Remus Lupin miał w sobie wiele oczekiwań względem mieszania razem z teściami w jego domu. Chociaż powinno się stwierdzić, że miał wiele obaw z tym związanych. Niektóre sam potrafił nazwać, inne wciąż pozostawały nieodkryte, kłębiąc się na dnie jego świadomości i sprawiając, że każda chwila, podczas której przebywał we własnym domu, była w pewien sposób niepokojąca i tajemnicza. W końcu nie żył z nimi w zgodzie, a wszystkie ich spotkania i rozmowy podszyte były jedynie wymuszoną akceptacją, którą darzyli się ze względu na osobę najważniejszą dla nich wszystkich.
Dora natomiast tryskała radością i ignorowała fakt, że pomimo zgody na dzielenie domu, nikomu oprócz niej nie jest to na rękę. Remus nie mógł się jej dziwić. Może w innych okolicznościach sam cieszyłby się tym tak jak jego żona. Dla Dory liczyło się to, że miała obok siebie najbliższe osoby.
On, rodzice, Syriusz… Gdyby tylko mogła, zgarnęłaby jeszcze Sarę z Amelią, od biedy z Franczesciem, jak najliczniejszą część rodziny Weasleyów i Merlin raczy wiedzieć kogo jeszcze. Trzymałaby ich w domu nawet siłą, nie przejmując się tym, że ściany ewidentnie nie są z gumy, z czego już i tak zdali sobie sprawę. Dla niej liczyło się to, że mogła mieć pewność odnośnie tego, że ci, których kochała, byli bezpieczni. Budziło się w niej coś, co nazywało się instynktem macierzyńskim, który w pełnym rozkwicie, jak przypuszczał, będzie mógł się równać z tym, który posiadała Molly Weasley. Nie krytykował jej potrzeb i odczuć. On czuł przecież podobnie, rozumiał ją doskonale i popierał w każdej decyzji, chociaż to on dźwigał na barkach wszelkie niewygodności z nimi związane. Nie narzekał, bo wszystko zrobiłby dla żony. Wszystko by dla niej zniósł.Większość jego obaw związana była z jawną, rzadziej kiepsko ukrywaną wrogością teścia względem jego osoby. Przyjmował to ze spokojem, twierdząc, że przecież zasłużył na to. Dał zbyt wiele powodów ku temu, żeby mieć pretensje za takie zachowanie. Łatwiej było jednak znosić to na odległość, ale to miało się zmienić.
Skłamałby mówiąc, że niezaplanowana z wyprzedzeniem przeprowadzka Tonksów nie przyniosła żadnych problemów. Sam fakt, że musiało do niej dojść, był problemem. Problemem również była obecność Syriusza, która nie została skonsultowana właściwie z nikim, a jednak wymusiła całkowitą akceptację. Problemem był również metraż domu Lupinów, który posiadał zaledwie dwie sypialnie - jedną zajmowali Lupinowie i chociaż chcieli odstąpić ją rodzicom Dory, to Andromeda stanowczo zaprzeczyła, twierdząc, że kobieta w ciąży najlepiej wyśpi się we własnym łóżku oraz drugą, w której do niedawna pomieszkiwał Syriusz, a która niegdyś należała do małoletniego Remusa i była ewidentnym skansenem jego młodości, słabo przystosowanym do goszczenia dwóch osób. Problem noclegu rozwiązali dość szybko, chociaż już to nadwyrężyło nerwy Lupina. Postanowiono, że on i jego żona pozostaną w swojej sypialni, Tonksowie zamieszkali w jego dawnym pokoju, gdzie łóżko zostało magicznie powiększone, a szkolne pamiątki uprzątnięte, chociaż Andromeda nie nalegała na to, a Syriusz zameldował się na kanapie, nie mając zbyt wiele do powiedzenia, skoro sam zrezygnował tymczasowo z domu Moody’ego.
Pozostałe problemy były, cóż… całkiem niespodziewane. A mówiąc ,,całkiem niespodziewane” należało rozumieć, że nie było mowy o tym, by w jakikolwiek sposób można było je przewidzieć. Nawet gdyby miało się wyjątkowo rozwinięte umiejętności jasnowidzenia. Bo nikt nie mógł przypuszczać, że Ted Tonks, który i tak zaskoczył ich, zgadzając się na przeniesienie, zachowywał się tak, jakby był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
W domu Lupinów, wbrew wszelkim oczekiwaniom, nie zapanował istny armagedon i wcale nie było słychać tykającej bomby, która nieuchronnie miałaby wszystko rozsadzić. Wręcz przeciwnie. To co zapanowało w ich domu można nazwać sielanką, a było to jeszcze bardziej niepokojące…
Każdy dzień wyglądał tak samo. Żadne z nich nie pracowało aktualnie, Zakon nakazał się wyciszyć i obserwować, kontakt z innymi był znikomy, a oni siedzieli na tym marnym metrażu wpadając na siebie na każdym kroku. I o dziwo nie wybuchła z tego wszystkiego żadna awantura. Od samego rana robiło się gwarno na parterze, co budziło Syriusza, który bluźnił na wszystkich w poduszkę, ale Andromeda ugłaskiwała go za każdym razem kubkiem kawy. Wtedy zjawiała się Tonks, która w ciągu piętnastu minut wymyślała co najmniej trzy pomysły na śniadanie, z których i tak żaden nie był realizowany, bo i tak zanim usiadła do stołu, męczyła się z porannymi mdłościami. Remus próbując pozostać niezauważonym, stał pod drzwiami łazienki, starając upewnić się czy wszystko jest w porządku, a jego teściowa w tym czasie przynosiła szklankę wody i nie zlękniona trudami ciąży, pomagała córce. Przy śniadaniu, które jedli w dziwnej zgodzie wszyscy razem, Syriusz opowiadał. Mówił dużo i rzadko kiedy z sensem. Plótł bzdury, których nikomu nie chciało się słuchać, jak na przykład tyrada o wyższości kawy nad herbatą i niezrozumienie dla brytyjskiego kultu herbacianego. Kiedy dostrzegał, że nikt go nie słucha, zaczynał naigrywać się z ciążowych zachcianek Tonks. Kończyło się to zaciętą potyczką słowną między krewniakami. Andromeda stawiała ich do pionu, gdy robiło się zbyt głośno, strofując przy okazji ich zachowanie przy stole, ale to Ted rozluźniał atmosferę, rozbawiając wszystkich dookoła. Tak wyglądały ich śniadania, a właściwie wszystkie ich posiłki. Czas między nimi spędzali ni to razem, ni to osobno. Andromeda spisywała na pergaminie rzeczy niezbędne do wyprawki dla dziecka, jedynie grzecznościowo pytając swoją córkę o zdanie. Ted czytał, a może jedynie udawał, że czyta, książki, pomstując co chwilę na brak telewizji w tym domu. W tym samym czasie Tonks i Syriusz robili coś niedorzecznego, co bardziej pasowało do zachowania nastolatków, a nie dorosłych ludzi. A Remus? Remus analizował, rozmyślał i obserwował. Jakby zaraz miało się coś wydarzyć, jakby lada chwila miało rozpętać się piekło.
Tego dnia niby wszystko było tak samo, niczym odrysowane od szablonu, ale coś mówiło Remusowi, że jednak będzie inaczej. Nie wiedział dlaczego. Nie wiedział czy to z powodu obaw, które w nim drzemały, czy może to jego wilcza intuicja dawała mu znać. Czuł jednak całym sobą, że coś się wydarzy. I od samego rana starał się zrozumieć, co to mogło być.
Zjedli razem śniadanie, a Ted tchniony czymś całkowicie niezrozumianym, opowiadał historię z dzieciństwa Dory, które rozśmieszały wszystkich do łez. Syriusz nie pozostawał dłużny i dokładał co chwilę jakieś anegdotki z młodości Andromedy, która swoją buntowniczą naturę długo ukrywała, ale nie przed nim. Atmosfera była bardzo beztroska, jakby wszyscy całkowicie zapomnieli o wojnie, o ukrywaniu się przed śmierciożercami i ludźmi z ministerstwa, o zdradzie Althedy, ataku na Norę i ucieczce Harry’ego. Tego w tym momencie dla nich nie było nic poza tym, co istniało w tym domu.
Zaraz po śniadaniu Remus wyszedł z domu i skierował się w stronę lasu, szedł długo, bo i sam teren, który obłożył zaklęciami był całkiem spory. Wyruszał na taki spacer prawie codziennie. Umówił się z Kingsleyem, że będą się komunikować, zostawiając zaszyfrowane wiadomości. Nie było ich wiele, w końcu mieli usunąć się na chwilę w cień, ale Remus czekał na odpowiedź. Doszedł do granicy, gdzie stało drzewo, nie różniące się od innych. Z pozoru, bo to właśnie ono było niecodzienną skrzynką pocztową. Rozejrzał się i zdjął zaklęcie maskujące, a potem wyciągnął z dziupli, która nagle się pojawiła, list. Odetchnął z ulgą. Cokolwiek było w tym liście, chciał mieć te informacje. Z powrotem ukrył dziuplę, rzucił kilka zaklęć, które miały zmylić potencjalnego wroga i wrócił do domu.
Zastał sytuację niecodzienną. Z resztą, od tygodnia wszystko było niecodzienne w tym domu… Syriusz majstrował z różdżką przy starym gramofonie, usilnie próbując podgłośnić muzykę, a drugą ręką przeglądał zawartość kosza z winylami. Kanapa i ława były odsunięte na bok, a wolną przestrzeń wypełniła swoimi niezbyt zgrabnymi ruchami tańcząca para. Ted Tonks i jego córka wirowali wokół, śmiejąc się głośno. Wykonywali najdziwniejsze kroki, jakie przyszło widzieć Lupinowi, ale gołym okiem było widać, że bawili się przy tym doskonale. Gdy muzyka zabrzmiała głośniej, Syriusz pochwycił w ramiona Andromedę, która nieudolnie próbowała mu odmówić. Teraz na prowizorycznym parkiecie wirowały dwie kontrastujące ze sobą pary - jedna chaotyczna i głośna oraz druga pełna gracji i rozbawienia. Patrzyło się na ten obrazek niezwykle miło. Remus pomyślał, że właśnie dla takich chwil warto żyć.
Ominął parkiet i przeszedł do kuchni, chociaż Tonks i tak zdołała w locie pocałować go w policzek. Usiadł przy kuchennym stole i spojrzał na zapieczętowaną kopertę od Kingsleya. Już miał ją otworzyć i odszyfrować treść listu, kiedy do kuchni wszedł Ted. Był nieco zadyszany i czerwony na twarzy, tańce najwidoczniej dały mu w kość. Nie zwrócił uwagi na Remusa, skierował się w stronę tacy leżącej na kuchennym blacie. Gotów był ją bez słowa wziąć i wyjść, ale Lupin pchnięty czymś niezrozumiałym, czymś co kłębiło się w nim od tygodnia, a chwilę temu zadudniło na dnie jego żołądka ze zdwojoną siłą, powiedział:
— Cieszę się, że mimo wszelkich niedogodności czujecie się tutaj jak w domu.
— Ponoć jesteś inteligentny… — mruknął Ted, zerkając na zięcia ukradkiem. Te słowa nie brzmiały w jego ustach jak pochwała. Remus w tym momencie zrozumiał to, co od początku podejrzewał. Zachowanie jego teścia było grą, bardzo wiarygodną, ale tylko grą. — Uwierz mi, że przebywanie u ciebie wcale nie jest mi w smak. Ale czego nie robi się dla rodziny…
— Chyba faktycznie przecenia się moją inteligencję — mruknął Remus, mierząc Teda spojrzeniem. Mógł to całkiem zignorować, udawać, że nic się nie wydarzyło, ale coś się w nim zbuntowało. Wstał i w dwóch krokach stanął naprzeciw Teda, patrząc mu prosto w twarz. — Myślałem, że topór wojenny jest zakopany. Posłuchaj, Ted, wiem, że to ci się nie podoba, że akceptowałeś mnie póki nie miałem nic wspólnego z Dorą, ale czy tego chcesz, czy nie… — zamilkł pod spojrzeniem Tonksa. Nie było ono wrogie, bardziej badawcze i nieprzeniknione. Remus przełknął ślinę i zmarszczył brwi, a potem dodał stanowczo: — Jesteśmy rodziną. Wiem, że nie jestem godzien twojej córki i że dałem ku temu nie jeden powód, ale kocham ją, a ciebie uważam za dobrego człowieka, który dla rodziny zrobi wszystko. Nie chcę, żebyś mnie lubił, żebyś traktował jak syna czy przyjaciela. Chcę, żebyś wiedział jedno — powiedział, a jego głos był niezwykle pewny i spokojny. Mówił jak ktoś, kto doskonale wie, co powiedzieć i na jakiej pozycji się znajduje. — Ja też zrobię wszystko dla tych, których kocham. I dla ich bliskich…
Ted nawet nie drgnął, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że nie oddychał przez te kilka chwil. W tym czasie Remus zastanawiał się czy powinien odebrać to jako obojętność. Nie chciał tego, nie chciał by ta relacja tak wyglądała, ale nie mógł zrobić nic więcej. W końcu Tonks wziął głęboki wdech i powiedział:
— Ta wojna wymaga poświęceń.
— Wiem, Ted — przyznał rację Remus, chociaż nie był pewien czy teść go usłyszał. Teraz spoglądał w miejsce, gdzie stał i zastanawiał się nad sensem jego słów.
Dręczyły go przez resztę dnia. Zwłaszcza podczas kolacji, miał wrażenie, że herbata w kubkach Dory i Andromedy ma dziwny zapach, delikatnie drażniący jego nos. Nikt nie słyszał najwidoczniej tej wymiany zdań między nim a Tedem, przynajmniej nikt tego nie skomentował. Remus miał jednak wrażenie, że to nie był koniec rewelacji na ten dzień. To przeczucie towarzyszyło mu, gdy patrzył jak Ted i Andromeda wstają od stołu z zamiarem pójścia spać, jak Ted czule cmoknął córkę w czubek głowy i objął żonę, ale również nie opuściło go, gdy on i Dora zamknęli się już w swojej sypialni.
Dora balsamowała całe ciało, robiąc przy tym straszny bałagan wokół łóżka, na którym leżała. Remus również na nim siedział, odwrócony plecami do żony i trzymając kopertę w dłoni, spoglądał przez okno w ciemną noc.
— Co tam masz? — zapytała ciekawska Dora. Powieki jej się już kleiły, a ona ewidentnie walczyła ze snem.
— List od Kinga… — mruknął w odpowiedzi Remus i położył kopertę na szafce nocnej. Dora zbliżyła się do niego i położyła mu ręce na ramionach.
— Złe wieści? — Kiedy zamiast odpowiedzieć, westchnął ciężko, spytała ze strapioną miną: — Bardzo złe?
— Niepokojące i problematyczne — stwierdził Remus, odwracając się przodem do ukochanej. Na jej twarzy zmęczenie mieszało się z troską. Nie było sensu, żeby ukrywał przed nią tą informację. — Mung jest inwigilowany, nie przyjmują pacjentów mugolskiego pochodzenia. Wolę nie myśleć, co by zrobili…
— Z członkiem Zakonu Feniksa? — dopowiedziała za niego Dora, przygryzając dolną wargę w zamyśleniu. Zastanawiała się chwilę, a potem westchnęła ciężko: — Badania będą musiały poczekać.
— Nie powinny… — stwierdził od razu, chociaż nie wiedział, co mógłby jeszcze dodać. Pisząc wiadomość do Kinga, spodziewał się właśnie takiej odpowiedzi, ale jednocześnie nie dopuszczał myśli, że nie będzie mógł zorganizować tych badań. Powinni wiedzieć czy ciąża przebiega prawidłowo, czy nic nie grozi Dorze i ich dziecku. Mung był najbardziej oczywistą opcją, drugą, która przychodziła mu do głowy, była nieosiągalna, bo nie mógł wyrwać Poppy Pomfrey z Hogwartu, w którym rządził teraz Snape. Jedyną alternatywą była rozmowa z Molly Weasley, która miała z pewnością największe doświadczenie. Powinien się z nią skonsultować w tej sprawie, ale przy okazji skonsultuje to z Andromedą. Może ona też coś wymyśli. Uśmiechnął się łagodnie i pogładził brzuch Dory, który również dla niego był wciąż irytująco płaski. — Coś wymyślę, skarbie.
Dora pocałowała go. Był to pocałunek delikatny, bardzo długi, nieco ospały, podobny do tych porannych, które dla niego były podziękowaniem za to, że gdy otwierają swoje oczy po długim śnie, pierwszym, co widzą, jest ukochana osoba.
— Myślałeś o imionach? — spytała niespodziewanie, przerywając pocałunek. Uśmiechała się wesoło, chociaż ze zmęczeniem, a w jej oczach zabłyszczały iskierki. Kiedy spostrzegła jego minę dodała natychmiast: — Dla dziecka.
— Nie zastanawiałem się jeszcze… — przyznał zupełnie szczerze. Dużo myślał o tym maleństwie, zwłaszcza o jego bezpieczeństwie i zdrowiu. Nie gdybał nad tym, jakiej będzie płci, jakiego koloru będą jego oczy czy włosy. Była to rzecz drugorzędna w porównaniu do ochrony, jaką starał się zapewnić jemu i jego matce. A imię? Nigdy nawet przez myśl mu to nie przeszło… — W przeciwieństwie do ciebie, jak myślę.
— To trudniejsze niż mogłoby się wydawać — mruknęła Dora, kładąc się na pościeli i spoglądając w sufit. Remus uśmiechnął się, poprawił poduszkę i ułożył się obok niej. Dora uniosła do góry dłoń z jednym wyciągniętym palcem i zaczęła wyliczać: — Po pierwsze imię nie może mieć nic wspólnego z jakimkolwiek gwiazdozbiorem…
— Zrywasz z rodzinną tradycją? — zaśmiał się Remus, przewracając się na bok, by bez trudu móc patrzeć na jej twarz.
— Obowiązkowo — mruknęła hardo i uśmiechnęła się figlarnie, po czym wyprostowała drugi palec. — Po drugie… Chciałabym, żeby nasze dziecko dostało imię po kimś ważnym dla nas.
— Zgadzam się — przyznał, chociaż w tej chwili nie potrafiłby zdecydować się na osobę, której imię mogłoby nosić jego dziecko.
— I po trzecie imię nie może być skrajnie głupie, niepoważne i paskudne… — Tonks wyprostowała trzeci palec, marszcząc z niezadowoleniem nos, a Remus nie powstrzymał śmiechu.
— Tak jak twoje? — spytał, doskonale znając odpowiedź. — To, że ty nie znosisz swojego imienia, nie znaczy, że nasze dziecko również będzie tak wybredne — stwierdził, a żona zgromiła go spojrzeniem jednocześnie złym i rozbawionym. Remus pokręcił głową i uniósł dłoń na równi z jej, żeby spleść ich palce ze sobą. — Jakieś imię spełnia twoje kryteria?
— Jeżeli chodzi o dziewczynkę to… kompletna pustka — mruknęła niezadowolona Dora. — Nie mam żadnego pomysłu, ale w kwestii chłopca — westchnęła, ściskając jego dłoń i spojrzała na niego spod rzęs. — Chciałabym, żeby miał na imię Moody…
— Moody? — powtórzył niepewnie i w ten sam sposób zerknął na ukochaną, która widocznie oczekiwała jego odpowiedzi. — Ale, Doro, ty wiesz, że to było jego nazwisko, prawda?
— Oczywiście, chyba nie myślałeś, że dam dziecku na imię Alastor… Zasada trzecia, pamiętasz? — powiedziała zniecierpliwiona, wywracając teatralnie oczami. — Nie podoba ci się?
— Szalonooki Moody był jedyny w swoim rodzaju… — przyznał, dając sobie chwilę na zastanowienie. Imię Alastor wcale nie brzmiało głupio i niedorzecznie dla niego, chociaż mógł się domyślać, że jego żona będzie bardziej wyczulona na tym punkcie. Nie miał też nic przeciwko, żeby imieniem ich dziecko było nazwisko mentora Tonks. Naprawdę. Przynajmniej w ten sposób zachowaliby nazwisko rodowe Szalonookiego przy życiu. Problemem nagle stała się zasada druga, którą wyznaczyła Dora, a z którą on ochoczo się zgodził. Teraz jednak nie był taki pewien. — Gdy słyszę jego nazwisko mam przed oczami tę jego szpetną twarz i wiem, że tak już będzie zawsze. Gdyby mój syn miał nosić takie imię, to… — mruknął, spoglądając na Dorę, która wpatrywała się w niego wyczekująco, a w kącikach oczu zalśniły łzy. Starł je opuszkami palców. — Boję się, że wspomnienie Szalonookiego w końcu całkiem by zbladło i wyparowało.
— Wszystko umiesz zepsuć, wiesz? — mruknęła niezadowolona, odwracając się do niego plecami i ziewając przeciągle. Remus uśmiechnął się delikatnie i objął ją ramieniem, szepcząc do ucha:
— Zrobimy, jak zechcesz, kochanie. Nieważne, jakie imię wybierzemy i tak będzie niezwykłe, bo będzie należało do naszego dziecka.
— Teraz lepiej — stwierdziła zadziornie i wtuliła się w jego tors. Ziewnęła znowu. Była bardzo zmęczona, chociaż nie było wcale tak późno, a Dora uchodziła raczej za nocnego marka niż rannego ptaszka. Poprawiła ułożenie głowy, a Remus objął ją mocno. — Cieszę się, że dogadujesz się z tatą.
— Dobrze, że czuje się swobodnie w naszym domu — westchnął, nie chcąc wspominać o ich niezbyt przyjaznej wymianie zdań. Daleko im było do dogadywania się. Ale po co miał zaprzątać tym głowę Dory? Najważniejsze, że ona była szczęśliwa, że od tygodnia nieustannie śmiała się, żartowała, śpiewała i tańczyła ze szczęścia. To było najważniejsze, a on mógł zrobić wszystko, żeby tak pozostało. — I tak wystarczająco namieszałem w ich życiu. Chciałbym wierzyć, że któregoś dnia nas zaakceptuje.
— Jesteś szczęśliwy? — spytała sennym głosem Dora, kiedy Remus bawił się kosmykiem jej włosów.
— A ty?
— Odpowiedz.
— Nie mógłbym być szczęśliwszy — stwierdził bez zastanowienia.
— Chciałabym, żeby tak było już zawsze — przyznała, a potem znowu ziewnęła i nim zdążył odsłonić jej włosy z twarzy, ona już spała. Długo wpatrywał się w jej delikatny uśmiech, nie mogąc zrozumieć, jakim cudem on zasłużył na takie szczęście.
***
W pokoju obok inne małżeństwo szykowało się do snu. Andromeda leżała już w łóżku, magicznie powiększonym przez co komfort pozostawiał wiele do życzenia, ale zdążyła się już przyzwyczaić w ciągu tych kilku dni. Nie przeszkadzały jej plakaty i proporce Gryfonów, które ciągle wisiały na ścianach. Przywodziły jej na myśl pokój Syriusza na Grimmauld Place. Nie chciała nawet, żeby Remus zabierał ze swojego dawnego pokoju pamiątki, które wrzucił bezceremonialnie do kartonu i schował gdzieś w piwnicy, żeby zrobić dla nich miejsce. Może nie chciała tak ingerować w tą przestrzeń, bo wierzyła, że wróci wkrótce do własnego domu, ale patrząc na te wszystkie rzeczy miała wrażenie, że Remus nie jest tak odległy za jakiego go miała. Ten tydzień wspólnego mieszkania zburzył mur, który był między nią a jej, o zgrozo, zięciem. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tego, że mężczyzna niewiele młodszy od niej jest mężem jej córeczki, a wkrótce również ojcem jej wnuka. Lubiła go niegdyś, trochę zostało to nadszarpnięte, ale czuła, że jeszcze przyjdzie czas, gdy polubi go na nowo.
Spoglądała na swojego męża, który właśnie składał dokładnie ubrania, których do tej pory nie wyjął z torby podróżnej. To był najdobitniejszy dowód na to, że nie czuł się swobodnie, będąc gościem w domu córki i jeszcze bardziej niż Andromeda liczył na to, że ten pobyt szybko się skończy. Dziwne było, że to on nalegał i wykazywał zainteresowanie tą przeprowadzką.
— Czego mi nie mówisz, Ted? — spytała, patrząc, jak równo składa spodnie i zerka na nią ukradkiem. Wiedziała, że zaraz błyśnie uśmiechem i powie coś uspokajającego albo szybko i umiejętnie zmieni temat. — Nawet nie próbuj zaprzeczać, znam cię zbyt dobrze.
— A co chciałbyś usłyszeć, kochana? — spytał, uśmiechając się rozbrajająco. Zmarszczyła brwi, niezadowolona z jego zachowania. Skrzyżowała ręce na piersi, przyglądając mu się uważnie. Zły moment wzięła na tę rozmowę. Była niezwykle senna, ten dzień wyjątkowo ją zmęczył, a zapowiadało się, że będą długo dyskutować, oby tym razem z jakimkolwiek skutkiem.
— Dlaczego zgodziłeś się tu przenieść? Dlaczego udajesz, że to ci nie przeszkadza? — spytała bezpośrednio, a jej głos rozbrzmiewał nutą wymagającą szczerej odpowiedzi. Ted uśmiechnął się szerzej, otwierając usta. — Nie mydl mi oczu, mój drogi. Widziałam, że dzisiaj rozmawiałeś z Remusem i nie była to przyjemna pogawędka — mruknęła niechętnie, ucinając jego wypowiedź, nim w ogóle zdążył wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Westchnęła, tłamsząc ziewnięcie i pokręciła zrezygnowana głową. — Może czas odpuścić, Teddy? Też wymarzyłam sobie dla naszej córki kogoś innego, ale on sprawia, że Nimfadora jest szczęśliwa. Jest naszym zięciem, ojcem naszego wnuka i… — powiedziała szczerze, spoglądając na zmarszczkę, która powiększała się na czole jej męża — dobrym człowiekiem. Wiesz to, a jednak nie dajesz za wygraną. Widzę, że codziennie rano otwierasz oczy ze skwaszoną miną, którą maskujesz, gdy tylko wychodzisz z tego pokoju… — przyznała niechętnie, nie chcąc przypominać sobie każdego poranka, który spędzili w tym domu. Cieszyła się, że potrafił wywołać na ich twarzach uśmiech, że dbał o to, żeby w tym domu dało się słyszeć radosny śmiech, ale nie mogła znieść tego, że to była jedynie iluzja, która nie mogła trwać wiecznie. Nikt nie wiedział, ile przyjdzie im przemieszkać w tym domu. To mógł być miesiąc, dwa, może nawet pół roku… Mogło to trwać w nieskończoność i jeżeli to miało wyglądać tak jak teraz, to nie byłoby dobre. Zerknęła na męża, który teraz przysiadł na łóżku i patrzył na nią wyczekująco. — Musisz coś z tym zrobić, bo wykończy cię ta zgryzota, rozumiesz?
— Wiesz, że cię kocham? — spytał z całkowitą powagą, nie odrywając wzroku od jej oczu.
— Wiem — odparła bez zastanowienia. Nigdy w to nie wątpiła. To była dla niej najpewniejsza rzecz na świecie. Ona również go kochała. Drgnęła, gdy poczuła dłoń Teda na swoim policzku. Spojrzała w jego oczy jeszcze raz i po raz tysięczny zakochała się w nim na nowo. Pragnęła by tak było już zawsze. — Proszę nie rób niczego głupiego. Nie stać nas teraz na głupotę.
***
Był środek nocy, kiedy Remus Lupin usłyszał, że ktoś wchodzi do jego sypialni. Ciche, prawie niesłyszalne skrzypnięcie drzwi obudziło go, ale nie drgnął. Czuł, kim jest ten intruz, jak się zbliża, ale nim zdążył złapać go za ramię, Remus otworzył oczy i warknął:
— Czego chcesz?
Ted stał nad nim z nieprzeniknioną miną i ręką wyciągniętą do przodu, jakby właśnie miał zamiar złapać go i porządnie nim potrząsnąć. Wpatrywał się w niego nieprzerwanie, nawet nie zerknął w stronę Dory, jakby miał pewność, że… Remus natychmiast usiadł, błysk wściekłości zalśnił w jego oczach.
— Ten dziwny zapach przy kolacji — warknął ze złością, przypominając sobie woń herbaty w kubkach Dory i Andromedy. Mógł się domyślić od razu. — Eliksir Słodkiego Snu…
— Kilka bardzo rozwodnionych kropli w herbacie — przyznał bez ogródek. — Andy i Dora nas nie usłyszą i nie powstrzymają tego, co konieczne. Ty też nie. Ale wysłuchasz tego, co mam do powiedzenia. Ty i Syriusz — powiedział wprost i ruszył w stronę wyjścia. Zatrzymał się przy drzwiach i dopiero wtedy spojrzał na Dorę, a zrobił to z takim smutkiem i bólem, że aż serce ściskało. — Zejdź do kuchni.
Remus przez chwilę się nie ruszał, dopiero gdy ucichły kroki na schodach, drgnął nagle, jakby jego ciało smagał chłodny wiatr. Nie chciał wstawać, nie chciał czynić Tedowi żadnej przysługi, bo nie zasłużył na to. Cokolwiek chciał zrobić, Remus nie miał zamiaru brać w tym udziału. A jednak… Wstał, okrył kołdrą szczelnie żonę, by zaspokoić wewnętrzną potrzebę chronienia jej i zszedł na parter. Minął Syriusza, który siedział nieprzytomnie w pogniecionej piżamie na kanapie, służącej mu jako łóżko. W milczeniu wszedł do kuchni i usiadł naprzeciw Teda.
— Mam wrażenie, że to zły sen… — mruknął Black, opierając się o framugę i spoglądając na nich zaspanym wzrokiem. — Wasza dwójka przy jednym stole i ja na doczepkę.
— Usiądź — polecił Ted, nie podnosząc na nich wzroku. Syriusz niewiele zrobił sobie z tego nakazu. Najwidoczniej nie miał zamiaru być posłusznym skoro ktoś śmiał obudzić go w środku nocy.
— Nie żebym miał coś przeciwko rodzinnej atmosferze, ale ta wymuszona sielanka zaczynała już być nudna — mruknął Syriusz, przewidując, że ta jak to określił ,,wymuszona sielanka” właśnie się skończyła. Każdy mógł się tego domyślić. I może dlatego Ted nie miał zamiaru owijać w bawełnę. Nic nie wyjaśnił, nie wysilił się nawet na tyle. Swoje plany oznajmił zaledwie jednym słowem:
— Odchodzę.
— Nie.
— Nie pytam o pozwolenie. To już postanowione — odburknął, ignorując protest Remusa. — Zniknę dzisiaj i nie wrócę tak długo, aż ta beznadziejna sytuacja się nie uspokoi.
— Nie możesz im tego zrobić — oburzył się Remus, uderzając pięścią w stół. Powinien był się domyślić, że wszystko wyglądało zbyt idealnie. — Co z Andromedą? Co z Dorą?
— Robię to właśnie dla nich!
— One nie przyjmą takiego wyjaśnienia! — warknął Remus, ale nie zrobiło to na jego teściu wrażenia.
— Nie spodziewam się tego — przyznał Ted. — Przyjdzie moment, że zrozumieją.
— Zacznijmy może od tego, co ty w ogóle do cholery zamierzasz, Ted? — zarządził głośno Syriusz, wyzbywając się resztek krótkiego snu. Spojrzał najpierw na Tonksa, potem na Remusa. Zgrzytał zębami, jakby próbował przełknął najohydniejsze przekleństwo. — Dopiero, gdy nam wszystko wyjaśnisz, pozwolę wam dalej się kłócić. Co ma znaczyć, że odchodzisz? — zadał najbardziej kluczowe pytanie i mrużąc oczy dodał: — Tak bez owijania w bawełnę, nie masz gdzie uciec.
— Mój znajomy, on też jest mugolakiem, powiedział mi, że zamierza się ukryć, żeby nie narażać rodziny. Zaproponował mi to samo — przyznał Ted, ledwo otwierając usta, jakby te słowa nie mogły mu przejść przez usta. — Zgodziłem się, bo to jedyne rozsądne wyjście.
— Kiedy to było? — warknął Remus, świdrując wzrokiem teścia. — Planujesz to od dawna…
— Podjąłem decyzję dwa dni po przejęciu Ministerstwa — wyjaśnił Ted, składając ręce na stole i kręcąc nerwowo z kciukami. — Wiedziałem, że będę musiał uciec, bo Andromeda nigdy by się nie zgodziła. Ułatwiłeś mi to.
Remus drgnął niespokojnie, zaciskając pięści. Teraz wszystko stało się jasne, a jego obawy nagle wyparowały. Zrozumiał zachowanie Teda, który od początku przewrotu planował tę noc. Tak chętnie zgodził się na przeprowadzkę, której nie chciał, a potem udawał całą tą radość, żeby uśpić ich czujność, a potem uciec. To było całkiem sprytne i dobrze przemyślane…
— Wykorzystałeś okazję, całe to zamieszanie pozwala ci zniknąć bez świadków.
— No prawie… — mruknął niechętnie Black. — Skoro chciałeś uciec to po co nas budziłeś? Trzeba było po prostu wyjść.
— Tak, to prawda… — stwierdził cicho Ted, ale nikt nie wiedział czy odpowiedział na słowa Remusa, czy raczej Syriusza, a może po prostu miał potrzebę, żeby się odezwać. — Ale nie mógłbym zostawić ich tak po prostu. Wiem, że one się z tym nie zgodzą, że będą chciały mnie szukać i zmusić do powrotu. Nie zrozumieją tego, że muszę to zrobić.
— Że niby my zrozumiemy? — warknął Black, krzyżując ręce na piersi i bujając się na krześle. — Remus doskonale zna moje zdanie na temat ucieczek dłuższych i krótszych od żony…
— Przyganiał kocioł garnkowi… — syknął Remus w jego stronę i w tym momencie ogarnęła go straszna wściekłość, bo zrozumiał, że Ted robi właśnie to, co zrobił Remus i niedawno również Syriusz. Uciekał od osoby, którą kocha, bo uważał, że tak właśnie powinien zrobić. Ted nie skomentował tych przytyków. Wpatrywał się w Lupina, próbując go przejrzeć, doszukać się w jego twarzy wszelkich odpowiedzi na jego wątpliwości. Chyba mu się to udało, bo nachylił się w stronę swojego zięcia i przemówił niezwykle spokojnym głosem:
— Zapewniałeś mnie, że zrobisz dla Dory wszystko i że będziesz dbał o jej bezpieczeństwo i bliskich jej osób. — Remus skinął głową na znak, że takie właśnie były jego słowa, ale w głębi duszy wiedział, że tym z gestem zgadza się na spełnienie jego prośby, którą i tak by spełnił. — Pozostawiam całe swoje życie w twoich rękach — powiedział Ted, a potem spojrzał na Blacka i dodał — w waszych rękach. W końcu chcąc, nie chcąc jesteśmy rodziną.
— Normalnie się wzruszyłem… — sarknął Black, krzywiąc twarz.
— Nie kpij — warknął Ted, garbiąc się znacząco i wbijając spojrzenie w stół. — Nie wiem czy mogę wam ufać, ale ufam moim kobietom, a one darzą was miłością i zaufaniem. — Podniósł wzrok na nich, a jego spojrzenie było tak przeszywające, wręcz błagalne. — Obiecajcie mi, że zapewnicie im bezpieczeństwo.
Obiecali. Było to oczywiste i bez tego przyrzeczenia. Zarówno Syriusz jak i Remus kochali je, byli gotowi poświęcić się dla nich bez reszty. Prędzej zginą, niż mieliby pozwolić by stała im się krzywda. Milczeli długo, wpatrując się we własne ręce, które bezczynnie leżały na stole. A przecież należało coś zrobić, jakoś zaplanować, ustalić cokolwiek…
— Co ty dokładnie zamierzasz? — zapytał Remus, przerywając ciszę.
— Będziemy się ukrywać — stwierdził Ted, a Lupin miał nieodparte wrażenie, że Tonks chciał wzruszyć ramionami, ale najwidoczniej wydało mu się to niestosowne w tej sytuacji. — Z dala od cywilizacji, od mugoli i czarodziejów, często zmieniając miejsce.
— Musimy wiedzieć, gdzie będziesz, żeby w razie czego cię ostrzec — zaoponował Remus, kręcąc głową, ale Ted zbył to krótkim:
— Zbędne ryzyko.
— Mógłbym cię wytropić… — zaoferował Remus, ale mina Teda wyrażała niezadowolenie. Lupin miał ochotę zakląć albo chociaż wywrócić oczami, jak to miała w zwyczaju Dora. To nie była dobra pora na dyskusję o jego likantropii. — Daruj sobie, mam taki węch, że przy odrobinie pomocy mógłbym cię odnaleźć w razie potrzeby. Musiałbyś zostawiać tylko trop…
— Wezmę to pod uwagę — zbył go Ted, ale Remus nie zdążył dalej ciągnąć tej rozmowy, bo wtrącił się Syriusz:
— Możesz też zostawiać wstążeczki na drzewach, wtedy to ja cię znajdę. No co? — spytał, najwyraźniej zdziwiony ich srogimi spojrzeniami.
— Wolałbym, żeby nie dało się mnie znaleźć — stwierdził Ted, a potem dodał ciszej: — To tymczasowe…
— Raczej niebezpieczne — poprawił go Remus, ale od razu westchnął ciężko. — Mamy im coś przekazać?
— Powiedz im, że… — Głos ugrzązł w gardle Teda Tonksa, a Remusa aż przeszedł dreszcz. Nie było słów, które mogłyby złagodzić ten ból. Wiedział o tym, bo musiał się z tym zmierzyć, za każdym razem, gdy patrzył w oczy Dory, wracając po kolejnych swoich wątpliwościach, które miały ją uchronić przed tym. Za to właśnie Ted go nienawidził, a teraz miał postąpić dokładnie tak samo. Tonks podniósł wzrok i przekazał słowa, które powinna usłyszeć jego rodzina: — Wrócę. Obiecuję im to. Wrócę jak najszybciej. Może jeszcze przed rozwiązaniem… — stwierdził, a na jego twarzy pojawił się niespodziewanie łagodny uśmiech. — Nie chcę przegapić narodzin wnuka.
Ted był przygotowany. Torba z jego rzeczami czekała już przy drzwiach. Remus domyślał się, że nie rozpakował niczego od tygodnia. Lupin zastanawiał się czy Andromeda dopatrywała się w tym czegoś niepokojącego, czy może zignorowała ten fakt. Musiał przyznać, że zarówno on jak i Syriusz starali się opóźnić odejście Teda na tyle, na ile to było możliwe. Na początek Black postanowił przetransmutować jego torbę w plecak. Twierdził, że to będzie wygodniejsze podczas podróży. Ted nie protestował, nie zrobił tego również wtedy, gdy Remus postanowił opróżnić spiżarnie z wszystkiego, co mogło się przydać podczas koczowniczego życia. Kiedy pakował suchy prowiant dla teścia, ciągle zastanawiał się, co mógłby jeszcze zrobić… Najchętniej zatrzymałby go. Nie chciał patrzeć na rozpacz Andromedy i Dory, które nawet nie miały okazji pożegnać się z Tedem. To na jego barkach ciążył obowiązek wyjaśnienia, co stało się nocą, gdy one spały otumanione rozcieńczonym eliksirem. A Dora… To było za wiele dla niej. Niedawno straciła mentora, musiała rozstać się z kuzynką, której losu nie byli pewni, a teraz jej własny ojciec… Ona nie będzie w stanie się z tym pogodzić, a Ted z pewnością nie dałby namówić się do zmiany decyzji. Remus nawet nie próbował go już zniechęcić, ale chciał mieć coś, co pozwoliłoby mu mieć pewność, że Ted Tonks gdziekolwiek by nie był, ciągle żyje…
— Głupim byłoby zapytać czy się nie rozmyśliłeś? — spytał Syriusz, gdy stali już przy drzwiach. Ted sięgnął po kurtkę wiszącą na wieszaku, a z jej rękawa wypadł granatowy szalik. Remus natychmiast się po niego schylił. Poczuł w dłoni miękki materiał i korzystając z nieuwagi Teda i Syriusza, wyciągnął niepostrzeżenie różdżkę. To była szybka decyzja. Jedno zaklęcie, które pomogłoby im odszukać Teda w razie potrzeby i którego nikt nie powinien wykryć.
— Bardzo głupim — odparł z udawanym uśmiechem Ted i podał rękę Blackowi. — Do zobaczenia, Syriuszu.
— Trzymam za słowo…
— Uważaj na siebie — powiedział Remus, podając mu szalik, który Ted natychmiast schował do kieszeni kurtki, a potem wymienili długie spojrzenie, któremu nie towarzyszyły żadne słowa, a jednak mówiło wiele. To była prośba, podziękowania i przeprosiny w jednym. Nie było żadnych wyjaśnień, ale Remus rozumiał doskonale, że coś w ich stosunkach właśnie się skończyło i gdy przyjdzie im się spotkać ponownie, zaczną z czystą kartą. Nim Ted odwrócił wzrok, szepnął jedynie:
— Uważaj na nie.
I kolejne spóźnienie... Wybaczcie! Ale jest! Jest rozdział i mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu.Ostatnie dni są trudne, bo ponownie nawiedził mnie Wirus, Którego Nazwy Nie Wolno Wymawiać i głównie śpię albo wegetuję w łóżku. Ufam, że będzie coraz lepiej, ale póki co nie mam na nic energii... A miałam takie ambitne plany w kwestii pisania...A skoro przy tym jesteśmy to... Kolejny rozdział (nie wiem czy tutaj, czy na Wilczym Krysztale) pojawi się pewnie w drugiej połowie lutego, a może nawet i na początku marca. W międzyczasie na pewno pojawią się dwa pierwsze rozdziały na Końcu Psot. No to chyba tyle z ogłoszeń parafialnych.Trzymajcie się cieplutko, Kochani!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz