprzeciwko niej na łóżku. Doskonale rozumiał to, co czuła. Nie mógł powiedzieć, że on i Giuseppe byli szczególnie blisko. Nie mógł powiedzieć tego o sobie i którymkolwiek z Włochów. Jedynie z Lucky łączyła go relacja, którą mógł nazwać przyjacielską. Dora też chyba nie potrafiła za bardzo się do nich zbliżyć. Oczywiście Estera była wyjątkiem, bo z nią Tonks od razu złapała dobry kontakt i utrzymywała go na tyle, na ile obie były w stanie. Jednak rodzina Luccattelich i Rossich była dla Nimfadory szczególnie ważna ze względu na Sarę. Traktowała Lucky jak siostrę, a oni byli jej rodziną, więc poniekąd na nich patrzyła podobnie. Z Franczesciem miała burzliwą relację od momentu, gdy ten zaczął budować swój związek z Sarą. Było to spowodowane wieloma aspektami. O ile Remus dobrze pamiętał, działo się to w czasie, gdy Dora dość mocno kłóciła się ze swoimi rodzicami i Laurą. Później to wszystko się wyklarowało, zbliżyła się do własnej rodziny bardziej niż kiedykolwiek. Fran natomiast był osobą, która poniekąd zabrała jej Lucky. Po śmierci Amelii, były już tylko we dwie, a Sara, pragnąc być z Franczesciem, musiała wyjechać. Z pewnością tego nie żałowała, bo udało im się zbudować cudowny związek pełen miłości i oddania, a także urodziła się mała Amy, ale ona i Tonks nie mogły być już cały czas razem. Z kolei Giuseppe od zawsze był najmniej kontaktowym Włochem w Zakonie Feniksa. Być może po prostu taki miał charakter - niezbyt przychylny, trzymający się na uboczu, raczej ponury. Spędzał z nimi czas, ale nie udzielał się szczególnie. Można powiedzieć, że nie szukał wśród nich przyjaciół, a jedynie sprzymierzeńców. Wielu się dziwiło, jakim cudem tak wspaniała, otwarta i przyjacielska osoba, jaką była Estera, oddała całe swoje serce komuś takiemu jak Rossi. Nie zmieniało to jednak faktu, że Giuseppe był jednym z nich i może on ich tak nie określał, ale spora część Zakonu nazwałaby go przyjacielem. Jego śmierć odbiła się na wszystkich, był z nimi niemal od samego początku reaktywacji Zakonu Feniksa, a konsekwencje jego nagłego zgonu jedynie potęgowały żal, który wszyscy czuli. Dora pokręciła głową, pozwalając łzom płynąć po jej twarzy, bo nie sposób by je powstrzymała i łamiącym się głosem przyznała: — Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś ty…

— Nie myśl o tym teraz… — powiedział natychmiast, przysuwając się do niej w chwili, gdy smutek odebrał jej mowę. Rozumiał, że teraz Dora porównywała siebie i swoją sytuację do Estery. On sam przecież robił to, gdy wpatrywał się w zgliszcza wioski na obrzeżach Belfastu. Miał także świadomość, że nie było przesądzonym to, że to właśnie Rossi musiał zginąć… Równie dobrze taki los mógłby dosięgnąć każdego z nich. Na myśl o tym czuł dreszcze, bo gdyby tak się stało, że to nie Giuseppe, a on stracił życie podczas tej pełni, nie miał by możliwości obserwować narodzin syna, przegapiłby całą tę radość, zostawiłby Dorę w sytuacji, w której najbardziej go potrzebowała. Ten scenariusz był prawdopodobny, ale nie chciał dopuścić do siebie myśli, jak niewiele go dzieliło, żeby się spełnił.

— Serio? Mam o tym nie myśleć? — prychnęła Dora, przeobrażając swój smutek w irytację, ale pokręciła szybko głową odrzucając od siebie te emocje i szepnęła: — Przepraszam, po prostu…

— Nie tłumacz się — powiedział Remus. Dora naprawdę nie musiała tego robić, on rozumiał. Rozumiał i to doskonale, bo sam przeszedł przez to wszystko. Przybliżył się jeszcze bardziej, kładąc dłoń na jej kolanie, podczas gdy ona, dla ukrycia emocji, głaskała delikatnie Teddy’ego po główce, a jego włosy zdawały się delikatnie jaśnieć przy każdym jej dotyku. Lupin uświadomił sobie, że do tej chwili, do momentu gdy Dora poprosiła by włączył radio, oboje dali się nieść euforii. Nie żałował tego. Nawet cieszył się z tego, że oboje mogli na chwilę zapomnieć o wojnie, o tym całym okrucieństwie, które działo się poza ich domem. Odcięcie się od tego było błogosławieństwem. Nie mogło jednak trwać wiecznie. Musieli zacząć o tym w końcu myśleć, musieli zacząć rozmawiać i nie dopuścić do tego, że którekolwiek z nich, będzie tłamsiło w sobie emocje i obawy. — Gdy zaczęłaś rodzić, nim wróciłem, sam się zadręczałem tym wszystkim — przyznał szczerze, wspominając te trudne chwile, gdy już po pełni wpatrywał się w tragiczne skutki ataku wilkołaków. — Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym tak po prostu wrócić do ciebie i się przytulić, czekać wciąż na narodziny Teddy’ego. To wydawało się nieludzkie, biorąc pod uwagę to, co stało się z Giuseppe — wyznał, próbując złapać z nią kontakt wzrokowy. Dora zamrugała kilka razy i znów pociągnęła nosem, słuchając go. — Ale teraz już wiem, że nie możemy czuć się winni z tego powodu, nie możemy czuć się winni, bo jesteśmy szczęśliwi — powiedział, uśmiechając się pokrzepiająco. — Estera i Luca nigdy nie będą sami, mają rodzinę, mają siebie nawzajem. Opowie Luce o tym, jak bardzo kochał go ojciec i ile poświęcił, by mógł dorastać w lepszym świecie — powiedział z przekonaniem, nie wątpiąc w to, że gdy minie pierwszy moment żałoby, tak właśnie się stanie. — A my i cały Zakon będziemy ich wspierać tak, jak to tylko możliwe. 

Liczył, że te słowa podniosą ją na duchu, że przebiją się przez falę smutku i dadzą nadzieję, że tak faktycznie będzie. Tonks jednak zapłakała jeszcze bardziej, jakby wszystkie jego starania spełzły na niczym.

— No i teraz już zupełnie się rozkleiłam… — wychlipała, ocierając wolną ręką łzy. Zagryzła zęby, biorąc głębszy oddech i wyrzuciła: — Oficjalnie zwalam to na hormony. 

— Nie musisz — zapewnił ją, uśmiechając się łagodnie i tym razem Dora również to zrobiła — ja wszystko rozumiem. 

— Jestem taka szczęśliwa, ale… — przerwała, znów pociągając nosem i zerkając na Teddy’ego, który w końcu zasnął, zaciskając paluszki swojej malutkiej dłoni na jej bluzce, jakby nie chciał pozwolić na to, by matka odłożyła go chociażby na chwilę. A Dora z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyznała: — Czuje się winna. Czy to sprawiedliwe, że my możemy się cieszyć radością, a inni cierpią? Miałam nadzieję, że wszystko wraca na właściwe tory, a jednak… — Pokręciła głową, zwieszając ją z żalem i dając wyraz swojemu niezrozumieniu dla całego świata. — Czy w ogóle można być szczęśliwym, skoro dookoła jest tyle zła? 

— Doro, my też wiele wycierpieliśmy… — przypomniał jej, chociaż nie był pewien czy dobrze robi, mówiąc to na głos. Taka była jednak prawda. Oboje mogli wypisać całą litanię okropności, które przyszło im przeżyć osobno i razem. Miniony miesiąc był tego doskonałym przykładem. Każda bitwa, każda niepewność, a sięgając pamięcią wstecz, pojawiało się tych przykładów jeszcze więcej. A jednak mimo tego, co przeżyli, straty bliskich, wielu ran, rozstań, przelanych łez, utraty ich pierwszego, nienarodzonego dziecka… Mimo tego byli tutaj i mogli powiedzieć, że są naprawdę szczęśliwi. Dora stwierdziła, że wydawało jej się, że wszystko wraca na właściwy tory. Dla Remusa to nie było złudzenie... — Na tym polega życie, nie jest sprawiedliwe. Trzeba się trzymać tego co dobre i mieć nadzieję, że takich chwil będzie jak najwięcej — przyznał i spojrzał na synka. Wyciągnął w jego stronę rękę i pogładził palcem wzdłuż jego nogi, łapiąc w swoją dłoń jego stópkę, która wydawała się tak maleńka w porównaniu z dłonią dorosłego człowieka. To, co czuł od chwili jego narodzin, a nawet wcześniej, od kiedy tylko dowiedział się, że Dora jest w ciąży, było mieszanką wybuchową. Oczywiście było to szczęście, ale strach, niepewność, wszelkie obawy, o tym też nie zapominał. —  Chciałbym, żeby było inaczej, ale Teddy też doświadczy cierpienia w życiu, w ten czy inny sposób. Nie uchronimy go od tego, bo musielibyśmy odebrać mu całą radość życia — powiedział i nie miał na myśli wojny, tylko po prostu normalne życie, które składało się z wielu elementów. Oni żyli w tragicznych czasach, walczyli po to, by następne pokolenie z Teddym na czele nie musiało przeżywać tego, co oni. Marzył, żeby jego syn wiódł beztroskie dzieciństwo, by dostał list z Hogwartu i zaczął tam naukę, by rozwijał swoje pasje, poznawał przyjaciół, żeby któregoś dnia się zakochał… I chociaż to było jego największe pragnienie, by te wszystkie cudowne rzeczy się spełniły, wiedział doskonale, że w międzyczasie będą przytrafiać się także i złe momenty. Być może Teddy nie będzie odnosił sukcesów w każdej dziedzinie, że mogą się znaleźć ludzie, którzy nie obdarzą go przyjaźnią, być może będzie musiał się mierzyć z wieloma przeciwnościami losu, ale Remus był przekonany, że jego synek da radę i przeskoczy każdą przeszkodę, bo po każdej burzy wychodziło słońce. A gdyby chciał uchronić Teda przed tym wszystkim, nie dałby mu możliwości rozwoju, nie pozwoliłby poznawać świata i czerpać z niego garściami. Uświadomienie sobie tego było trudne, kiedy patrzyło się na tak cudowną i idealną istotę, jaką był ich synek, nieskalaną złem i żalem. Przyszłość jednak przyniesie wiele niewiadomych, z którymi ten chłopiec będzie musiał się zmierzyć, ale nie będzie nigdy sam. — Możemy po prostu być przy nim w dobrych i złych chwilach. 

— Czy to wystarczy? — spytała Dora, spoglądając na Remusa nieprzekonana. Jakby zupełnie nie zgadzała się całym jego tokiem rozumowania, który zakładał, że ich maleństwo kiedykolwiek zapłacze. 

— Musi — stwierdził, posyłając jej szczery uśmiech, a gdy wciąż zdawała się nie podzielać jego przekonania, spytał: — Jesteś szczęśliwa? Ja też — dodał w momencie, gdy Dora pełna wyrzutów sumienia, pokiwała potwierdzająco głową. — Teddy też będzie. Będzie najszczęśliwszych chłopcem na świecie, zrobimy wszystko, by tak właśnie było.


Kochani, rozdział miał być wczoraj, ale zupełnie się nie wyrobiłam... A wiecie, wczoraj były urodziny Teddy'ego! ♥(przynajmniej mojego Teddy'ego xd)
Rozdział taki słodko-gorzki, w którym przeplata się radość z pierwszych dni naszego malucha i cienie wojenne. Ale inaczej być niestety nie może, bo w takich czasach przyszło Teddy'emu przyjść na świat. Maluch ma to szczęście, że nie jest na razie tego świadomy, w przeciwieństwie do jego rodziców, którzy muszą czuć się bardzo rozdarci...
Mam nadzieję, że Wasze święta minęły w cudownej atmosferze i odpoczęliście trochę i zebraliście siły na te kolejne słoneczne dni! ♥
Następny rozdział na 100% będzie 13 kwietnia, ale może uda mi się wrzucić coś jeszcze w międzyczasie.
Buziaki! ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz