24.03.2024

157) Rozliczenie i oczekiwanie

 Coś było w zgliszczach bitewnych, że przyciągały ludzki wzrok. Potrafiły zahipnotyzować swoim milczeniem i widokiem krwi wchłaniającej się w ziemię, naznaczając ją raz na zawsze. Gruz i popiół leniwie pokładały się w każdym zakamarku, z pozoru przykrywając wszystko zapomnieniem. 

Tym razem Remus też nie potrafił odwrócić wzroku.

Wpatrywał się z bólem w zniszczone miasteczko, które w promieniach słońca wyglądało jeszcze bardziej przerażająco niż zeszłej nocy. Czuł na całym ciele ciarki. Katował się tym uczuciem od wschodu. Gdy tylko wrócił do ludzkiej postaci i nie wiadomo skąd w jego rękach, a później na nim znalazły się czyste ubrania. Stał w tym jednym miejscu, spoglądając na pogorzelisko.

Gdyby nie dym, który unosił się nad ziemią z powalonych budynków, mógłby sądzić, że to miasteczko od lat jest opustoszałe… I może taki los je właśnie czekał. Może w wyniku pełni stało się widmowym miejscem, które już nigdy nie zatętni życiem, nie rozbrzmi w nim nic poza płaczem i krzykiem, które do teraz słyszał w swojej głowie. 

Wydarzyło się tak wiele, a on nie umiał już zadawać sobie pytania dlaczego? Było to całkowicie bezsensowne, bo każda odpowiedź zdawała się równie nieludzka i pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, by uznać ją jako dobry argument. Mógł jedynie zadawać pytanie, czy dało się tego w jakikolwiek sposób uniknąć?

Jak przez mgłę przez te wszystkie godziny widział migające postaci zabezpieczające to, co przetrwało, wydobywające ze zgliszczy zwłoki zmarłych, układając je z szacunkiem, by wkrótce bliscy albo mugolskie władze pochowały ich. Choć zapewne zinwigilowane Ministerstwo pod dowództwem śmierciożerców zadba o to by nikt nie pamiętał, do czego tak naprawdę doszło tej nocy.

Dla nich, dla mugoli stanie się to kolejnym, niewyjaśnionym wybuchem gazu albo innym kataklizmem, który skończył się tragicznie… Dla niego była to kolejna pełnia… Pierwsza od dawna, którą miał wspominać z dreszczem przerażenia. 

Ciche szepty członków Zakonu, odgłosy teleportacji, długie spojrzenia, które czuł na swoich plecach, niczym palący pręt na skórze… Nic nie potrafiło go ruszyć z miejsca. Przez chwilę miał nawet wrażenie, że został w miasteczku sam, wpatrując się w krwawą plamę na środku głównej ulicy, którą ziemia chłonęła z minuty na minutę coraz bardziej. 

Nie wyobrażał sobie, że mógłby wrócić teraz do domu, odwrócić wzrok… Z masochistyczną wręcz tendencją, próbował zapamiętać każdy najmniejszy szczegół, by nigdy nie zapomnieć do czego zdolne są przepełnione złością i żądzą krwi wilkołaki, do czego Greyback potrafi zmusić podległych sobie ludzi, do czego on nigdy w życiu nie zgodzi się przywyknąć. I by pamiętać, że mimo swojej likatropi, on nigdy nie będzie taką bestią. Utrwalał w pamięci ten widok, jako przypomnienie i przestrogę. 

Spokojne i równe kroki wydały mu się wyjątkowo wyraźne. Nie dobiegały z oddali, kierowały się ku niemu. Przez odór krwi, przedzierały się charakterystyczne zapachy medykamentów, które w jego świadomości przypisane były do jednej osoby. 

Nie był pewien, ale Altheda zjawiła się w miasteczku chyba tuż przed świtem. Nie wiedział czy znowu otworzyła szpital w domu Szalonookiego. Nie wiedział czy znów przyjęła pod dach swój i Syriusza kolejne ofiary wojny. Wiedział jednak, że zjawiła się na miejscu, by nieść pomoc nielicznym, którzy zostali, bo nie udało ich się przenieść. Teraz stanęła również obok niego. Nie rozumiał tutaj po co. 

— Wracajmy do domu — powiedziała cicho, a jej głos i tak rozdzierał pobitewną ciszę jak grom w burzową noc — pomogłam, komu mogłam. — To wyznanie nie było ani pocieszające, ani też przygnębiające. W obliczu wydarzeń z pełni wydawało się zupełnie nijakie. Nic nie było w stanie podnieść Remusa na duchu, żadne wyznanie, żadne zapewnienie… — Nikt z tych, którzy przeżyli, nie został ugryziony, a inni…

— Ilu? — spytał Lupin, przerywając jej w takim momencie, w którym jej samej zabrakło słów. 

— Remusie… — westchnęła ciężko uzdrowicielka, a za tym kryło się znacznie więcej. Nie chciała o tym mówić, nie chciała podawać szczegółów i dokładnych wyliczeń, chociaż on doskonale wiedział, że Farewell jest na tyle skrupulatna, że doskonale znała statystyki minionej pełni.

— Ilu, Althedo? — zapytał znacznie dosadniej, ignorując dobre chęci kobiety, która wolała nie dokładać mu zmartwień i powodów do wyrzutów sumienia. Nie obwiniał jej, ale też nie był wdzięczny. Nie chodziło o to, że chciał wiedzieć. Po prostu musiał. — Powiedz… 

— Dwadzieścia siedem ciał w tym… — przyznała w końcu, ale przez usta jej nie przeszło jedyne znane im nazwisko. 

W tym Giuseppe Rossi, dopowiedział w myślach czując, jak poczucie winy zżera go od środka. Nie mógł sobie tego wybaczyć. Nie potrafił, chociaż w chwili, gdy to się stało, nie miał możliwości by zareagować. W tamtej chwili nie, ale mógł zrobić coś wcześniej, bardziej ogólnie. Przecież zżerało go przeczucie, intuicja podpowiadała mu, że coś się wydarzy. On jako jedyny rozumiał całkowicie to, co może przynieść ze sobą pełnia. 

Powinien był wybić Kingsleyowi z głowy ten absurdalny pomysł. Nie byli w stanie uratować tego miasta, ono było z góry skazane na zagładę. Zginęło przecież dwadzieścia siedem osób. Zakon Feniksa rzucił się niemal na pewną śmierć i ostatecznie Rossi wpadł w jej otchłań. 

Giuseppe był przecież zbyt młody na śmierć… Nie miał nawet trzydziestu lat. I na Boga… tej nocy zostawił w domu żonę i niespełna dwuletniego synka. Jak Remus miał teraz spojrzeć Esterze w oczy? Co mógłby jej powiedzieć, by nie zabrzmiało to żałośnie i obraźliwie? Jak wilkołak mógłby pocieszać wdowę po człowieku, którego inny wilkołak rozszarpał na strzępy? I jak on sam miał teraz wrócić do domu, przytulić się do żony i wsłuchać w bicie serca maleństwa w jej łonie? 

Nie trudno było domyślić się, co chodzi po jego głowie. Altheda nie potrzebowała czytać w jego myślach, by odczytać to z wyrazu jego twarzy.

— Nie miałeś na to wpływu. 

— Ale mogę mieć — stwierdził w odpowiedzi na to naiwne spostrzeżenie. Wiedział doskonale, że nie cofnie czasu i nie przywróci nikomu życia. Nie miał takiej mocy, by ożywić Giuseppa, nie zwróci go Esterze i Luce, chociaż zrobiłby wszystko, by mieć taką możliwość. Krzywdy, które się dokonały, zostaną z nimi już na zawsze. On mógł zrobić tylko jedno. To, po co właściwie tam przyszedł i co znów mu się nie udało. Nie wiedział kiedy czy w trakcie nowiu, czy kolejnej pełni, za pomocą różdżki czy własnymi kłami, wiedział natomiast, że prędzej czy później ukręci łeb bestii, która była winna temu wszystkiemu. — Przysięgam, że następnym razem zabiję Greybacka.

Jego słowa, obietnica rzucona w przestrzeń rozbrzmiała głośno i dosadnie. Nie widział twarzy Althedy, która stała tuż za nim, nie mógł dostrzec jej zmęczenia i przygnębienia, krwi na jej rękach i ubraniach, której nie zdążyła z siebie jeszcze zmyć. Jednak miał wrażenie, że Farewell zawiesiła smętnie głowę, kręcąc nią. 

— Nie chciej zabijać, Remusie — powiedziała łagodnie, jakby wcale przed chwilą nie poprzysiągł przy niej, że odbierze komuś życie, co dla każdego człowieka, a już zwłaszcza uzdrowiciela, który trudnił się jego ratowaniem, było pogwałceniem wszelkich praw i moralności. Ona go nie potępiała, ale Remus czuł też, że nie potrafiła go zrozumieć. — To nie leży w twojej naturze. 

Parsknął obcesowo, bo słowa Althedy zabrzmiały zupełnie nieadekwatnie do rzeczywistości.

— Już nie raz zabiłem… — przyznał zdziwiony brakiem skruchy u siebie. Czuł wciąż smak krwi w ustach, miał ją pod paznokciami. Spiął wszystkie mięśnie, bo do teraz pamiętał, jak złapał w swoje szczęki tego wilkołaka, który odebrał życie Rossiemu i przegryzł mu tętnice, a jego ciepła krew trysnęła na wszystko dookoła. — Tej nocy także. 

— To co innego… — próbowała dalej Altheda, ale tym razem znów nie dał jej dokończyć. 

— Śmierć to śmierć. 

Proste i oczywiste stwierdzenie powinno było zakończyć tą rozmowę, nie pozostawić miejsca na rozwlekanie i dywagowanie na temat tego czyja śmierć i przez kogo zadana mniej brutalna i okrutna. Odbieranie życia było jednocześnie niemożliwie trudne, ale też i proste… A w tej prostocie tym bardziej nieludzkie. 

— Mylisz się — obstawała przy swoim Altheda, a jej łagodny głos był niczym powiew wiatru, który w tym momencie wyjątkowo drażnił skołatane nerwy Remusa. — Życie można odebrać na wiele sposobów, a nie każdy można nazwać morderstwem. Nie jesteś mordercą — zapewniła go dobitnie. — Syriusz też nie jest mordercą. Nikt z nas nim nie jest. Nie czerpiemy z tego przyjemności. Ratujemy życie innych, robimy, co musimy. Przybyłeś tutaj nie z chęci mordu… — stwierdziła, a on drgnął, bo jej słowa nie były zgodne z prawdą. Chciał zabić Greybacka. Chciał zakończyć to raz na zawsze. Chciał odebrać komuś życie, ale Altheda nie pozwoliła mu powiedzieć tego na głos. — Przybyłeś, bo czułeś, że jesteś w stanie stawić czoła zagrożeniu, któremu nikt inny by nie podołał. Zrobiłeś to, bo wiedziałeś, że są tu ludzie, którzy potrzebują pomocy. 

— Chciałem go w końcu dopaść… — wycedził przez zaciśnięte zęby, wciąż stając w opozycji do łagodnego i wybielającego jego motywację stanowiska Althedy.

— Ale nie po to, żeby zabić — sprzeciwiła się, kręcąc głową. — Nie jestem naiwna. Wiem, że tak mogłoby się to skończyć, ale nie chciałeś zabić, tylko go unieszkodliwić. Nie dopuścić, by skrzywdził kogoś jeszcze — stwierdziła, tym razem nie mijając się z prawdą. Jak bezlitosny musiał być świat, w którym unieszkodliwienie i zabójstwo było sobie równe. Kobieta zrobiła kilka kroków, stając naprzeciwko niego i zasłaniając swoim ciałem widok na krwawą ulicę. Nie mógł już uniknąć skrzyżowania spojrzeń. Miał w sobie tyle goryczy i złości, że nie potrafił patrzeć na nią inaczej niż z przerażającym chłodem. Nie ulękła się tego, wciąż spoglądała na niego ufnie, tak jak patrzy się na przyjaciela. — Nie znaliśmy się wtedy, ale Syriusz opowiadał mi, jakie miałeś kiedyś podejście do swojej likantropii. Nie zapominaj, że to się zmieniło… — Remus sapnął, spuszczając wzrok. Zmieniło się. Zmieniło się dzięki Andrew i Maggie, dzięki Dorze. On się zmienił, a jednak w pewnym sensie wszystko to wciąż w nim siedziało, jak drzazga, której nie mógł wyciągnąć ze swojej świadomości. Czuł, że dopóki Greyback będzie chodził po ziemi, tak właśnie pozostania. — Spójrz na mnie — poprosiła, a on uniósł wzrok. Chciał w tej chwili na nią warknąć, odwrócić się i zniknąć, by zatopić się w pożerających go wyrzutach sumienia, ale coś w jej spojrzeniu nie pozwalało mu tego zrobić. — Niedawno powiedziałeś mi, że jestem częścią twojej rodziny. To działa w dwie strony — zapewniła go. — Jesteś dobrym, kochającym człowiekiem z likantropią, a nie potworem. 

Miała rację. Nazwał ją rodziną, włączył do tego skromnego grona, ale nie oczekiwał w zamian tego samego. Coś w nim drgnęło. Jakaś zardzewiała struna, której dawno nikt nie poruszył. Bo chociaż Altheda była zupełnie inną osobą, to w tym momencie tak bardzo przypominała mu Lily, jego przyjaciółką, która też była dla niego rodziną. Lily z pewnością postąpiłaby dokładnie tak samo jak Farewell. Chociaż zapewne byłaby w tym wszystkim mniej delikatna i skrzyczała go za to, że tak bardzo się nad sobą pastwi. Bo może nie był potworem, już się za takowego nie uważał, ale nie zmieniało to faktu, że mógł robić potworne rzeczy. Był do nich zdolny i samo to, że taka możliwość w nim tkwiła, przytłaczało go aż za bardzo. Nie trudno było w szalonych ślepiach wilkołaków odnaleźć samego siebie. Gdyby nie przeszedł tej drogi, którą mu wskazano, on sam mógłby zatracić się we własnym gniewie. On sam mógłby być przyczyną tragedii niewinnych osób. I kto wie, gdyby nie przyjaciele, których spotkałby na swojej drodze, skończyłby jako jeden ze sługusów w sforze Greybacka. Istniały takie możliwości, ale nie był potworem. Nie był nim i tym bardziej wszystko to, co działo się dookoła, zostawiło na nim swoje piętno. I teraz z większą mocą zrozumiał dlaczego wciąż tam stał. By pamiętać, żeby nigdy kimś takim się nie stać. Nie wiedział czy rozmowa między nimi już się zakończyła, czy Altheda powiedziała wszystko, co miała do powiedzenia i czy przypadkiem on czegoś nie przemilczał, zatapiając się we własnych myślach. Nawet nie był w stanie powiedzieć, jak długo milczeli, stojąc naprzeciwko siebie otoczeni oparami krwi i śmierci. Miał jednak pewność, że w wiosce nie ma nikogo poza nimi i trupami, które czekały na swój pochówek. Ta świadomość niespodziewanie sprawiła, że przeszedł go dreszcz przerażenia. Nie chciał już wpatrywać się w zgliszcz, nie chciał tam być. Nie musiał już zapamiętywać, bo i tak nigdy nie zapomni. Prośba Althedy, by wrócili do domu, stała się zadziwiająco kusząca. I wtedy właśnie, jakby na w odpowiedzi na jego podświadome życzenie, w pobliżu rozległ się dźwięk aportacji. Altheda nie mogła tego poczuć. Remus jednak doświadczył delikatnego powiewu powietrza, które wywoływała teleportacja, ale nie było to łagodne i przyjemne. Ten kto się pojawił niósł ze sobą ogromny niepokój i pośpiech. Remus odwrócił się dokładnie w tym samym momencie, w którym Altheda wychyliła się zza niego, żeby zobaczyć, kto niespodziewanie się zjawił. Oboje wryło w ziemię, gdy dostrzegli przeraźliwie bladego i przerażonego Syriusza, który potykał się o własne nogi, sapiąc ciężko, gdy biegł w ich stronę. To nie mogło oznaczać nic dobrego. Black nigdy tak nie reagował. Nawet, gdy działo się najgorsze, on nie zrzucał maski nonszalancji i pewności siebie. W obliczu tragedii stawał do walki wyprostowany, kryjąc strach głęboko w środku, a teraz cokolwiek się z nim działo, wszystko było na wierzchu.

— Musicie ze mną iść… — sapnął rozemocjonowanym, drżącym głosem, nie dając im żadnych informacji, na które mogliby zareagować. Wziął w pośpiechu dwa głębsze oddechy, krztusząc się powietrzem, nim w końcu wyrzucił z siebie: — Tonks, ona rodzi… 

***

Dom Lupinów z pozoru wydawał się być wyjątkowo spokojny. Dzięki zaklęciom ochronnym żaden przechodzień nie mógł dostrzec zamieszania, które w nim się działo. Wszystko zdawało się w nim ożyć w jednej chwili, co nie mogło nikogo dziwić, skoro rodziło się w nim nowe życie. 

Wszystko zaczęło się godzinę po wschodzie słońca, kiedy wieści zaczęły spływać z przedmieść Belfastu. Nie były to informacje podnoszące na duchu. Altheda przeniosła się na pole bitwy w chwili, gdy Syriusz pojawił się w domu Remusa i Tonks. Farewell nakazała mu zostać i obserwować Nimfadorę, bo strach o męża bardzo się na niej odbił. Nawet to, że Remus przeżył pełnię w jednym kawałku nie zdołało jej całkowicie uspokoić. 

Black pilnował więc swojej krewniaczki, a sam siedział przy tym jak na szpilkach. Dora chodziła w tę i we w tę, sapiąc ciężko. Syriusz mógłby dać sobie głowę uciąć, że nie usiadła przez całą noc, a swoją bezsenność przełożyła także na Andromedę. Obie stresowały się ponad miarę, a on nawet nie chciał snuć przypuszczeń dlaczego. 

Przez cały czas uważał, że powinna być przy nich Ally i zaserwować im wszystkim porządną dawkę eliksiru na uspokojenie. Ona jednak był potrzebna w innym miejscu, a Syriusz musiał pełnić rolę opiekuna, do czego zupełnie się nie nadawał.

Kiedy Tonks niespodziewanie się zatrzymała, powinien przewidzieć, że coś się dzieje. Potem kobieta zgięła się wpół, łapiąc się za brzuch i krzyknęła głośno. Tylko tyle, a może aż tyle wystarczyło, by Syriusz zerwał się na równe nogi i całkowicie spanikował. Słyszał, jak Nimfadora głosem pełnym strachu szepcze:

— To jeszcze za wcześnie! 

Andromeda natychmiast zaczęła ją uspokajać. Zapewniać, że nie dzieje się nic złego i czasami dziecko przychodzi na świat przed terminem. Black kiwał tylko głową, potwierdzając jej słowa, chociaż wcale nie znał się na dzieciach, a już zwłaszcza na porodach. Dora nie słuchała, powtarzając w kółko, że przecież zostały jeszcze dwa tygodnie. Aż dwa tygodnie…

Black skakał wokół Tonks, próbując ją jakoś wesprzeć, objąć, był nawet gotów odczepić od niej ten olbrzymi brzuch i przypiąć sobie. Chciał zrobić cokolwiek, żeby przestała tak nerwowo sapać i drżeć, a potem uświadomił sobie, że to jemu drżą ręce… 

On i Tonks niechybnie wpadliby w panikę, gdyby nie trzeźwe rozumowanie Andromedy, która przejęła w tamtej chwili ster. Szybko ustawiła ich dwójkę do pionu, obejmując Dorę i dając wyraźne instrukcje Blackowi. On miał jak najszybciej sprowadzić Remusa i Althedę, a jeśli nie będzie to możliwe zgłosić się do Molly Weasley, a w ostateczności Poppy Pomfrey, tymczasem ona zobligowała się zaprowadzić Tonks do sypialni i wszystko przygotować. 

Właśnie tak zrobił. Znalazł Ally i Lupina, przekazując im radosne, choć także przedwczesne nowiny i wrócił razem z nimi. Remus w pierwszej chwili zdawał się być wyjątkowo zdeterminowany, to wrażenie prysło w chwili, gdy przekroczyli próg domu i usłyszeli pierwsze krzyki Tonks. 

Lunatyk stanął, jak rażony ogłuszaczem, a Black wpadł wprost w jego plecy. Jedyna Altheda nie dała się zdezorientować i w kilku susach wbiegła po schodach, wymachując przy tym różdżką, żeby oczyścić się z krwi. 

— Co teraz? — zapytał Black, gdy Ally zniknęła na piętrze, a Remus zdawał się nie mieć siły się poruszyć. Wpatrywał się przed siebie przerażony i zdezorientowany. 

Przez te wszystkie lata przyjaźni Syriusz nigdy nie widział go takiego. I na Merlina, nikt nie miał prawa się temu dziwić. Właśnie cudem wyszedł cało z krwawej pełni, w której zginął jeden z nich, a w tej chwili, kilka godzin po tragedii miał przywitać na świecie swojego syna. Black mógł tylko zastanawiać się nad tym, co było bardziej przerażające… Śmierć dobrego człowieka, czy narodziny pierworodnego. 

— Co teraz? — powtórzył za nim Remus, spoglądając na niego nieprzytomnym wzrokiem. — Co teraz? 

— Chyba powinieneś się uspokoić… — zaproponował koślawo Black, ale najwidoczniej jego prośba nie została nawet wzięta pod uwagę. 

Remus zadrżał nerwowo. Zrobił krok do przodu, ale zamiast iść do Tonks, zaczął krążyć po salonie, a Syriusz obawiał się, że zaraz zacznie sobie rwać włosy z głowy. Ani Black, ani Remus nie wiedzieli zbyt wiele o porodach. Ile miało to trwać? Co powinni zrobić? Czy mogli jakkolwiek pomóc, a może… Może najlepiej będzie jeśli po prostu nie będą przeszkadzać? 

Kiedy Syriusz się nad tym zastanawiał, Remus przeżywał najgorsze katusze. Wszystko to, co towarzyszyło mu przez ostatnie miesiące, całe oczekiwanie i radość zeszły na drugi plan. W tej chwili był przerażony i to strach był na pierwszym miejscu. Chyba nigdy tak się nie bał. Nawet tej nocy. Nagle w jego głowie pojawiły się wątpliwości. Setki, a nawet tysiące wątpliwości. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak… Już samo to, że Dora zaczęła rodzić prawie dwa tygodnie za wcześnie… 

Paręnaście godzin wcześniej, gdy dręczyło go to paskudne przeczucie, a Andromeda podejrzewała, że może chodzić o dziecko, on to zignorował, wybierając łatwiejszą opcję. Prostszym było dla niego uwierzyć, że wszystko skupiało się na pełni i Greybacku, niż uwierzyć, że zapewnienia Althedy odnośnie terminu porodu mogą być nietrafione. 

Gdyby tylko nie był takim głupim egoistą… Gdyby nie to zaślepienie, zostałby tuż przy domu i był z Dorą cały czas. Od samego początku. Ale jego oczywiście nie było…

Znów zaczął sobie wyrzucać wszystkie swoje błędy. To było silniejsze od niego. Wątpił w to, że będzie dobrym ojcem. Walczyły w nim dwa wilki, które przekonywały się czy uda mu się, czy może też nie sprostać najważniejszej roli swojego życia. Żaden z nich nie wygrywał, a Remus wciąż się zadręczał. 

Potem w jego głowie pojawiły się inne przerażające myśli. Jeszcze bardziej przerażające niż to, że chwilę wcześniej pod paznokciami miał krew. Uzmysłowił sobie, że nigdy nie trzymał w ramionach tak maleńkiego dziecka. Najmłodszym był Harry, ale nawet jego Lupin zobaczył po raz pierwszy, gdy Potter miał jakiś miesiąc. Teraz przerażało go to, że mógłby trzymać własne dziecko. A to przecież byłby największy cud na świecie. Istniały gorsze rzeczy…

Skoro Altheda się myliła, co do terminu, to mimo swoich uzdrowicielskich zdolności, mogła popełnić inne błędy. A nawet nie chodziło o błędy… Wszystko było nieprzewidywalne. Nawet nie chciał wiedzieć, ile powikłań może się pojawić, co jeszcze może pójść nie tak… Gdyby coś potoczyło się niezgodnie z planem, gdyby pomoc Farewell nie była wystarczająca, nie mieliby zbyt wielu możliwości. Trwała wojna, właśnie skończyła się bitwa, wszystkie władze i służba zdrowia były we władaniu śmierciożerców. Żaden magomedyk niezwiązany z Zakonem Feniksa nie przyjmie rodzącej kobiety z ruchu oporu, której mężem jest wilkołak. A mugolskie szpitale na nic się nie zdadzą, gdy magia zawiedzie. 

— Cholera jasna… — sapnął przerażony, uzmysławiając sobie, że cała euforia, którą odczuwał z Dorą jedynie przykrywała wszystko, na co nie byli przygotowani. Na co łóżeczko, śpioszki i smoczki, kiedy nie potrafili nawet przewidzieć, kiedy ich dziecko przyjdzie na świat? 

— Mało powiedziane — mruknął Syriusz, będąc równie zestresowanym. — Zaraz wydepczesz dziurę w podłodze. 

Remus nie odpowiedział. Gdyby w tej chwili otworzył usta, wylałby się z nich potok pytań, na które Black nie udzieliłby mu żadnej odpowiedzi. Żaden z nich nie wiedział, jak to jest być ojcem. Jedyny Huncwot, który tego doświadczył od lat był nieosiągalny, a obaj śmieli przypuszczać, że nawet James w tej chwili byłby równie przerażony, co oni. 

— Nie dam rady dłużej — powiedział w końcu Remus, spoglądając na Blacka bezradnie. Łapa chciałby mu coś doradzić, ale jedyne na co się zdobył to bezradne rozłożenie rąk. 

Wtedy w całym domu dało się usłyszeć donośny krzyk, który przebił się przez słabe zaklęcie wyciszające. Remus otworzył szerzej oczy i w ciągu jednej sekundy porzucił wszystkie obawy oraz wątpliwości. Pobiegł na górę, ignorując wszystko, co możliwe. Czuł krew. I chociaż nie mogło jej być dużo, przeraził się jeszcze bardziej. Przemierzał korytarz na miękkich nogach. Bał się wejść do własnej sypialni, bał się tego, co tam zastanie. 

Kolejny krzyk Dory był dla niego jak wezwanie. Silniejsze niż strach. Ciężką ręka nacisnął na klamkę, wpadając w zupełnie inną rzeczywistość. 

Powietrze było przepełnione zapachem krwi i potu. W pokoju panował niewyobrażalny zaduch. Wszystko zdawało się drżeć od oczekiwania i niepokoju. Pośrodku łóżka leżała Nimfadora, jej nogi okryte były cienkim prześcieradłem. Twarz miała czerwoną od wysiłku, krople potu zdobiły jej czoło, a w kącikach przekrwionych oczu szkliły się łzy. Dłonie zaciskała na pościeli tak mocno, że zbielały jej knykcie. 

Tuż obok jej głowy siedziała Andromeda, poprawiając poduszki i przykładając do twarzy córki chłodny kompres w akompaniamencie uspokajających słów. Altheda z kolei kucała przy szczycie łóżka, zaglądając pod prześcieradło ze skupioną miną. 

Remusowi zrobiło się słabo, czuł, że krew wolniej płynie w jego żyłach. Może zemdlałby, gdyby nie adrenalina, która trzymała go na nogach. Zignorował Andromedę, która próbowała go wyprosić, przeszedł za Althedą i opadł na kolana po drugiej stronie łóżka. Pogładził dłoń Dory, próbując ją rozluźnić, ale zadziałało to wręcz odwrotnie. 

— Już nigdy mnie nie dotkniesz — syknęła Tonks, gdy uzmysłowiła sobie, że ktoś jeszcze pojawił się w sypialni i kimś tym jest właśnie jej mąż. Spojrzała na niego wyczerpanym wzrokiem niemal oskarżycielsko. — Nawet palcem. 

Lupin nie miał odwagi się sprzeciwiać. Kiwał jedynie głową, godząc się na wszystko, by tylko Dora poczuła się lepiej. 

— Teraz tak mówisz… — stwierdziła Altheda, a jej słowa nie były wcale jedynie uspokajającym komentarzem. Kobieta była zaskakująco spokojna, a w jej głosie brzmiało nawet rozbawienie. Gdyby nie te wszystkie emocje, które towarzyszyły teraz Lupinom, mogliby temu zawierzyć. Teraz jednak trwali w amoku. Ich dziecko przychodziło na świat. Ich pierwsze dziecko i oboje nie wiedzieli, co i jak robić. Remus nigdy w życiu nie porównałby swoich doświadczeń z tym, co przeżywała w tym momencie Dora. Gdyby tylko mógł, przejąłby cały ból na siebie, żeby jego żona mogła przywitać na świecie ich synka w sposób całkowicie bezbolesny, pozbawiony wszelkich nieprzyjemności, tak cudowne, jak to tylko może się wydawać. Altheda uśmiechnęła się ponad zgiętymi w kolanach nogami Nimfadory. — Wszystko idzie zgodnie z planem, zobaczysz jeszcze będziecie mieli całą gromadkę.

— Nigdy — sapnęła Tonks, otwierając szeroko oczy, przerażona wizją przeżywania tego wszystkiego znowu w przyszłości. Jej twarz skrzywiła się nagle w kolejnym skurczu, który zgiął całe jej ciało. Trwał dość długo, wyciskając z Dory siódme poty, a kiedy puścił, sapnęła zrozpaczonym tonem: — Rodzę pierwszy i ostatni raz. 

— Co tylko zechcesz… — szepnął gorączkowo Remus, wyswobadzając pościel z jej uścisku i wsuwając swoją dłoń w jej. Momentalnie palce Dory zacisnęły się na jego ręce tak mocno, że zatrzeszczały mu kości, ale to nie było ważne. Ucałował wierzch jej dłoni kilkukrotnie, ale to też jej nie uspokoiło. 

— Niech inne rodzą… — syknęła podczas kolejnego skurczu, który był jeszcze dłuższy od poprzedniego. Ignorowała polecenia Althedy, która kazała jej oddychać, ale Remus zastosował się do tych zaleceń. — Już rozumiem czemu jestem jedynaczką — sapnęła, opierając głowę na poduszkach. Intensywnie różowe włosy opadły jej na czoło, a Andromeda natychmiast odgarnęła je z nieodgadnionym uśmiechem na twarzy, który zdawał się mówić, że Nimfadora zmieni jeszcze zdanie. To było zadziwiające, że wszyscy poza przyszłymi rodzicami zdawali się być spokojni, mimo tego co działo się dookoła. — Na Boga, Molly robiła to sześć razy…

Remus znów pokiwał głową, nie wyobrażając sobie, że oni mogliby przeżywać coś takiego jeszcze raz. To było niewyobrażalne. W żaden sposób nie docierało do niego to, że lada moment zostanie ojcem. Nawet nie wiedział od jak dawna Dora rodziła ani też ile to jeszcze potrwa. Dla niego to była wieczność, duszna, wypełniona głośnym tętnem dwóch serc - Nimfadory i ich synka. Przez pełnię jego zmysły wciąż były wyostrzone bardziej niż zwykle. Słyszał każde uderzenie, znacznie przyspieszone z powodu wysiłku, który towarzyszył dwóm najważniejszym osobom w jego życiu. 

Te dźwięki wypełniały jego głowę, a przerywane były krzykami i jękami Tonks, która co chwilę przeklinała, twierdziła, że nie da rady i prosiła, by to wszystko się skończyło. On też o to prosił, chociaż wierzył, że Dora poradzi sobie z tym wszystkim. Ignorował uspokajające komentarze Andromedy i polecenia Farewell, chociaż chyba podświadomie dostosowywał swój oddech do zaleceń uzdrowicielki, a przecież Dora powinna to robić. 

Ściskał dłoń żony, nie zwracając uwagi na to, że jej paznokcie wbijały się w jego skórę. A kiedy Altheda powiedziała, że Tonks musi zacząć przeć, wstrzymał oddech i chyba nie wypuścił go aż do końca. Nimfadora przestała przeklinać i zaczęła stosować się do poleceń Althedy. Parła wtedy, kiedy jej kazano, a łzy płynęły po jej twarzy. Parła raz za razem, zachęcana przez uzdrowicielkę, która mówiła, że świetnie jej idzie, że jeszcze kilka razy. Remus drgnął, gdy Altheda powiedziała, że już widać główkę. Potem było już tylko głośno i szybko. Tonks zdarła sobie gardło, gdy Farewell kazała jej przeć po raz ostatni. I wtedy na chwilę zapadła cisza… 

Altheda sprawnie owinęła maleńkie ciałko w kocyk i rzuciła na nie zaklęcie diagnozujące, zanim pokój wypełnił się głośnym, dziecięcym płaczem. Ten dźwięk był tak silny, tak niezwykły, że Remus nie dał rady utrzymać się już nawet na kolanach. Opadł na ziemię, sapiąc ciężko, zupełnie tak, jakby to on przed chwilą wydał na świat nowe życie. Nie puścił jednak dłoni Dory, która mimo niewyobrażalnego zmęczenia, wypatrywała swojego synka. 

— Zdrowy chłopak! — oznajmiła radośnie Altheda, poprawiając kocyk, po tym, jak zbadała dokładnie noworodka. Chwyciła go delikatnie, otulając wprawnym ruchem i podniosła się z ziemi. Kołysała się lekko, próbując uspokoić płaczącego chłopca, który chwalił się siłą swoich płuc.

Tonks pochyliła się do przodu, z trudem wyswobadzając dłoń z uścisku Remusa. Nie wyciągnęła od razu rąk w stronę zawiniątka, czekała aż to Altheda podejdzie do niej i przekaże maleństwo. Zdawała się wciąż nie dowierzać w to, że dziecko, które nosiła pod sercem przez ostatnie miesiące, jest w końcu na świecie. To przekraczało wszelkie rozumowanie. 

— Powiedz mi tylko… — szepnęła, z trudem utrzymując spokój, bo wzruszenie brało nad nią górę. Niczym zahipnotyzowana wpatrywała się w maleńkie zawiniątko, które wierciło się w takt głośnego płaczu, a każdy krok Althedy uzmysławiał Tonks, że te ostatnie parę godzin jest prawdą. Usta Nimfadory drżały ze zmęczenia i emocji, ale jej oczy aż błyszczały od szczęścia, którego żadne słowa nie są w stanie opisać. Uniosła się delikatnie, a Andromeda od razu podłożyła jej pod plecy poduszkę, żeby zapewnić jej jak najwięcej komfortu. Wtedy Dora zdobyła się na najszczerszy i najszerszy uśmiech, żeby sekundę później zapytać: — Czy ma ogon? 

Słysząc to, Remus zaśmiał się głośno, czując, jak całe to napięcie, które nie opuszczało go od minionego dnia, w końcu z niego spłynęło, a pytanie Dory, które bezpośrednio nawiązywało do jednej z ich rozmów na temat dziecka, całkowicie rozładowało atmosferę wiszącą w dusznej sypialni. Radość wypełniła cały pokój. Nawet Andromeda pozwoliła sobie na cichy chichot, gładząc córkę po włosach, kiedy Altheda z uśmiechem na ustach podała maleństwo Tonks. 

Dora zadrżała niepewnie, a jednocześnie ochoczo wyciągnęła ręce w stronę zawiniątka, otaczając je swoją miłością. Maluch zdawał się pasować idealnie do czułych ramion matki. Gdy tylko jego maleńka główka znalazła się przy jej piersi, gdy tylko znów usłyszał bicie serca Tonks, które towarzyszyło mu od dnia poczęcia, przestał płakać. Zakwilił cicho, poruszając rączkami, których malutkie dłonie zbite były w piąstki. Ten widok zapierał dech w piersi i najprawdopodobniej nie istniały żadne słowa, które mogłyby odpowiednio opisać to, jak czuła się Nimfadora. 

Zdawało jej się, że nic piękniejszego w życiu już nie doświadczy. W oka mgnieniu zapomniała o całym trudzie, który niedawno przeszła, o bólu, męczących skurczach i niepewności. Wszystko to nie miało teraz znaczenia, bo w ramionach trzymała cały swój świat. Swojego synka. Maleństwo wierciło się rozkosznie w błękitnym kocyku, a ona z czułością opatuliła go, przyglądając się istotce, którą kochała ponad wszystko. 

Maluszek był wyjątkowo drobny. Bez trudu mieścił się w jej ramionach z taką ufnością, jakby to dłonie matki wciąż były w stanie ochronić go przed światem. Jego skóra była zaczerwieniona, nie przywykła do warunków panujących poza matczynym łonem. Tonks pogładziła maleństwo palcem po policzku, a niemowlę natychmiast zacmokało rozkosznie, wywołując czuły uśmiech na twarzy swojej matki i westchnienie u pozostałych kobiet. Oczka miał mocno zaciśnięte, przyozdobione wachlarzami ciemnych rzęs. Przechylając się delikatnie, przytulił się do dłoni matki, marszcząc mały, trójkątny nosek. Jego główkę pokrywały niezbyt gęste włoski, cieniutkie i potargane, sterczące w każdym możliwym kierunku, o odcieniu bardzo ciemnego blondu. 

Dora przysięgała, że maluch uśmiechał się do niej, gdy kołysała go w takt bicia swojego serca, które w tej chwili zdawało się opuścić jej ciało i utożsamić z maleństwem, które trzymała w ramionach, bo to ten maluch był właśnie całym jej światem, sercem, duszą i wszystkim, co kochała. Była nawet zdziwiona, bo nie sądziła, że człowiek jest zdolny do takiej miłości. Mogłaby wpatrywać się w niego całymi godzinami. 

Remus natomiast nie wiedział na kogo ma patrzeć. Czy to na swojego syna, najprawdziwszy cud na ziemi, który sprawił, że wszystko dookoła nabrało niesamowitych barw, a świat wydał się niesamowitym miejscem, czy to na swoją żonę, która choć przed chwilą omdlewała ze zmęczenia, teraz wyglądała jeszcze piękniej niż kiedykolwiek. Nie mógł wyjść z zachwytu. W swojej opinii nie zasłużył na to by doświadczyć tak wielkiego szczęścia. 

Wstał z kolan, nie odrywając wzroku od dwóch osób, które były sensem jego istnienia i przysiadł ostrożnie na skraju łóżka. To wszystko wciąż zdawało mu się zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Nadal nie dowierzał w to, że został ojcem. Że ten mały człowiek pojawił się w ich życiu i zagarnął dla siebie wszystko, bo na to zasługiwał. Na wszystko, co najlepsze. 

Lupin przysunął się bliżej, chcąc pozbyć się dystansu, który dzielił go od żony i syna, nawet jeśli był on niewielki. Nie wyobrażał sobie, że mogłoby go tu nie być. Wpatrywał się w nich z zachwytem, który odbierał mu dech. Dora uniosła na niego spojrzenie, uśmiechając się z zachwytem, który on przecież też czuł. Ramus nachylił się, składając na jej skroni pocałunek, przed którym się nie uchyliła, chociaż jeszcze przed chwilą odgrażała się, że nie będzie mógł jej dotknąć nawet palcem. Byli w tym wszystkim razem. Remus czuł, że wszystko to, co on i Dora razem przeszli, wszystkie ich wzloty i upadki miały sens i prowadziły ich właśnie do tego momentu, w którym bez wątpienia mógł przyznać, że są rodziną i niczego im nie brakuje. Żadne z nich nie miałoby nic przeciwko, żeby reszta ich życia wyglądała dokładnie tak, jak ta chwila. 

I chociaż wydawało się, że nic nie mogło oderwać uwagi Nimfadory od jej synka, kątem oka dostrzegła cień tuż za drzwiami, których Remus najpewniej nie zamknął, gdy wpadł do sypialni podczas porodu. Była tylko jedna osoba, która mogła czekać tuż za progiem wiernie niczym pies, a po wszystkim być tak zestresowaną, że nie potrafiła wejść do środka. To musiał być Syriusz, który panikował równie mocno co ona, gdy odeszły jej wody. Dora poprawiła kocyk tuż przy twarzy dziecka, a potem powiedziała głośno:

— Dalej wujku, wchodź, nie bój się… 

W progu pojawił się Black, poczochrany i blady jak ściana, jakby to on przed chwilą rodził, a nie Tonks. Jego ruchy były strasznie niepewne, coś go ewidentnie blokowało i nie wyglądał na przekonanego, by przestąpić próg sypialni.

— No nie wiem, tak się darłaś, że zaczynałem się już martwić — bąknął i nie do końca panując nad swoimi ruchami, wyciągnął szyję, by dostrzec coś poza kocykiem w jej ramionach.

— Martwiłeś się o mnie — powtórzyła za nim, unosząc wysoko brwi, a Remus, który nawet nie oderwał wzroku od ich dziecka, parsknął cicho pod nosem, gdy Dora dokończyła: — to urocze…

Black wywrócił oczami teatralnie. Nie opierał się jednak, gdy Altheda podeszła do niego i chwyciła go za dłoń, splatając ich palce, a następnie podprowadziła bliżej łóżka. Jego mina na widok maleństwa była przezabawna. Tonks zastanawiała się czy jej krewniak skomentuje jakoś na swój sposób jej synka. Nie zrobił tego. Wpatrywał się w niego długo, jakby próbował dostrzec podobieństwo między dzieckiem a jego rodzicami, a może nawet między tym maluchem, a samym sobą… W końcu byli przecież rodziną. 

I to było wspaniałe. Tonks nigdy nie wyobrażała sobie tej chwili z każdym szczegółem. Oczywiście miała świadomość, że poród po prostu będzie, że coś takiego musi się wydarzyć, ale w jej myślach było to rzeczą bardzo ogólną, kamieniem milowym, który musiał mieć miejsce, by w końcu mogła tulić do piersi własne dziecko. Nie zastanawiała się do końca nad bólem, tym gdzie będzie rodzić, kto będzie przy niej i jak długo to będzie trwało… 

Teraz, szczerze powiedziawszy, też już się tym nie przejmowała. Wspomnienie bólu podczas narodzin małego Lupina było przyćmione radością, którą przyniósł wraz z sobą na świat. Nie mogła jednak sobie wyobrażać, że będzie jeszcze bardziej idealnie. Że po wszystkim tuż obok niej będzie Remus, jej mama, Syriusz i nawet Altheda, która spisała się bezbłędnie podczas całej akcji porodowej. Byli tylko i aż oni. Cała rodzina jej i tego malucha, który niemal w komplecie został przywitany na świecie. Wszyscy otoczyli go miłością tak, jak na to zasłużył i mogliby wpatrywać się w niego do końca świata, zachwycając się nim.

— Wybraliście już imię? — zagadnął w końcu Black, przerywając brutalnie ciszę, podczas gdy wszyscy inni wsłuchiwali się w cichutkie kwilenie malucha. 

Dora i Remus spojrzeli na siebie w zakłopotaniu. Tę decyzję odkładali za każdym razem, gdy przyszło im o niej rozmawiać. Wciąż nie doszli do porozumienia odnośnie tego, jak powinno brzmieć imię ich syna, na czym mieli się skupić. Nie powinno to nikogo dziwić, bo Tonks postawiła tyle wymagań odnośnie imienia, że musieliby chyba stworzyć zupełnie nowe, nieistniejące do tej pory, by sprostało wszystkim zastrzeżeniom.

— Wstyd się przyznać… — westchnął Remus, przyglądając się maluchowi, który w tej właśnie chwili, chyba zupełnie nieświadomie wyciągnął rączkę spod kocyka i położył ją na palcu Dory. 

Był idealny. I chociaż Remusa do tej pory bawiły zasady i wymagania Tonks odnośnie wyboru imienia, teraz sam mógł stwierdzić, że imię powinno być równie idealne, co ten maluch. I jak na złość, po raz kolejny żadne nie przychodziło mu do głowy. Zaczynało go to poważnie martwić, bo nie wiedział jak długo ich synek mógł pozostać bezimienny.

— Zapomnijmy już o moich wymaganiach — przyznała w końcu Tonks, dostrzegając niepewność na twarzy męża. Wymienili między sobą uśmiech, który mimo współodczuwanej przez nich euforii nie był porozumiewawczy i nie przyniósł żadnego wspólnego pomysłu. Dora też nie miała pojęcia, jakie mogliby nadać imię swojemu synkowi. Nieświadoma tego całkowicie zgadzała się z Remusem, bo teraz, gdy trzymała ten cud w ramionach, każde imię wydawało się niedostatecznie dobre. — Skupmy się na tym, żeby było ważne — zaproponowała, podając jedyną zasadę, która miała być najważniejsza ze wszystkich wymienionych przez nią do tej pory. — Tak jak on. 

Remus westchnął, próbując usiąść jeszcze bliżej żony. Objął Nimfadorę, która oparła się o niego plecami, tak że teraz przez jej ramię mógł swobodnie spoglądać na twarzyczkę swojego syna. Łagodny i pełen zachwytu uśmiech, błąkał się na ustach Remusa, gdy patrzył, jak maleńka dłoń otacza jeden z palców Nimfadory, dokładnie ten, na który niespełna rok temu wsunął jej obrączkę. W myślach powtarzał wciąż tą jedną zasadę, której mieli się ostatecznie trzymać. Imię ma być ważne, ważne tak jak on. 

Powinien tylko to brać pod uwagę, ale jego myśli od razu biegły do wszystkich innych zasad, które wymyśliła Nimfadora. Między innymi do tego, że imię nie może brzmieć głupio, albo że nie powinno być w żaden sposób powiązane z gwiazdozbiorem lub innym ciałem niebieskim, a przede wszystkim, że chciałaby nazwać swoje dziecko po kimś, kto był bardzo istotną częścią ich życia. 

Kiedyś nawet zaproponowała, by nazwali go Moody - nazwiskiem Szalonookiego, twierdząc, że Alastor brzmi głupio. Uśmiechnął się szerzej na to wspomnienie, chociaż trwało to zaledwie ułamek sekundy, bo od razu uświadomił sobie, że tamtej nocy, gdy Dora tworzyła listę wymagań względem imienia dla dziecka, Ted zdecydował się odejść z ich domu i ukrywać w lesie. Tonks już nie miał okazji poznać swojego wnuka, zginął zbyt szybko, pozostawiając po sobie niewyobrażalną pustkę w ich życiu. Remusowi wydawało się, że nic nie będzie w stanie jej wypełnić aż do tego dnia… 

Ta myśl pojawiła się niespodziewanie, wypychając z jego świadomości każda inną i wystarczyła krótka chwila, gdy przyglądał się twarzyczce swojego syna, by dojść do wniosku, że nic lepszego nie uda im się wymyślić. Wtedy właśnie powiedział, mącąc ciszę, która wypełniała pokój:

— Ted. — Gdy tylko usłyszał to imię, które wypowiedział własnymi ustami, tak dobrze znane, a jednak brzmiące zupełnie inaczej, wiedział już, że to jest to, że tak właśnie będzie miał na imię jego syn. — Teddy…

Andromeda westchnęła głośno, zasłaniając usta dłonią. Wzruszenie momentalnie wycisnęło z jej oczu łzy, gdy patrzyła w tej chwili na swoją córkę, zięcia i nowonarodzonego wnuka. Położyła łagodnie dłoń na ręce Remusa, którą ten obejmował Dorę, w wyrazie wdzięczności za tą propozycję. Trudno stwierdzić, kogo to bardziej wzruszyło. Czy właśnie Andromedę, która niedawno pożegnała swojego ukochanego męża, a teraz całą swoją miłość do niego mogła przelać na jego imiennika, czy Nimfadorę wpatrującą się w męża z wyrazem największej wdzięczności, jaka mogła istnieć. Dora powstrzymała się od przemożnej chęci pocałowania Remusa i spojrzała z powrotem na synka.

— Teddy Remus Lupin — powiedziała z czułością, mówiąc bardzo powoli, jakby upewniała się czy te imiona pasują do tego malucha. Pasowały. I to wprost idealnie, jakby były mu przeznaczone od pierwszej sekundy jego życia. Chociaż Remus zdawał się nie zgadzać w pełni, bo już otwierał usta, by sprzeciwić się w kwestii drugiego imienia, które Tonks wybrała sama, ale od razu mu przerwała: — Nie kłóć się ze mną. — Remus skinął głową w milczeniu, a na jego twarzy pojawił się uśmiech pełen dumy i zadowolenia. Dora nie musiała się już w żaden sposób upewniać. — Imiona po dwóch najwspanialszych ojcach dla najwspanialszego chłopca. 

Mały Teddy najwidoczniej się z tym zgadzał, bo otworzył swoje ciemne, jak dwa, czarne paciorki oczy, spoglądając na swoich rodziców. Lupinowie mogli przysiąc, że maluch uśmiechnął się do nich, ale stało się coś, co zupełnie odwrócić ich uwagę. 

— Czy mnie wzrok nie myli? — szepnęła z niedowierzaniem Altheda, pochylając się w stronę świeżo upieczonych rodziców i ich szkraba.

— Zupełnie jak ty… — westchnęła Andromeda, spoglądając to na córkę, to na wnuka. 

— Cholera… — skomentował jedynie Syriusz, tak jak pozostali wpatrując się w malucha, którego włoski niespodziewanie przybrały inny kolor. Nie były już w odcieniu ciemnego blondu, ale raczej wpadały w miedzianą rudość. Zmieniły się na ich oczach. — Kolejny metamorfomag.


Długo wyczekiwany moment. I to nie tylko przez bohaterów, ale wydaje mi się, że przez nas wszystkich ♥
Witaj na świecie, Teddy! ♥

Wybaczcie drobną obsuwę z rozdziałem i brak znaków życia, ale ostatnio tyle się u mnie dzieje, że nie nadążam ze wszystkim. W tym rozdziale też miałam do dokończenia dosłownie stronę, ale wciąż mnie odciągały pilniejsze sprawy. Ale mimo to mam wrażenie, że Teddy przyszedł na świat w sposób w jaki chciałam. Co o tym myślicie? O tych wszystkich wydarzeniach, które zbiegły się w czasie? O całym rozdziale i w ogóle? Mam nadzieję, że skomentujecie i zostawicie trochę miłości dla naszego malucha ♥♥♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz