Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty szósty z całą pewnością mogła potraktować za rok, którym jej życie kompletnie ją zaskoczyło i doprowadziło do miejsca, w którym nigdy nie planowała się znaleźć. Jednak czy żałowała tego wszystkiego, co się wydarzyło? Nie potrafiła odpowiedzieć. Chciałaby pozbyć się bólu, tęsknoty… Chciałaby posklejać złamane serce… Ale gdyby zmieniła jedną, nawet najmniejszą rzecz, to czy wszystko, co dobre, co dało jej tyle radości i miłości, wydarzyłoby się? Czy chciałaby ryzykować? Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić nieprzyjemne myśli. Nie czas na to.
— Zupełnie jakby nie było wojny, prawda? — spytała Lucy, odrywając spojrzenie od widoku za oknem. Tonks przytaknęła jej, patrząc, jak w oddali na niebie pojawia się deszcz fajerwerków. Niektórzy najwidoczniej nawet w obliczu aktualnych wydarzeń nie mogli odpuścić świętowania Nowego Roku. Lucy nalała im jeszcze po jednej szklaneczce whisky, a następnie poczochrała swoje blond loki i oznajmiła oficjalnym tonem: — Za dziewięćdziesiąty siódmy, oby okazał się mniej pochrzaniony niż miniony rok!
Równo wychyliły szkło i spojrzały na roziskrzone niebo. Już za dwa dni w wiosce pojawią się na nowo uczniowie, więc po prawdzie to były dla aurorów ostatnie chwile pewnego luzu. Na następny dzień Tonks rozpisała wszystkim zadania i każdy musiał się wyrobić do momentu zanim pociąg z uczniami zajedzie na stację w Hogsmeade. Jednak dzisiaj zaczynali kolejny rok i Smith dała jej wyraźnie do zrozumienia, że nie pozwoli jej spędzić tej nocy samotnie. Postawiła ją przed faktem dokonanym, a jako dowód jej decyzji świadczyć miała karafka z Ognistą Whisky, która powoli zaczynała się już kończyć, na jej biurku. Właściwie to cieszyła się z takiego obrotu spraw — samotne święta dały jej wystarczająco w kość.
— Powiedz mi — zaczęła Lucille, siadając na biurku, przy którym siedziała również Nimfadora — gdyby nie wojna, to myślisz, że jak wyglądałoby twoje życie? Może już miałabyś gromadkę rozwrzeszczanych, kolorowych dzieci z Moorem.
To były właśnie sprawy, o których Tonks wolała nie myśleć. Dla całego świata wojna zaczęła się w noc, w którą rozegrała się bitwa w Departamencie Tajemnic. Jednak dla niej i dla Zakonu Feniksa początek tego wszystkiego miał miejsce o wiele wcześniej. Pamiętała jakby to było dzisiaj, kiedy Moody spytał ją czy chce walczyć. Odpowiedziała bez wahania, tak samo jak zrobiła to Lucy, kiedy Nimfadora zadała jej to samo pytanie. Gdyby nie wojna, jej życie nie było by jej…
— Z Natem to nie jest tak… — odpowiedziała po chwili milczenia.
— Daj spokój, Tonks — uśmiechnęła się chytrze Lucy. — Chcesz mi powiedzieć, że boski Nate Moore, który ewidentnie ma na twoim punkcie hopla, nie robi na tobie żadnego wrażenia? Jesteś ślepa czy co? Widziałaś te jego idealne oczy, idealne włosy, idealny uśmiech i, o Merlinie, ten idealny dołeczek w podbródku? Podejrzewam, że cała reszta jest równie idealna i apetyczna…
Tonks mimowolnie uśmiechnęła się, widząc rozentuzjazmowaną Smith. Każde jej słowo było prawdą. Nate był idealny, robił na niej ogromne wrażenie. Gdyby tak nie było, to nie zgodziłaby się na spotkania z nim. Faktycznie dało się wyczuć między nimi jakąś chemię. Ale był jeden problem... Ona nie była idealna i jeśli miałaby być z kimś tak naprawdę, to on również musiał być nieidealny…
— Ah, więc o to chodzi… — westchnęła Lucille, przyglądając jej się z uwagą — jest Pan Idealny i jeszcze ktoś…
— Nie, nie ma nikogo więcej — zapewniła Tonks, dopijając resztę whisky. — To nie takie proste.
— Rozumiem — pokiwała głową. Po sekundzie zeskoczyła z biurka i pochwyciła karafkę po whisky. — Idę po kolejną.
— Aberforth nas znienawidzi — zauważyła Tonks, dziękując w duchu, że młodsza aurorka nie drążyła tematu.
— Skąd! Nas nie można nienawidzić, Tonks! — zapewniła ją Lucille, a następnie pochyliła się nad Tonks i pocałowała ją delikatnie w czoło. Nimfadora przymknęła oczy. Co za ironia… Młodsza Lucille obdarzyła ją tak matczynym gestem, jakby od lat czuwała nad jej życiem. — Nie wiem, co za dupek cię skrzywdził, ale jestem pewna, że tego żałuje.
— Nie mam już u ciebie żadnego poważania jako szefowa, prawda?
— Zupełnie… — zaśmiała się Lucy, kierując się w stronę drzwi. — Ale podziwiam cię jako człowieka!
Tonks nie rozumiała dlaczego dobry los postawił na jej drodze Lucille. Czy miała być zadośćuczynieniem za wszystko co złe w jej życiu. Czy w momencie, gdy została sama bez ukochanego, bez przyjaciół, to właśnie Lucy miała być rekompensatą? Z początku Nimfadora pomyślała, że może ma być dla dziewczyny mentorką, ale szybko zrozumiała, że ich relacja jest całkowicie partnerska. I tego właśnie potrzebowała. Kiedy inni odcinali się od niej, odsuwają od wszystkich spraw, trzęśli się nad nią jak nad jajkiem, Smith mówiła wprost, co myśli i stawiała ją do pionu. Może to właśnie jej Tonks zawdzięczała fakt, że nie załamała się kompletnie…
— Wiesz, co ja bym zrobiła, gdyby nie wojna? — spytała, zatrzymując się przy drzwiach, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. — Umówiła się z jakimś przystojnym Włochem. No co? — zdziwiła się, widząc pobłażliwe spojrzenie Tonks, która nie mogła uwierzyć w to, że kolejna zaprzyjaźniona z nią blondynka marzy o facecie z Italii. — Może nawet mimo wojny to się uda… W końcu w Londynie pojawi się cały oddział Włochów.
— Czekaj! Co?
— Napisałam ci o tym w ostatniej notce z zebrania — zauważyła Lucy, a Tonks przypomniała sobie, że nie zerknęła nawet do dokumentów. — Cały oddział z Włoch przyjeżdża w tym tygodniu.
Tonks wlepiła w nią spojrzenie. Dla niej to był kolejny oddział, kolejni czarodzieje, jakaś sensacja. Nie pamiętała przecież czasów, kiedy w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa pojawiła się trójka włoskich czarodziejów. Znała Esterę, jako miłą barmankę z Pubu pod Trzema Miotłami, ale nie miała okazji spotkać ani jej brata, ani męża. Jednak Tonks znała ich i to całkiem dobrze, a przyjazd Włochów dla niej oznaczał znacznie więcej niż dla kogokolwiek innego…
Sara…
***
— Kiedy byłam mała, moja babcia opowiadała mi co wieczór pewną opowieść — powiedziała spokojnie, siadając obok niego. Złapała go za rękę i uśmiechnęła się, czując równy puls. — To jedna z baśni Barda Beedle’a
Na szczycie wzgórza w zaczarowanym ogrodzie, otoczona wysokim murem i chroniona potężnymi zaklęciami tryskała Fontanna Szczęśliwego Losu. Raz do roku, między wschodem i zachodem słońca najdłuższego dnia, zaklęcia traciły swoją moc, a w murze otwierała się szczelina, by wpuścić do zaczarowanego ogrodu tylko jednego nieszczęśnika, którego odtąd można było nazwać nie lada szczęśliwcem, bo mógł się kąpać w wodach fontanny i zapewnić sobie szczęśliwy los na resztę życia.
W przeddzień owego dnia, wędrowały tam z całego kraju setki ludzi, by stanąć u stóp muru przed zachodem słońca. Mężczyźni, kobiety, bogacze i biedacy, młodzi i starzy, obdarzeni magiczną mocą i jej pozbawieni — wszyscy gromadzili się tam w zapadającym mroku. Każdy żywił nadzieję, że to jemu przypadnie w udziale wejście do zaczarowanego ogrodu o świcie następnego dnia. I zdarzyło się, że w noc, poprzedzającą ów świt, spotkały się tam trzy czarownice — każda obarczona nieszczęściem, mając nadzieję, że cudowna woda fontanny na zawsze je od ciężaru tych nieszczęść uwolni. Czekając na wzejście słońca, opowiadały sobie o swoich utrapieniach. Pierwsza — o imieniu Asza — cierpiała na chorobę, której nie potrafił wyleczyć żaden uzdrowiciel. Miała nadzieję, że dokonają tego wody fontanny, obdarzając ją długim i szczęśliwym życiem. Drugą — o imieniu Altheda — zły czarnoksiężnik obrabował z domu, majątku oraz różdżki. Miała nadzieję, że wody fontanny przywrócą jej magiczną moc i wybawią z nędzy. Trzecia — o imieniu Amata — została porzucona przez mężczyznę, którego bardzo kochała, co złamało jej serce. Miała nadzieję, że wody fontanny uwolnią ją od rozpaczy i tęsknoty. Kiedy trzy czarownice wysłuchały swoich żałosnych opowieści, uznały, że jeśli to przez którąś z nich otworzy swoje wrota zaczarowany ogród, spróbują razem wejść do środka i dotrzeć do cudownych wód fontanny.
I oto na niebie rozbłysł się pierwszy promień słońca, a w murze otworzyła się szczelina. Tłum zafalował i naparł do przodu, a każdy wykrzykiwał wniebogłosy, że to jemu należy się błogosławieństwo szczęśliwego losu. Przez szczelinę wysunęły się jak węże zaczarowane pnącza, prześlizgnęły się przez tłum i owinęły wokół pierwszej czarownicy — Aszy. Szybko chwyciła za nadgarstek drugą czarownicę — Althedę, a ta złapała mocno szatę trzeciej czarownicy — Amaty, a rozwiana szata Amaty zaczepiła się o zbroję posępnego rycerza, który siedział na wychudzonym koniu. Pociągnęły trzy czarownice przez szczelinę w murze razem z rycerzem, który spadł z siodła swojego wierzchowca. rześkie powietrze poranka wypełnił ryk zawiedzionego tłumu, a potem zapadła głucha cisza, gdy mur ogrodu zawarł ponownie swe podwoje...
Asza i Altheda były wściekłe na Amate, która przypadkowo pociągnęła za sobą rycerze.
— Przecież tylko jedna osoba może wykąpać się w fontannie! Już między nami trzema wybór byłby trudny, a teraz jest nas czworo…
Baron Pechowiec, jak nazwano rycerza w jego stronach, spostrzegł, że ma do czynienia z czarownicami, a nie będąc czarodziejem i nie mając zbyt wielkiej wprawy w walce na kopie lub miecze, uznał, że powinien się wycofać. Co też natychmiast głośno oznajmił. Na to z kolei obruszyła się Amata:
— Nie bądź tchórzem — zgromiła go. — Dobądź miecza rycerzu i pomóż nam dotrzeć do celu.
Tak więc trzy czarownice i pechowy rycerz ruszyli przez zaczarowany ogrod w ktorym po obu stronach zalanych słońcem ścieżek krzewiły się bujne rzadkie odmiany ziół, owoców i kwiatów. Bez przeszkód dotarli do stóp wzgórza, na którego szczycie tryskała fontanna szczęśliwego losu. Tu jednak czekała ich przykra niespodzianka. Wokół wzgórza owinięta była olbrzymia glizda — biała rozdęta i ślepa. Kiedy się zbliżyli, uniosła ku nim plugawy łeb i oznajmiła:
— Zapłać mi smakiem twojego bólu.
Baron Pechowiec dobył miecza i natarł na bestie, ale klinga pękła przy pierwszym uderzeniu. Potem Altheda zaczęła ciskać w glizdę kamieniami, a Asza i Amata wyciągnęły różdżki, miotając w nią najróżniejszymi zaklęciami. Lecz moc ich różdżek okazała się równie mało skuteczna, jak kamienie Althedy i stal rycerza. Glizda nie chciała ich przepuścić. Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej. A zrozpaczona Asza zaczęła płakać. I oto glizda wysunęła swój ohydny łeb do jej twarzy i spiła łzy, spływające Aszy po policzkach. A zaspokoiwszy pragnienie, odpełzła i zniknęła w jamie pośród traw.
Trzy czarownice i rycerz zaczęli się wspinać na wzgórze pewni, że dotrą do fontanny zanim nastanie południe. W połowie zbocza spotkała ich jednak druga, przykra niespodzianka — w ziemi wyryte były następujące słowa:
Zapłać im owocem swojej pracy.
Baron Pechowiec wyjął jedną monetę, którą posiadał i położył na trawiastym zboczu, ale moneta potoczyła się w dół i przepadła. Ruszyli dalej w górę, ale choć mijały godziny, nie zbliżyli się ani na krok do szczytu, a tajemniczy napis wciąż był przed nimi. Słońce minęło najwyższy punkt swojej wędrówki po niebie i zaczęło powoli opadać ku dalekiemu widnokręgowi. Altheda, która wyprzedzała ich w tej mozolnej wspinaczce, nie przestawała nawoływać by nie szczędzili sił, choć sama nie zbliżyła się do szczytu nawet o krok.
— Odwagi, przyjaciele! Nie poddawajcie się — zawołała, ocierając pot z czoła.
Kiedy krople jej potu zalśniły na ziemi, napis nagle zniknął. Stwierdzili, że teraz każdy krok znowu zbliża ich do celu. Uradowani z pokonania drugiej przeszkody, ruszyli ochoczo w górę, aż wreszcie dostrzegli z oddali fontannę połyskującą jak kryształ pośród kwiatów i drzew.
Zanim jednak do niej dotarli, drogę zagrodził im strumień, biegnący wokół szczytu wzgórza. Woda w nim była tak czysta, że bez problemu dostrzegli napis na gładkim kamieniu spoczywającym na dnie:
— Zupełnie jakby nie było wojny, prawda? — spytała Lucy, odrywając spojrzenie od widoku za oknem. Tonks przytaknęła jej, patrząc, jak w oddali na niebie pojawia się deszcz fajerwerków. Niektórzy najwidoczniej nawet w obliczu aktualnych wydarzeń nie mogli odpuścić świętowania Nowego Roku. Lucy nalała im jeszcze po jednej szklaneczce whisky, a następnie poczochrała swoje blond loki i oznajmiła oficjalnym tonem: — Za dziewięćdziesiąty siódmy, oby okazał się mniej pochrzaniony niż miniony rok!
Równo wychyliły szkło i spojrzały na roziskrzone niebo. Już za dwa dni w wiosce pojawią się na nowo uczniowie, więc po prawdzie to były dla aurorów ostatnie chwile pewnego luzu. Na następny dzień Tonks rozpisała wszystkim zadania i każdy musiał się wyrobić do momentu zanim pociąg z uczniami zajedzie na stację w Hogsmeade. Jednak dzisiaj zaczynali kolejny rok i Smith dała jej wyraźnie do zrozumienia, że nie pozwoli jej spędzić tej nocy samotnie. Postawiła ją przed faktem dokonanym, a jako dowód jej decyzji świadczyć miała karafka z Ognistą Whisky, która powoli zaczynała się już kończyć, na jej biurku. Właściwie to cieszyła się z takiego obrotu spraw — samotne święta dały jej wystarczająco w kość.
— Powiedz mi — zaczęła Lucille, siadając na biurku, przy którym siedziała również Nimfadora — gdyby nie wojna, to myślisz, że jak wyglądałoby twoje życie? Może już miałabyś gromadkę rozwrzeszczanych, kolorowych dzieci z Moorem.
To były właśnie sprawy, o których Tonks wolała nie myśleć. Dla całego świata wojna zaczęła się w noc, w którą rozegrała się bitwa w Departamencie Tajemnic. Jednak dla niej i dla Zakonu Feniksa początek tego wszystkiego miał miejsce o wiele wcześniej. Pamiętała jakby to było dzisiaj, kiedy Moody spytał ją czy chce walczyć. Odpowiedziała bez wahania, tak samo jak zrobiła to Lucy, kiedy Nimfadora zadała jej to samo pytanie. Gdyby nie wojna, jej życie nie było by jej…
— Z Natem to nie jest tak… — odpowiedziała po chwili milczenia.
— Daj spokój, Tonks — uśmiechnęła się chytrze Lucy. — Chcesz mi powiedzieć, że boski Nate Moore, który ewidentnie ma na twoim punkcie hopla, nie robi na tobie żadnego wrażenia? Jesteś ślepa czy co? Widziałaś te jego idealne oczy, idealne włosy, idealny uśmiech i, o Merlinie, ten idealny dołeczek w podbródku? Podejrzewam, że cała reszta jest równie idealna i apetyczna…
Tonks mimowolnie uśmiechnęła się, widząc rozentuzjazmowaną Smith. Każde jej słowo było prawdą. Nate był idealny, robił na niej ogromne wrażenie. Gdyby tak nie było, to nie zgodziłaby się na spotkania z nim. Faktycznie dało się wyczuć między nimi jakąś chemię. Ale był jeden problem... Ona nie była idealna i jeśli miałaby być z kimś tak naprawdę, to on również musiał być nieidealny…
— Ah, więc o to chodzi… — westchnęła Lucille, przyglądając jej się z uwagą — jest Pan Idealny i jeszcze ktoś…
— Nie, nie ma nikogo więcej — zapewniła Tonks, dopijając resztę whisky. — To nie takie proste.
— Rozumiem — pokiwała głową. Po sekundzie zeskoczyła z biurka i pochwyciła karafkę po whisky. — Idę po kolejną.
— Aberforth nas znienawidzi — zauważyła Tonks, dziękując w duchu, że młodsza aurorka nie drążyła tematu.
— Skąd! Nas nie można nienawidzić, Tonks! — zapewniła ją Lucille, a następnie pochyliła się nad Tonks i pocałowała ją delikatnie w czoło. Nimfadora przymknęła oczy. Co za ironia… Młodsza Lucille obdarzyła ją tak matczynym gestem, jakby od lat czuwała nad jej życiem. — Nie wiem, co za dupek cię skrzywdził, ale jestem pewna, że tego żałuje.
— Nie mam już u ciebie żadnego poważania jako szefowa, prawda?
— Zupełnie… — zaśmiała się Lucy, kierując się w stronę drzwi. — Ale podziwiam cię jako człowieka!
Tonks nie rozumiała dlaczego dobry los postawił na jej drodze Lucille. Czy miała być zadośćuczynieniem za wszystko co złe w jej życiu. Czy w momencie, gdy została sama bez ukochanego, bez przyjaciół, to właśnie Lucy miała być rekompensatą? Z początku Nimfadora pomyślała, że może ma być dla dziewczyny mentorką, ale szybko zrozumiała, że ich relacja jest całkowicie partnerska. I tego właśnie potrzebowała. Kiedy inni odcinali się od niej, odsuwają od wszystkich spraw, trzęśli się nad nią jak nad jajkiem, Smith mówiła wprost, co myśli i stawiała ją do pionu. Może to właśnie jej Tonks zawdzięczała fakt, że nie załamała się kompletnie…
— Wiesz, co ja bym zrobiła, gdyby nie wojna? — spytała, zatrzymując się przy drzwiach, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. — Umówiła się z jakimś przystojnym Włochem. No co? — zdziwiła się, widząc pobłażliwe spojrzenie Tonks, która nie mogła uwierzyć w to, że kolejna zaprzyjaźniona z nią blondynka marzy o facecie z Italii. — Może nawet mimo wojny to się uda… W końcu w Londynie pojawi się cały oddział Włochów.
— Czekaj! Co?
— Napisałam ci o tym w ostatniej notce z zebrania — zauważyła Lucy, a Tonks przypomniała sobie, że nie zerknęła nawet do dokumentów. — Cały oddział z Włoch przyjeżdża w tym tygodniu.
Tonks wlepiła w nią spojrzenie. Dla niej to był kolejny oddział, kolejni czarodzieje, jakaś sensacja. Nie pamiętała przecież czasów, kiedy w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa pojawiła się trójka włoskich czarodziejów. Znała Esterę, jako miłą barmankę z Pubu pod Trzema Miotłami, ale nie miała okazji spotkać ani jej brata, ani męża. Jednak Tonks znała ich i to całkiem dobrze, a przyjazd Włochów dla niej oznaczał znacznie więcej niż dla kogokolwiek innego…
Sara…
***
— Kiedy byłam mała, moja babcia opowiadała mi co wieczór pewną opowieść — powiedziała spokojnie, siadając obok niego. Złapała go za rękę i uśmiechnęła się, czując równy puls. — To jedna z baśni Barda Beedle’a
Na szczycie wzgórza w zaczarowanym ogrodzie, otoczona wysokim murem i chroniona potężnymi zaklęciami tryskała Fontanna Szczęśliwego Losu. Raz do roku, między wschodem i zachodem słońca najdłuższego dnia, zaklęcia traciły swoją moc, a w murze otwierała się szczelina, by wpuścić do zaczarowanego ogrodu tylko jednego nieszczęśnika, którego odtąd można było nazwać nie lada szczęśliwcem, bo mógł się kąpać w wodach fontanny i zapewnić sobie szczęśliwy los na resztę życia.
W przeddzień owego dnia, wędrowały tam z całego kraju setki ludzi, by stanąć u stóp muru przed zachodem słońca. Mężczyźni, kobiety, bogacze i biedacy, młodzi i starzy, obdarzeni magiczną mocą i jej pozbawieni — wszyscy gromadzili się tam w zapadającym mroku. Każdy żywił nadzieję, że to jemu przypadnie w udziale wejście do zaczarowanego ogrodu o świcie następnego dnia. I zdarzyło się, że w noc, poprzedzającą ów świt, spotkały się tam trzy czarownice — każda obarczona nieszczęściem, mając nadzieję, że cudowna woda fontanny na zawsze je od ciężaru tych nieszczęść uwolni. Czekając na wzejście słońca, opowiadały sobie o swoich utrapieniach. Pierwsza — o imieniu Asza — cierpiała na chorobę, której nie potrafił wyleczyć żaden uzdrowiciel. Miała nadzieję, że dokonają tego wody fontanny, obdarzając ją długim i szczęśliwym życiem. Drugą — o imieniu Altheda — zły czarnoksiężnik obrabował z domu, majątku oraz różdżki. Miała nadzieję, że wody fontanny przywrócą jej magiczną moc i wybawią z nędzy. Trzecia — o imieniu Amata — została porzucona przez mężczyznę, którego bardzo kochała, co złamało jej serce. Miała nadzieję, że wody fontanny uwolnią ją od rozpaczy i tęsknoty. Kiedy trzy czarownice wysłuchały swoich żałosnych opowieści, uznały, że jeśli to przez którąś z nich otworzy swoje wrota zaczarowany ogród, spróbują razem wejść do środka i dotrzeć do cudownych wód fontanny.
I oto na niebie rozbłysł się pierwszy promień słońca, a w murze otworzyła się szczelina. Tłum zafalował i naparł do przodu, a każdy wykrzykiwał wniebogłosy, że to jemu należy się błogosławieństwo szczęśliwego losu. Przez szczelinę wysunęły się jak węże zaczarowane pnącza, prześlizgnęły się przez tłum i owinęły wokół pierwszej czarownicy — Aszy. Szybko chwyciła za nadgarstek drugą czarownicę — Althedę, a ta złapała mocno szatę trzeciej czarownicy — Amaty, a rozwiana szata Amaty zaczepiła się o zbroję posępnego rycerza, który siedział na wychudzonym koniu. Pociągnęły trzy czarownice przez szczelinę w murze razem z rycerzem, który spadł z siodła swojego wierzchowca. rześkie powietrze poranka wypełnił ryk zawiedzionego tłumu, a potem zapadła głucha cisza, gdy mur ogrodu zawarł ponownie swe podwoje...
Asza i Altheda były wściekłe na Amate, która przypadkowo pociągnęła za sobą rycerze.
— Przecież tylko jedna osoba może wykąpać się w fontannie! Już między nami trzema wybór byłby trudny, a teraz jest nas czworo…
Baron Pechowiec, jak nazwano rycerza w jego stronach, spostrzegł, że ma do czynienia z czarownicami, a nie będąc czarodziejem i nie mając zbyt wielkiej wprawy w walce na kopie lub miecze, uznał, że powinien się wycofać. Co też natychmiast głośno oznajmił. Na to z kolei obruszyła się Amata:
— Nie bądź tchórzem — zgromiła go. — Dobądź miecza rycerzu i pomóż nam dotrzeć do celu.
Tak więc trzy czarownice i pechowy rycerz ruszyli przez zaczarowany ogrod w ktorym po obu stronach zalanych słońcem ścieżek krzewiły się bujne rzadkie odmiany ziół, owoców i kwiatów. Bez przeszkód dotarli do stóp wzgórza, na którego szczycie tryskała fontanna szczęśliwego losu. Tu jednak czekała ich przykra niespodzianka. Wokół wzgórza owinięta była olbrzymia glizda — biała rozdęta i ślepa. Kiedy się zbliżyli, uniosła ku nim plugawy łeb i oznajmiła:
— Zapłać mi smakiem twojego bólu.
Baron Pechowiec dobył miecza i natarł na bestie, ale klinga pękła przy pierwszym uderzeniu. Potem Altheda zaczęła ciskać w glizdę kamieniami, a Asza i Amata wyciągnęły różdżki, miotając w nią najróżniejszymi zaklęciami. Lecz moc ich różdżek okazała się równie mało skuteczna, jak kamienie Althedy i stal rycerza. Glizda nie chciała ich przepuścić. Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej. A zrozpaczona Asza zaczęła płakać. I oto glizda wysunęła swój ohydny łeb do jej twarzy i spiła łzy, spływające Aszy po policzkach. A zaspokoiwszy pragnienie, odpełzła i zniknęła w jamie pośród traw.
Trzy czarownice i rycerz zaczęli się wspinać na wzgórze pewni, że dotrą do fontanny zanim nastanie południe. W połowie zbocza spotkała ich jednak druga, przykra niespodzianka — w ziemi wyryte były następujące słowa:
Zapłać im owocem swojej pracy.
Baron Pechowiec wyjął jedną monetę, którą posiadał i położył na trawiastym zboczu, ale moneta potoczyła się w dół i przepadła. Ruszyli dalej w górę, ale choć mijały godziny, nie zbliżyli się ani na krok do szczytu, a tajemniczy napis wciąż był przed nimi. Słońce minęło najwyższy punkt swojej wędrówki po niebie i zaczęło powoli opadać ku dalekiemu widnokręgowi. Altheda, która wyprzedzała ich w tej mozolnej wspinaczce, nie przestawała nawoływać by nie szczędzili sił, choć sama nie zbliżyła się do szczytu nawet o krok.
— Odwagi, przyjaciele! Nie poddawajcie się — zawołała, ocierając pot z czoła.
Kiedy krople jej potu zalśniły na ziemi, napis nagle zniknął. Stwierdzili, że teraz każdy krok znowu zbliża ich do celu. Uradowani z pokonania drugiej przeszkody, ruszyli ochoczo w górę, aż wreszcie dostrzegli z oddali fontannę połyskującą jak kryształ pośród kwiatów i drzew.
Zanim jednak do niej dotarli, drogę zagrodził im strumień, biegnący wokół szczytu wzgórza. Woda w nim była tak czysta, że bez problemu dostrzegli napis na gładkim kamieniu spoczywającym na dnie:
Zapłać mi skarbem swojej przeszłości.
Baron Pechowiec, próbował przepłynąć strumień na swojej tarczy, lecz ta natychmiast zatonęła. Trzy czarownice wyciągnęły go z wody, po czym próbowały przeskoczyć przez strumień, ale każda musiała uznać to za niemożliwe. A tymczasem słońce coraz bardziej zbliżało się do widnokręgu. Zaczęły więc roztrząsać znaczenie napisu na kamieniu. I Amata pierwsza pojęła, o co chodzi. Za pomocą różdżki wydobyła z pamięci wszystkie wspomnienia szczęśliwych chwil spędzonych ze swoim utraconym kochankiem i wrzuciła je do wody. Wartki nurt porwał je natychmiast, a przejście przez strumień okazało się teraz dziecinnie proste.
I oto w promieniach zachodzącego słońca połyskiwały przed nimi wody fontanny, tryskającej pośród ziół i kwiatów, tak pięknych jakich jeszcze nigdy żadne z nich nie widziało. Nadszedł czas by postanowić, kto skąpie się w zaczarowanych wodach. Zanim jednak zdążyli dokonać wyboru, wątła Asza padła bez zmysłów na ziemię — wyczerpana wspinaczkę na wzgórze, była już bliska śmierci. W szlachetnym porywie chcieli ją zanieść do fontanny, ale pogrążona w agonii Asza błagała, by jej nie dotykali. Wówczas Altheda zaczęła pospiesznie zrywać zioła, które uznała w tym przypadku za najbardziej skuteczne. Wymieszała je z wodą w manierce Barona Pechowca i wlała eliksir w usta Aszy. Gdy tylko Asza przełknęła eliksir, natychmiast powstała, co więcej znikły wszystkie choroby, które przywiodły ją do zaczarowanego ogrodu
— Jestem uzdrowiona! Nie potrzebuję już fontanny. Niech w jej wodach wykąpie się Altheda.
Ale Altheda była zajęta zbieraniem ziół do fartucha.
— No, skoro potrafię uleczyć tę chorobę, szybko stanę się bogata. Niech się wykąpie Amata.
Baron Pechowiec skłonił się i wskazał fontannę Amacie. Ale ona potrząsnęła głową — strumień spłukał z niej cały żal do utraconego kochanka. Zrozumiała też, że było on okrutnikiem i że tracąc go, tylko na tym zyskała.
— Szlachetny panie, to ty musisz się wykąpać w wodach fontanny w nagrodę za twoją rycerskość.
Tak więc rycerz wstąpił do sadzawki w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i wykąpał się w wodach fontanna szczęśliwego losu, zdziwiony, że to właśnie na niego, takiego pechowca, padł wybór. Kiedy słońce zniknęło za widnokręgiem, Baron Pechowiec wyszedł spod fontanny, promieniejąc radością i dumą, po czym rzucił się do stóp Amaty, która była najszlachetniejszą i najpiękniejszą dziewczyną, którą kiedykolwiek spotkał. Zarumieniony ze szczęścia poprosił ją o rękę i serce, a Amata równie jak on szczęśliwa, uświadomiła sobie że oto znalazła mężczyznę godnego jej miłości.
Trzy czarownice i rycerz zeszli ze wzgórza ramie w ramie i odtąd wszyscy czworo żyli długo i szczęśliwie. A żadne z nich nawet nie podejrzewało, że wody fontanna szczęśliwego losu wcale nie były zaczarowane…
— Uwielbiałam tę opowieść i zawsze marzyłam, by odnaleźć drogę do takiej fontanny. I chyba ją znalazłam — powiedziała, ściskając mocniej dłoń mężczyzny. — To ty jesteś moim szczęściem.
***
Nigdy z taką ulgą nie przyjął faktu, że wrócił do lasu. Te nieszczęsne święta przekonały go, że nie ma już dla niego miejsca w mieście. Jednak to wywołało w nim jeszcze więcej wątpliwości… Zastanawiał się, co powinien zrobić po skończeniu misji. Zakon nie oczekiwał od niego, że spędzi w lesie resztę życia. Miał się dowiedzieć, co naprawdę knuje Greyback, ilu wilkołaków z nim współpracuje i czy są realnym zagrożeniem w ich wojnie. Lupin osobiście dopisał do listy swoich zadań zniechęcenie jak największej liczby swoich towarzyszy do udziału w bitwie. Wydawało mu się to łatwiejsze, niż gdyby miał ich wrogo nastawić względem Fenrira. Jednak co potem? Co jeśli mu się uda? Miał wrócić, jak gdyby nigdy nic do Londynu, do miasta, w którym nie potrafił już normalnie funkcjonować? Do ludzi, z którymi łączyła go już tylko wspólna przeszłość? Do braku perspektyw, bo przecież nigdy społeczeństwo nie będzie go traktować normalnie? Po co? Coraz bardziej przyzwyczajał się do myśli, że jeżeli uda mu się spełnić zadanie, a wojna się skończy, to on zostanie w lesie. Zaczął przecież budować swój dom i miał tutaj ludzi, do których mógł wrócić.
Jego szybszy powrót sprawił, że Meg nieco mu odpuściła, chociaż musiał jej wynagrodzić swoją świąteczną nieobecność. Wyczuwał jednak, że w zachowaniu Owen coś się zmieniło. Próbowała to ukryć, niekiedy bardzo skutecznie, ale coraz częściej zauważał smutek na jej twarzy. Kobieta znikała, jakby potrzebowała odizolować się od niego na trochę, a gdy wracała dawała do zrozumienia, że potrzebuje jego bliskości jeszcze bardziej. A on dawał jej wszystko, czego chciała, bo nie mógł patrzeć na jej smutek.
Zapinał w pośpiechu koszulę, Maggie spojrzała na niego z politowaniem. Ich niewielka sypialnia, którą urządzili w chatce Moona, ledwo mieściła puchowe posłanie. Mimo że przestrzeń była naprawdę klaustrofobiczna, to jednak Remus wolał po stokroć dusić się w tej klitce, niż budować kolejny szałas i z ulgą przyjął, że propozycję Andrew, który również i jego przyjął pod swój dach. Czuł jednak, że własne cztery kąty przydałyby się jemu i Maggie. Uśmiechnął się po kobiety, która wywróciła jedynie oczami i przekręciła się na drugi bok. Lupin dałby się jej namówić i z chęcią został jeszcze chwilę w ich łóżku, gdyby nie fakt, że doskonale słyszał, kto odwiedził ich dom. A wyczekiwał tego gościa już od dłuższego czasu.
— Witaj, Remusie! Nie chciałem wam przeszkadzać! — przywitał go Greg i puścił mu znacząco oko, gdy tylko zamknął drzwi.
— Nie przeszkadzasz, dobrze cię widzieć — odparł Lupin i podał mężczyźnie dłoń na przywitanie. Jego spojrzenie spoczęło na książce, która leżała na stole tuż przed Andrew. — Może masz ochotę się przejść? Jest dzisiaj całkiem ciepło, pokazałbym ci mój dom…
— Słyszałem, że zacząłeś budowę w środku zimy — zauważył mężczyzna. Pogładził się po pokaźnym brzuchu, po czym zamknął książkę i zawołał: — W takim razie w drogę! Dziękuję, Andrew, że poświęciłeś mi swój czas.
— Ciągle tu siedzę, czasu mam aż nadto — mruknął Moon i zasępił się. — Jak skończycie, będziemy musieli porozmawiać, Remusie.
Lupin skinął głową, a potem poczekał, aż Greg weźmie swoją książkę i razem wyszli z chaty. Szli przez las w kierunku miejsca, które Remus wybrał na swoją budowę, rozprawiając o pogodzie i nadchodzących ociepleniach. Lupin podziwiał tego człowieka, jego optymistyczne podejście do świata i z każdą minutą, którą razem spędzili, miał coraz więcej oporów przed zrobieniem tego, co zamierzał.
— To tutaj! — Remus wskazał na szkielet domu, który czekał, aż go tylko skończy. — Nie jest największy, ale…
— Dla ciebie i Meg starczy — zauważył mężczyzna, podchodząc do niewysokiego murku z kamienia i usiadł na nim, kładąc książkę na kolanach. — Czyli zostajesz na stałe?
— Dlaczego pytasz?
— Z ciekawości — odparł Greg, wzruszając ramionami, a przy jego tuszy wyglądało to nieco komicznie.
— Czy ja też mogę o coś spytać? — Mężczyzna przytaknął skinieniem głowy. — Chodzi o twoją córkę. O wszystkie dzieci, bo podobno jest ich więcej. Myślałem, że dziedziczą likantropię…
— Tak, to faktycznie dziwne… Nie przeszkadza nam to — odpowiedział Greg, spoglądając w górę na korony drzew, które zimą były nagie. — Znaczy to, że Via będzie wilkołakiem, było dla nas tak samo oczywiste jak to, że będzie miała niebieskie oczy. Tymczasem, jak już ci mówiłem jest całkowicie normalna. To jest dziwne, ale kochamy ją. Byliśmy przerażeni, że może skrzywdzimy ją w czasie pełni, ale wiesz… instynkt nie pozwolił. Via jest bezpieczna nawet, gdy my jesteśmy przemienieni.
— To niezwykłe — westchnął Lupin. — Przeczytałem chyba wszystkie książki o wilkołakach i nie znalazłem tam nigdy takiej informacji.
— A czy którąś z nich napisał wilkołak? — Remus zadumał się chwilę i musiał przyznać, że nie, żaden z autorów nie wiedział z czym łączy się wilkołactwo. Jednak jego głowę zajęła inna myśl.
— Ile tu jest takich dzieci?
— Niewiele — westchnął i otworzył swoją książkę. Była zrobiona własnoręcznie, nieco krzywo, a tabelki w niej były zapisane węglem. Remus zerknął Gregowi przez ramię. Kilka pierwszych stron zawierało informacje o mieszkających w lesie wilkołakach: imiona, nazwiska, pochodzenie, daty urodzenie, niekiedy śmierci i przyjazdu do lasu. Greg przejechał palcem, zatrzymując się przy kilku rubrykach. — Dwanaścioro, najstarsze ma już siedem lat, a najmłodsze urodziło się na jesień.
— Ta książka, to spis wszystkich w lesie?
— Tak, a także powód mojej wizyty, bo jeśli planujesz zostać na stałe, to chciałbym cię wpisać — zauważył mężczyzna.
— Greyback ci kazał?
— Czy polecił mi stworzyć spis wilkołaków, tak. Robię to z chęcią, ale nie dlatego, że Fenrir wyznaczył mi to zadanie. Lubię patrzeć na to, jak rozwija się nasza społeczność, a to jest dowód, że tak się właśnie dzieje. Wydaje ci się, że Fenrir ma tu władzę absolutną?
— A tak nie jest?
— Oczywiście, że nie… — zapewnił go Greg. — On ma takie wrażenie, spędził nas wszystkich tutaj, zapewne miał w tym jakiś swój cel. Większość przestała wierzyć w jego misję zjednoczenia nas już dawno, ale to dzięki niemu się spotkaliśmy i zaczęliśmy tworzyć wspólnotę. Może się uważać za najważniejszego spośród nas, ale tak nie jest… Terror nigdy nie będzie skuteczny na dłuższą metę.
— A jednak nadal jesteście mu podlegli — zauważył Remus, patrząc przenikliwie na Grega. — Co byście zrobili, gdyby kazał wam iść na wojnę?
— Więc to jednak prawda… Chcesz wojny.
— Oczywiście, że nie! Skąd ten pomysł?
— Kiedy pojawiłeś się w lesie, zaburzyłeś trochę nasz świat — wyjaśnił mężczyzna, patrząc na niego równie wnikliwie co on. — Nie był idealny, Fenrir zezwalał, a nawet namawiał do kradzieży, morderstw, ale z tym dało się żyć, bo większości to nie dotyczyła, ale ty… Trzymałeś się z boku, nie chciałeś z nami rozmawiać, ale zła sława wyprzedziła cię. Wraz z tobą, Remusie, pojawiły się plotki o wojnie z czarodziejami. Nie chcemy jej, chcemy żyć. Mamy rodziny dzieci, nie możemy tego stracić! Więc teraz ty mi powiedz, jakie masz żądania wobec nas?
— Ja i Fenrir jesteśmy we wrogich obozach, ciągle się dziwię, że jeszcze mnie nie zabił — powiedział Remus, nie odpowiadając na pytanie Grega. — Faktycznie, z początku moje pojawienie się było ściśle związane z wojną. Nie chciałem was namawiać na udział w niej, wręcz odwrotnie… Ale nie zastałem tu żadnej armii… Co prawda miałem wrażenie, że wyjątkowo sympatyzujecie z Greybackiem, ale nie widziałem w was zagrożenie, pod warunkiem, że nie ma pełni.
— Więc?
— Nie mam żadnych żądań, Greg. Oczekuję tylko, że gdy przyjdzie czas, zostaniecie tutaj i nadal będziecie tworzyć swoją społeczność. Greyback nie jest przywódcą, na jakiego zasługujecie, on wcale was nie zna…
— Benjamin również tak mówi — westchnął Greg, a gdy spostrzegł pytające spojrzenie Remusa, dodał: — Benjamin Rivers, mieszka niedaleko nas, a jego syn Ian bawi się z Vią. Świetny facet, ma prawdziwy dar przewodzenie. Gdybyśmy mieli tu demokratyczne wybory, to on zostałby samcem alfa. Ma za złe Fenrirowi, że próbuje nas wplątać w magiczną wojnę. Generalnie nie przepada za wami… no wiesz, czarodziejami.
— Nie dziwię się, magiczna polityka jest dość surowa wobec wilkołaków — przyznał Lupin, a potem wziął głębszy oddech. To był jedyny moment, kiedy mógł o to prosić. — Greg, czy pożyczyłbyś mi tę książkę? Ja muszę wiedzieć ile osób może sprzymierzyć się z Greybackiem.
— Podejrzewałem, że to o spis ci chodzi… — mruknął niezadowolony i zaczął zaznaczać coś w tabelach, jednak tak, by Remus tego nie zauważył. — Widzisz, jestem tu już od jakiś piętnastu lat, sądziłem, że resztę życia spędzę sam. Nie jestem już młody, nigdy nie byłem też na zbyt urodziwy, ale uważam się za poczciwego człowieka. Staram się pomagać… Kiedy w lesie pojawiła się Melody, była zagubiona, przerażona, a ja pokazałem jej, jak można sobie tu poradzić — powiedział, a Remus od razu zobaczył analogie między ich związkiem, a jego i Meg. — Mel jest młodsza ode mnie o dwadzieścia dwa lata, nigdy nie pomyślałem, że będzie ze mną, ale pokochałem ją. Są wśród nas silni i młodzi mężczyźni, którzy bardziej do niej pasowali, ale ona wybrała mnie, wiedząc jaki jestem. I mamy razem dziecko. Moja żona i córka są dla mnie całym światem, Remusie. Zrobię wszystko, by chronić moją rodzinę! — mówiąc to, podał Remusowi książkę. Lupin przyjął ją ze zdziwieniem. Nie wiedział, co powiedzieć. Czy miłość Grega do jego młodej żony i dziecka, pozwoliła mu poniekąd zdradzić swoich towarzyszy? Czy chęć ochrony rodziny pozwoli mu również inaczej przeciwstawić się Greybackowi?
— Dziękuję ci, wierzę, że to pozwoli mi jakoś nie dopuścić wojny do tego lasu…
— Nadal nie rozumiesz, dlaczego wszyscy tutaj nie czują odrazy do Fenrira — powiedział Greg, wstając z murku. Remus próbował pochłonąć każdą informację z księgi, jednak było ich zbyt dużo. Wyciągnął niepostrzeżenie różdżkę i skopiował dokument, tak by Greg tego nie zauważył. Potem zamknął oryginał i spojrzał na mężczyznę. — Łatwiej jest zaakceptować swojego wilka, gdy pogodzisz się z obecnością takiej bestii.
***
Remus schował spis wilkołaków najlepiej, jak potrafił i od razu przekazał informację o sytuacji bezpośrednio do Dumbledore’a. Statystyki ciągle krążyły mu po głowie. Był wdzięczny Gregowi za to, że udostępnił mu informację i że zaznaczył w dodatku tych, których powinien się obawiać.
Osiemdziesiąt dziewięć wilkołaków w lesie.
Dwanaścioro dzieci.
Dziesięciu niedołężnych starców.
Trzydzieści cztery kobiety.
Trzydziestu trzech mężczyzn.
Pośród nich dwudziestu dziewięciu było czarodziejami.
Greybacka popierało lub było do tego skłonnych szesnaście magicznych i dziesięciu mugolskich wilkołaków. Razem z Greybackiem dwudziestu siedmiu.
Nie wierzył w to, że w końcu udało mu się coś osiągnąć. Miał nazwiska wilkołaków, które sympatyzowały z Fenrirem, był w stanie z każdym porozmawiać. Wybadać czy faktycznie z ich strony istniało realne zagrożenie. Układał w głowie plan, co i jak po kolei zrobi, kiedy wracał do chaty Andrew. Nie zapomniał, że stary Moon prosił go o rozmowę, chociaż teraz kompletnie nie miał do tego głowy.
Zastał starca, tak jak go zostawił, siedzącego na starym fotelu pod kraciastym pledem. Remus zastanawiał się czy Andrew ma jeszcze w ogóle siły by się ruszać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek widział mężczyznę poruszającego się o własnych nogach.
— Długo kazałeś na siebie czekać — mruknął, gdy tylko Remus wszedł do środka. Jego bystre oczy śledziły każdy jego ruch spod krzaczastych brwi.
— Faktycznie, zajęło mi to dłużej niż myślałem — odpowiedział, siadając naprzeciw Moona. — O czym chciałeś ze mną porozmawiać?
— Najpierw ty zadaj pytanie, które chodzi ci cały czas po głowie.
— Chodzi o dzieci — wyrzucił z siebie, a Andrew zlustrował jego twarz spojrzeniem. — Całe życie myślałem, że wilkołactwo jest dziedziczne. Było tyle badań… Dzieci wilkołaków również nimi były, no może nie zawsze, ale nie bez powodu istnieje niepisana zasada, żebyśmy się nie rozmnażali.
— Chcesz mi powiedzieć, że ty i Meg planujecie dzieci, czy może raczej nagle okazało się, że jeden z twoich głównych argumentów przeciwko akceptacji siebie, jest błędny? — spytał brutalnie Andrew, a Remus już miał odpowiedzieć, że nie o to chodzi, gdy starzec podniósł rękę i go uciszył. — Nie odpowiadaj i tak nasłucham się was za wiele… Myślisz, że te szczeniaki nie są wilkołakami, bo się nie przemieniają?
— A tak nie jest?
— Dlaczego ty jesteś taki durny? — zapytał, kręcąc głową. — Chodzi o przynależność! Oni wszyscy tworzą jedną watahę, rozumiesz? Brak przemian nie powinien nikogo wykluczyć. Tak jak ciebie nikt nie powinien wykluczać z powodu wilkołactwa w tym twoim, czarodziejskim światku. Te dzieciaki… One są i zawsze będą wilkołakami! Nic tego nie zmieni...
— Tak jak nic nie zmieni tego, że jestem czarodziejem…
— I wilkołakiem — dodał Andrew. — I całkiem dobrym człowiekiem. Głupim, ale dobrym…
— Nie byłem zbyt pojętnym uczniem — zauważył Remus, wykręcając sobie palce.
— To prawda, ale i tak najlepszym ze wszystkich, jakich miałem — zauważył wilkołak, łapiąc Remusa za ramię, a jego uścisk był znacznie silniejszy, niż można było to podejrzewać. — A miałem ich aż dwóch. Fenrir nie był godny mojej wiedzy…
— A ja jestem?
— Jeśli nie ty, Remusie, to nikt. Powiedz, pamiętasz, co ci mówiłem o powstaniu wilkołaków?
— Tak — odpowiedział natychmiast Lupin. — Ludzie zmieszali się z czystokrwistymi wilkołakami, takimi jak ty.
— Widzisz, niektórzy nie byli wilkołakami, nie odziedziczyli wilczego genu, ale los pokierował nimi tak, że zyskali inną moc…
— Byli czarodziejami? — zgadywał Remus, a Moon pokiwał nieznacznie głową.
— Macie te swoje magiczne sztuczki, machacie bez sensu patykami i chodzicie w durnych kapeluszach, ale macie niekiedy przydatne pomysły… Eliksiry, zielarstwo… — wymieniał, nie spuszczając wzroku z Lupina. — Mój daleki krewny, był tak zrozpaczony faktem, że likantropia go ominęła, że popadł w obłęd. Mógł pozwolić, by ktoś go przemienił, ale rozumiał z czym to się łączy. Nie mógłby przemieniać się w dowolnym momencie, tak jak prawdziwe wilkołaki. Postanowił wykorzystać swoje magiczne zdolności.
— Stworzył eliksir zmieniający w wilkołaka? — zapytał zszokowany Lupin. Nie mógł w to uwierzyć. Przecież to było niemożliwe! Dopiero niedawno udało się wynaleźć wywar tojadowy, który łagodził skutki przemiany, a prace nad nim ponoć trwały całe lata… Gdyby czarodzieje mieli taki materiał badawczy jak eliksir wywołujący przemianę, antidotum wynaleziono by znacznie szybciej. To oznaczało, że można by stworzyć lekarstwo.
— Nie do końca… Liczył na to, że jego wątpliwe pochodzenie z rodziny wilkołaków zapewniło mu choć odrobinę wilczego genotypu. Eliksir miał spotęgować jego moc i umożliwić mu przemiany — sprostował Moon, opierając się wygodnie. — Jednak w jego ciele nie było ani odrobiny wilka. Myślał, że mu się nie powiodło. Mylił się!
— Chcesz powiedzieć, że istnieje eliksir wywołujący przemianę u wilkołaków w dowolnym momencie?
— Powiem nawet więcej — rzekł Moon i nachylił się do Remusa tak, że teraz prawie stykali się głowami. — Wiem, jak go przygotować.
***
Miał sen… Chociaż po takim czasie gubił się w tym, co było jawą, a co snem. Dni zlewały się z nocami, czas jednocześnie pędził bezlitośnie do przodu i wlókł się, jakby miał zaraz zatrzymać się w miejscu. Nie liczył, ile dni, tygodni, miesięcy, a może nawet lat minęło od tego feralnego wypadku. Wszystko było zamazane… Jak z oddali dochodziły do niego głosy, czuł jak ludzie dotykają jego ciała, jak ona go dotyka… Chociaż zastanawiał się też czy to wszystko, co czuje i słyszy, nie jest przypadkiem wymysłem jego wyobraźni.
W tym śnie był on, James i Remus. Była pełnia, ale mimo to Lupin nadal pozostawał człowiekiem, co prawda wyglądającym na chorego. A Potter w świetle księżyca zdawał się mieć w sobie coś z ducha. Spotkali się przy wejściu do Hogwartu. Oprócz ich trójki, był ktoś jeszcze. Kobieta… A przynajmniej tak mu się wydawało. Nie potrafił określić jaki ma kolor oczu czy włosów, jakiej jest figury, wydawała się rozpływać jak we mgle. Słyszał tylko jej głos, a jego brzmienie napawało go pewnością, że to najpiękniejsza kobieta, jaką w swoim życiu spotkał.
— Fontanna szczęśliwego losu — powtarzał piękny głos.
Trójka Huncwotów i piękna nieznajoma, zgodnie wkroczyli do zamku i zaczęli błądzić po szkolnych korytarzach w poszukiwaniu celu, który ona wyznaczyła. Po drodze James i Syriusz snuli plany, co się wydarzy, gdy tylko zanurzą się w magicznych wodach. James — opowiadał, że on i Lily na nowo się znajdą, że śmierć rozłączyła ich na zbyt długo i w końcu spotkają się w tym drugim życiu. Remus — marzył o wyleczeniu z choroby, by mieć możliwość zaczęcia na nowo i odnalezienia swojego szczęścia.
— Przecież na Mapie Huncwotów nigdy nie było takiej fontanny — zauważył, a jego towarzysze spojrzeli na niego nieprzeniknionym wzrokiem. — Nie znajdziemy jej.
— Straciłeś już wszystko, Łapo — odpowiedział James. — Chcesz stracić nawet nadzieję?
Nie odpowiedział. Szli dalej prowadzeni przez piękną nieznajomą, która śpiewała pieśń tak cudowną, że nawet on poczuł jak drga mu serce. Nie miał powodu by iść dalej, ale nie zostawi przyjaciół, a ponad wszystko nie chciał oddalić się od niej…
Dotarli do łazienki, w której niegdyś straszyła Jęcząca Marta, jednak teraz wyglądała zupełnie inaczej. Wypełniała ją roślinność tak różnorodna i piękna, że bliżej było temu miejscu do polany leśnych driad niż szkolnej ubikacji. Pośrodku, tam gdzie powinny znajdować się umywalki, stała fontanna, z której pluskała radośnie woda.
James zrobił krok do przodu, a w tym momencie powietrze zakołysało się i zewsząd dało się słyszeć, jak ktoś woła:
— James! Tak długo na ciebie czekałam!
— To Lily, w końcu ją znalazłem — zauważył rozanielony Potter, a z każdym słowem było go coraz mniej. — Nie potrzebuję już wód fontanny, bo odnalazłem kobietę, którą kocham. Niech Remus się w nich wykąpie.
Lecz Lupin nie skorzystał. Przyglądał się jak jeden z kwiatów, którego płatki co rusz zmieniały swój kolor, ciasno oplata kamień księżycowy. Uklęknął przed nim i dotknął go. Wtedy cała choroba, która naznaczyła jego oblicze zniknęła, a kwiat rozkwitł jeszcze bardziej.
— Już tego nie potrzebuję — powiedział. — Zrozumiałem, że moje szczęście było blisko, wystarczy, że wyciągnę po nie rękę… To musisz być ty, Syriuszu!
Ale on również nie chciał wykąpać się w wodach fontanny. Nie wierzył w jej magiczną moc. W końcu nie było jej na Mapie Huncwotów. Pokręcił przecząco głową, a potem chwycił w ramiona piękną nieznajomą. Wpatrywał się w nią próbując dojrzeć, choć delikatny zarys twarzy, chciał spojrzeć jej w oczy, gdy mówił:
— To ty jesteś Fontanną Szczęśliwego Losu! To ty jesteś moim szczęściem! Nie spocznę dopóki cię nie odnajdę!
Kochani,
Póki mam czas - piszę i zobaczymy, jak długo taki stan rzeczy się utrzyma.
Z kwestii organizacyjnych, chciałabym poinformować, że nie będę poprawiać starych rozdziałów, tak jak to miałam w zwyczaju kiedyś. Obawiam się, że mogłoby to zabić całą wenę, jaką posiadam. Co prawda boli mnie fakt, że nie uczynię z tego opowiadania poprawionej, spójnej całości, ale cóż... Wiem, że część z Was odświeżała sobie stare rozdziały i nadal tu jesteście, co znaczy, że nie jest aż tak źle.
Kolejną kwestią jest to, że niedługo pyknie nam tutaj 100 000 wyświetleń. Czy to dużo, czy mało - nie oceniam, ale chciałam uczcić to wydarzenie i przygotować jakąś ilustrację. I tu zadanie dla Was! Powiedzcie mi proszę, które wydarzenie z tego opowiadania chcielibyście zobaczyć w formie ilustracji? Czekam na pomysły!
Zaczęłam też, za Waszą namową, wrzucać to opowiadanie na Wattpadzie, żeby trochę poszerzyć zasięgi. Nie jestem nadal w 100% przekonana, ale może warto spróbować? I tak Blogger jest na pierwszym miejscu w serduszku!
No i żeby nikt się nie czepiał: w rozdziale użyłam opowiadanie pt.: Fontanna Szczęśliwego Losu. Jest ono autorstwa pani Rowling, nie moją, ale akurat mi tutaj pasowało. :)
Ściskam mocno, AT
Aż boję się pomyśleć, co mógłby zdziałać taki eliksir, gdyby wpadł w niepowołane ręce. Swoją drogą Andrew zaserwował Remusowi piękną, iście couchową, gadkę o przynależności, ale w żaden sposób nie odpowiedział na jego pytanie (albo jestem ślepa - jest taka opcja, mam okulary do wymiany). Zupełnie jak moja profesorka od hiszpańskiego z liceum. Na każde pytanie odpowiadała pięć minut, nie udzielając przy tym odpowiedzi.
OdpowiedzUsuńCzy z tej opowieści wynika, że czarodzieje wyrodzili się z wilkołaków? Dobrze rozumiem?
Czyżby Syriusz nam się powoli wybudzał? Mam nadzieję, ktoś wreszcie powinien naprawić ten bałagan ;).
Myślę, że na uczczenie 100 000 wyświetleń bardzo by się nadawała niekanoniczna miniaturka ze spotkaniem Meg i Tonks. Kto jest za? ;)
Jeżeli chodzi o poprawianie, to myślę, że faktycznie lepiej to póki co zostawić poprawienia na jakiś spokojniejszy czas. Poprawki nie uciekną, a pisz, póki masz na to chęci i czas. Zawsze będziesz mogła do nich wrócić, gdy już zamkniesz opowiadanie.
Ściskam mocno,
Morri
Taki już jest ten Andrew, wyjątkowo tajemniczy... Remus chyba nigdy nie uzyska wszystkich odpowiedzi, albo takich wypowiedzianych wprost.
UsuńNie, nie chodziło mi o to, że czarodzieje wywodzą się od wilkołaków (chociaż jakby to dobrze ogarnąć, to byłby świetny wątek!), ale że zrodzeni z człowieka i wilkołaka czystej krwi z czasem tracili swoją wilczą naturę, a że mieszali się dalej, to pojawiali się wśród nich tacy, którzy odziedziczyli zdolności magiczne z drugiej strony, że tak powiem.
Syriusz się wybudzi, to Wam obiecuję z ręką na sercu, ale jeszcze trochę musicie poczekać... Bo mam w głowie wizję idealnego momentu, kiedy to ma się wydarzyć i idealnych słów, które wypowie Black. No ale to jeszcze minie trochę czasu...
Ah, bardziej chodziło mi o ilustrację, ale no miniaturka... Trochę boję się postawić te dwie kobiety obok siebie. Nie miałabym chyba pomysłu godnego takiego spotkania.
Ściskam jeszcze mocniej!
Myślę, że skoro udało Ci się wykreować tak wspaniałe postacie, to i bez problemu postawisz je obok siebie. Np po I bitwie o Hogwart, jak Remus decyduje się na bycie z Tonks i pod jego nieobecność do jego domu wpada Meg i zastaje tam Dorę. Okoliczności masz, reszta zależy od Ciebie :)
UsuńNo, nieźle! Takiego rozdziału na pewno się nie spodziewałam. Troszkę brakowało mi Tonks i jej perypetii, ale rozumiem, że trzeba było trochę zahamować.
OdpowiedzUsuńTo opowiadanie JKR jest piękne, mam w posiadaniu Baśnie Barda i czytałam nie jeden raz, ale to, jak użyłaś tej jednej opowieści tutaj, jest na prawdę trafione! 👌
W końcu coś się dzieje u Remusa i mega się cieszę, a jednocześnie ekscytuje tym, co może być dalej. Choć Meg też mi brakowało. Polubiłam za to Grega i myślę, że dużo wilkolaków przejdzie na stronę pokoju. Nie wspominałam tego wcześniej, ale odkąd tylko, wiele lat temu zaczęłam czytać to opowiadanie, to starego Moona wyobrażam siebie, jako takiego wysłużonego indianina z dłuższym siwymi włosami i koniecznie w indiańskim ponczo! XD Nie wiem, czy Ty gdzieś to tak odpisałaś, czy to jakieś moje wyobrażenia, nie wiem dlaczego. Daj znać! XD
Widzę, że powoli kreujesz już jakiś kolejny wątek dla Łapy, czyli że w końcu się obudzi?! 😍 Byłoby cudownie, w końcu "parę lat" na to czekamy, haha! Czyżby Syrius zaczął potem szukać nieznajomej ze snu i także znalazł miłość? ❤ Trzymam kciuki za niego, bo chłopak wiele przetrwał i jak mało kto zasługuje na miłość!
No i kolejne pytanie, kiedy w końcu przeczytamy o spotkaniu Tonks i Remusa? Będę czekać niecierpliwie!
Co do ilustracji to mam problem. Tutaj było tyle wspaniałych scen i nie sposób podać tylko jednej, więc podam kilka, może któraś Tobie też zapadła w pamięć i się zdecydujesz. Ja bym głosowała za scenami:
1. Gdzie Tonks i Remus są u niego w domu i są razem, po bitwie w departamencie. 😍
2. Pokazać jakoś scenę, kiedy Remus po raz pierwszy się przemienił przy Tonks. To moznabyloby ciekawie przedstawić.
3. Scena w szpitalu, ta, gdzie Remus odchodzi od Tonks po poznaniu prawdy o dziecku. Tu by można było uchwycić emocje, choć byłaby to smutna ilustracja. 😔
Nie wiem, czy nie zauważyłam, czy co, ale mogłabyś dać link do swojego wattpada, albo podać swoją nazwę użytkownika, bym mogła Cię znaleźć i polecić innym? 👌
Dużo weny życzę i wysyłam mnóstwo uścisków! 😘😘
Olga
Jestem zdecydowanie za ilustracją numer jeden!
UsuńBaśnie Barda są cudowne, mądre, można z nich wyciągnąć ciekawe prawdy życiowe i przede wszystkim stworzyć fantastyczne opowiadania na ich podstawie (wspomnę tu tylko cudowne opowiadanie Serce Wybrańca, które można znaleźć na Bloggerze).
UsuńMoon dla mnie zawsze będzie miał twarz Johna Hurta ;)
Syriusz jeszcze trochę pośpi, ale jak się obudzi, to pożyje chłopak, obiecuję!
Co do spotkania Remusa i Tonks, mogę powiedzieć, że jeszcze kilka rozdziałów (jakieś 5) trzeba poczekać. Ale u każdego z osobna, będzie się sporo działo!
Propozycję ilustracji są cudowne, najchętniej wybrałabym wszystkie! <3
Cieszę się, że ten pomysł przypadł Ci do gustu!
Dziękuję, że polecasz moje opowiadanie, to naprawdę wiele dla mnie znaczy <3
Dobra, mam małą obsuwę. Ale nadrabiam życie! Zarywanie nocek psuje to do listy...
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Morri, że opowiadanie można poprawić, jak już zostanie skończone. Chociaż to będzie dużo roboty... Ale można to wtedy poprawić na raz, podopisywać lub poskreślać jakieś zdania, opatrzyć ilustracjami (:D) i skleić w jednego pdfa, gdyby ktoś tak wolał sobie poczytać. Tak zostało zrobione z Żoną dla Śmierciojada i sama mam takie plany. Jeśli skończę swoje dziełko kiedyś :')
O mój boru, to użycie tej baśni tutaj jest cudowne. Abstrahując od baśni, która jest bardzo mądra (kocham baśnie o efekcie placebo :')), doskonale została wpleciona w ten rozdział. Kim jest kobieta, która jest rozwiązaniem? Uzdrowicielką? Miłością życia? A może totalnie przekornie Bellą, bo to ona rzuciła zaklęcie? Chociaż to się kłóci ze szczęściem, mniejsza. Tyle pytań, tak mało odpowiedzi!
Swoją drogą, co do motywu baśni w opowiadaniach - ja dzisiaj zaserwuję sobie chyba sesyjkę z Wielką Księgą Baśni Rosyjskich, bo mój Remus wybiera się niedługo na jakieś ognisko i muszę przygotować jakieś wilcze legendy... A to jest taka inspiracja!
Jestem jeszcze ciekawa, o kim była ta scenka z baśnią właściwą. O jakiś niesprecyzowanych osobach, czy może jednak ten wątek wróci? Może to o Sarze?
Och, czekam na spotkanie Sary i Tonks! Tyle się zmieniło... Czy Tonks w końcu wszystko komuś wyzna?
Co dalej będzie z Nate'em? Jak się rozstaną? Czy to już niedługo? Co się dzieje z Meg, czyżby dotarło do niej coś, co jeszcze nie dociera do Remusa?
Andrew Moon <3 Mądrzy ludzie zawsze w cenie. Szkoda tylko, że Remus jest niereformowalny po całości. Co się stanie z tym eliksirem? Czy Greyback o nim wie? Czy umie go stworzyć?
Co do książek o wilkołakach, celne pytanie. To trochę tak jak z polską polityką, największymi znawcami są ci, których dana rzecz w ogóle nie dotyczy... Przepraszam, musiałam!
Wątek, że czarodzieje powstali z wilkołaków byłby niesamowity, ale trudny. Kurczę, zrobiłoby się z tego coś w stylu aktualnych przepychanek chrześcijan z Żydami! O nie, polityka i religia w jednym komentarzu, naprawdę nie jest dobrze...
To ja chyba będę kończyć. Co do ilustracji, to w pierwszej chwili pomyślałam właśnie o przemianie Remusa w obecności Tonks. To było tak dawno, byłoby świetną celebracją. Ale potem, już w trakcie pisania komentarza, stanął mi w głowie obraz Tonks świętującej Boże Narodzenie z Aberforthem. Och! To byłoby piękne.
Kochana, jest cudownie, wspaniale i niesamowicie. Pisz dalej! Żyj dalej! Życie jest piękne!
Pozdrawiam cieplutko wszystkich Czytających
Atria Adara
Wszystkie te baśnie są bardzo mądre i piękne! Zastanawiam się, co czytano małym psycholom z bzikiem na punkcie czystości krwi? Bo gdyby czytano im te baśnie, to świat byłby lepszy!
UsuńKomu miałaby się wygadać Tonks, jak nie najlepszej przyjaciółce?
Co do Nate'a to on lubi takie akcje, że znika, a potem nagle się pojawia. Bez obaw ;)
Co ty taka polityczna się zrobiłaś? Kobieto, to jest strefa bezpartyjna! XD
Kochana, przez Ciebie mam wyrzuty sumienia, że nie przewidziałam zbyt dużej roli dla Aberfortha...
Ściskam <3
Mam jeszcze większą obsuwę, niż Atria, ale już piszę szybciutko!
OdpowiedzUsuńZnowu zaczyna się akcja i powiem Ci, że to mnie mega cieszy! Niech wróci Sara i najlepiej ten beznadziejny Charlie. Jak się pojawił na pogrzebie Amelii to był wielki przyjaciel a potem ani słowa!
Kochana,jak ja się cieszę, że mamy coś z perspektywy Syriusza! Niech sobie jeszcze leży, jeśli go obudzisz, to niech sobie śni, a w tym Twoim odpowiednim momencie niech nastąpi wielki powrót :D Zastanawia mnie czy pociągniesz jakoś ten wątek, w którym Syriusz ma świadomość, że James i Lily nie są razem w zaświatach i cierpią.
Remus w końcu poczynił kamień milowy! Ahhh, niech się dzieje, niech się dzieje, podoba mi się tu wszystko tak jak dawniej! Remus posiadł poważną wiedzę, ciekawe jak długo będzie jeszcze żył Andrew. Może coś przypuszcza, może wie, że już odchodzi. W każdym razie dobrze, że Greyback o niczym nie wie, to działa na korzyść Zakonu. Kto wie, może Dumbledore będzie chciał z tego skorzystać. Podejrzewam, że wojna lasu niestety nie ominie, Greyback na to nie pozwoli.
Narobiłaś mi ochoty na Baśnie Barda Beedle'a! Coś czuję, że w najbliższym czasie będą u mnie na tapecie!
Dzięki wielkie na ten rozdział i mam nadzieję do zobaczenia wkrótce!
Trzymaj się Mora! Jest super!
Zapomniałam! Jeśli chodzi o tę scenkę to mi stanął przed oczami obraz, gdy Tonks podczas pełni odkrywa, że jej rana się otwiera. Druga myśl podoba mi się jednak bardziej - pogrzeb Amelii, gdy wyczarowywali patronusy - to była piękny moment <3
UsuńPomysł Atrii z Bożym Narodzeniem w Świńskim Łbie też jest świetny!
Nie mogę się doczekać, by zobaczyć co wybrałaś :D
Buziaki!
Magda
Przesadzacie z tymi obsuwami! Ważne, że wgl czytacie!
UsuńSara wróci, ale Charlie pojawi się dopiero na wielkie święto w Norze.
Wątku o Lily i Jamesie nie pociągnę, to był po prawdzie tylko sen...
Cieszę się, że temat eliksiru wzbudził w Was tyle emocji, bo ten wątek będzie miał wiele wspólnego z pewnym bardzo kulminacyjnym wydarzeniem!
Buziaki!
Nie napisałam tego wcześniej, ale przyszło mi teraz do głowy, że dobrze prowadzisz gadki Grega z Remusem i w ogóle postać tego wilkołaka, bo mam nadzieję, że Lupin przejrzy na oczy, że różnica wieku, itd nie ma znaczenia i w końcu do niego dotrze, że Tonks też to nie przeszkadza. Poza tym, sama sprawa z tym, że dzieci wilkolakow są normalne, to też daje mega nadzieję, że można przekazać życie bez ryzyka. Kurde, niech Remus zacznie myśleć! Sorki, że do-komentowałam jeszcze te dwa zdania, ale mnie to frustrowało! 😜
OdpowiedzUsuńOlga
Cieszę się, że ktoś zwrócił na to uwagę :)
UsuńKurcze kompletnie nie wiem co powiedzieć... Powiem po prostu, że rozdział cudowny, nie mogę się doczekać kontynuacji... Nie wiedziałam, że to będzie kiedykolwiek możliwe, ale ten rozdział dał mi pewnego rodzaju motywację, żebym nie poddała się w mojej obecnej sytuacji i dalej walczyła, bo uświadomiłam sobie, że mimo wszystko jest warto... Dziękuję Ci za to ogromnie. Życzę dużo zdrowia i weny. Pozdrawiam LumosNox <3
OdpowiedzUsuńTo ja nie wiem, co powinnam powiedzieć!
UsuńMoja droga, nie poddawaj się nigdy! Zawsze warto walczyć!
Ściskam mocno! <3
Nie poddam się, obiecuję <3 Dziękuję :*
Usuń