27.05.2023

143) Poświęcenie i znaki

Krajobraz za oknem zdawał się coraz bardziej blaknąć. A było to okropne w porównaniu do tego, że jesień przecież nie tak dawno rozkwitła całą paletą ciepłych kolorów, do których Nimfadora zaczynała już tęsknić. A może jej się tylko wydawało, że liście zabarwiły się dopiero przed chwilą i tak naprawdę minęło sporo czasu, nim zaczęły brązowieć i opadać na ziemię. Kompletnie zgubiła już poczucie czasu. Miała wrażenie, że całymi dniami wpatrywała się jedynie przez okno. Wszystko dookoła płynęło zbyt szybko, a ona trwała w miejscu…

I chyba tylko ona, bo wszystko inne ruszyło naprzód.

Zakon stał się najprawdziwszym ruchem oporu. Zwłaszcza po wydarzeniach z Hogsmeade, które nie były jednak zupełnie przypadkowe. Jeżeli ktoś zadawał sobie pytanie, co robili Harry, Ron i Hermiona, to odpowiedź przyszła w zaskakującym momencie. Właściwie to sam atak na Hogsmeade był odpowiedzią na poczynania Pottera i jego przyjaciół, którzy dzień wcześniej włamali się do gmachu Ministerstwa Magii, a potem uciekli w tylko sobie znanym kierunku. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co było celem Harry’ego, ale mieli pewność, że rozwścieczyło to Voldemorta i jego popleczników do tego stopnia, że w odwecie zaatakowali wioskę czarodziejów. Po co? Tego też mogli się jedynie domyślać, bo mogło to być pokazem siły albo też odreagowaniem jakiejś porażki. Jak to stwierdziła później Sara - Potter wetknął różdżkę w mrowisko. I miała sporo racji, ale fakt, że Harry przedsięwziął jakieś działania w swojej tajnej misji, powierzonej mu przez Dumbledore’a, podziałał na Zakon motywująco. Fakt faktem nie mieli zbyt dużego pola do popisu, ale musieli robić tyle, ile byli w stanie. Zbieranie informacji, analizowanie aktualnej sytuacji, przeliczanie swoich możliwości - to było zdecydowanie za mało. Mogli sobie na to pozwolić na samym początku ich podziemnego działania, tuż po tym, jak Ministerstwo upadło, ale nie powinni byli na tym poprzestawać. Nie było to łatwe, bo wciąż byli na celowniku, każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z Zakonem Feniksa, automatycznie stawał się poszukiwanym. Stało się to jasne, gdy w Proroku Codziennym dwa dni po akcji Pottera w Ministerstwie pojawiły się zdjęcia Harry’ego, Hermiony i Rona, którzy stali się najbardziej poszukiwanymi osobami w kraju. Razem z tą informacją pojawiły się artykuły szkalujące nie tylko Wybrańca, ale też samego Dumbledore’a, a kolejne dni dokładały do puli osób poszukiwanych kolejnych członków Zakonu Feniksa i postacie niewygodne aktualnej władzy. Przerażające dla Dory było to, że już nie stawiali oporu tylko śmierciożercom, ale też całemu Ministerstwu Magii i nie było to tak, jak kilka lat wcześniej, kiedy Knot nie chciał uwierzyć w powrót Voldemorta. Tym razem podczas jakiejkolwiek potyczki Tonks mogła stanąć naprzeciw swoich dawnych współpracowników, którzy ślepo wykonywać polecenia zawodowe. Nie wierzyła, że kiedykolwiek dojdzie do sytuacji, w której śmierciożercy, aurorzy i Brygada Uderzeniowa znajdą się na równi. Świat oszalał… I Zakon Feniksa musiał sprzeciwiać się temu szaleństwu. 

W społeczeństwie czarodziejów zaczęła panować zasada przede wszystkim ja, a każdy zaczynał dbać o własny tyłek. Tylko o swój własny tyłek… Stawało się to przerażające, a ludzka podłość wypływała na wierzch. Komisja Rejestracji Mugolaków działała prężnie, wciąż wymagając kolejnych zgłoszeń pod groźbą restrykcji, których nikt nie chciał doświadczyć. W końcu sąsiad zaczynał donosić na sąsiada, pracownik na pracodawcę, kolega na kolegę… Mało co miało znaczenie, a zasada przede wszystkim ja, zmieniła się w bardziej bezwzględną przede wszystkim czarodzieje. I tak spełniły się obawy, które nie tak dawno towarzyszyły rodzinie Dory. Mugolaków oskarżano o absurdalną kradzież magii, a każdy, kto nie mógł udowodnić, że ktoś z jego przodków jest prawdziwym czarodziejem w najlepszym wypadku tracił swoją różdżkę, w najgorszym tracił życie, a najczęściej trafiał do Azkabanu. Taki mógł być los ojca Nimfadory, który, co dość niechętnie przyznawała, miał nieco racji, wybierając ucieczkę. A przecież to wszystko nie dotyczyło tylko jej taty, wśród nich było tylu czarodziejów pochodzących z mugolskich rodzin… 

I to właśnie pomoc takim osobom stała się głównym celem Zakonu Feniksa. W ich przypadku zasady miały odwrotny skutek. Z myślenia o sobie, najbliższych i ich bezpieczeństwie poszli krok dalej i zaczynali dbać o innych, często zupełnie obcych sobie ludzi. Byli cichymi obrońcami, którzy wciąż pamiętając o własnym bezpieczeństwie, rzadko kiedy wychodzili z cienia. Dbali jednak o porządną ochronę magiczną, którą rzucali na domu mugolaków i mugoli, starając się uchronić jak największą liczbę osób. Każde takie działanie zwiększało szansę tego, że ktoś mógł uniknąć nalotu śmierciożerców, tortur, a nawet własnej śmierci. Początkowo wyszło to od Artura Weasleya, który poszedł za swoim znajomym z pracy i rzucił kilka zaklęć na jego dom - tak dla spokoju sumienia. Potem inni poszli w jego ślady, a później urosło to do wielkich rozmiarów. Już nie tylko próbowali zapobiegać przypadkowym atakom, które mogły się wydarzyć. Wykorzystywali wszelkie swoje możliwości, by uchronić tych mugolaków, których śmierciożercy mieli na swoim celowniku. To właśnie najczęściej robił Remus, gdy znikał każdego dnia z domu po otrzymaniu wiadomości od Kingsleya. Dora zostawała wtedy, może nie tyle sama, bo jej mama wciąż była obok, ale z pewnością miała wtedy więcej przestrzeni na swoje myśli. 

Tej przestrzeni było chyba nawet za dużo, bo zawsze z jej zakamarków zaatakowały ją przemyślenia, których wcale nie chciała dopuścić do swojej świadomości. Nieważne ile myślała o swoim dziecku, które jest zdrowe i rozwija się wręcz wzorcowo, o ukochanym mężu, o ojcu, który był zdecydowanie za daleko i o długich, wspólnych rozmowach z mamą, zawsze w którymś momencie, jakby znienacka spadała na nią myśli, które natychmiast ścinały ją z nóg. Było to o tyle gorsze, że każdego dnia starała się na nowo uporządkować i docenić swoją codzienność. I kiedy powtarzała sobie, że ma kochającą rodzinę, fantastycznych przyjaciół, a za trochę ponad pół roku zostanie mamą najwspanialszego dziecka na świecie, kątem oka dostrzegała jego twarz… Czasami miała wrażenie, że stał za nią, czasami był odbiciem w lustrze, a kiedy indziej cieniem tuż za oknem. I chociaż miała świadomość, że on nie żyje, to Nate Moore dręczył ją nawet zza grobu. 

Wciąż nie potrafiła sobie poradzić z tym, co się stało. Bycie ofiarą manipulacji było dobijające i to uczucie nie dawało jej spokoju. Miała wrażenie, że coś siedzi pod jej skórą i rozrywa ją kawałek po kawałku, boleśnie torturując. Wiedziała, że na wszystko to, do czego doszło między nią a Natem, wyraziła zgodę, ale czuła się zgwałcona, jakby ich relacja nie była niczym innym jak molestowaniem. Bolała ją jej własna naiwność, jej uległość i przerażająca potrzeba bycia przy kimś. O ile łatwiej było jej żyć w nieświadomości, kiedy wydawało jej się, że to ona jest tą złą, że to ona skrzywdziła jego, a nie na odwrót. Naprawdę wolała mieć go na sumieniu niż męczyć się dłużej z tym poczuciem beznadziejności, z którym nie potrafiła sobie poradzić… Wykańczało ją to, nie potrafiła tego przetrawić, zostawić za sobą… 

— Znowu cię mdli? — Głos jej matki wyrwał ją z amoku, w który po raz kolejny wpadła, wpatrując się w krajobraz za oknem. Wraz z nieprzyjemnym dreszczem, otrząsnęła się z ponurego zamyślenia, krzywiąc się paskudnie. 

— Ugh… — jęknęła, nie kryjąc obrzydzenia i wzdrygając się. — Nie wspominaj o mdłościach, bo na samą myśl mam ochotę rzygać. 

Andromeda podeszła do niej, odgarnęła niesforne pasmo włosów z jej twarzy i posmutniała natychmiast.

— Płakałaś… — mruknęła troskliwie, a Tonks dopiero teraz zdała sobie sprawę, że na jej policzkach łzy wydrążyły wilgotne korytarze aż do podbródka. Pospiesznie starła je wierzchem dłoni, pociągając nosem i uśmiechając się w niezbyt przekonujący sposób. Andromeda zmrużyła oczy, wzdychając ciężko. — Nie powiesz mi dlaczego, prawda? 

— Ciągle miewam koszmary… — przyznała niechętnie, nie wyznając całej prawdy. Bo chociaż faktycznie Nate gnębił ją w snach, to także na jawie. Dora nie potrafiła się od niego uwolnić i pewnie przez długi czas jej się to jeszcze nie uda. Tonks objęła się ramionami i spojrzała z powrotem na podwórko, gdzie wiatr rozrzucał po wyblakłym trawniku brązowe liście. — To męczące. Dobija mnie bezczynność, mamo. 

— Nie jesteś bezczynna. To… — westchnęła Andromeda, obejmując ją z matczyną czułością. — To jest jak z zimą. 

— Masz rację — zgodziła się Tonks, wznosząc oczy do nieba, które już teraz wydawało się ogromną połacią śniegu — wkrótce zamarznę od stania w miejscu. 

— Zawsze byłaś w gorącej wodzie kąpana… — Pokręciła głową Dromeda, uśmiechając się łagodnie, bo Dora jak zwykle nie zrozumiała, co miała na myśli. Andromeda cmoknęła córkę w policzek i powiedziała spokojnym, troskliwym tonem: — Chodzi mi o to, że nadchodzi zima, czas kiedy wszystko zapada w długi sen, z pozoru jest bezczynne, ale tak naprawdę przygotowuje się, żeby rozkwitnąć na nowo wiosną. — Uśmiechnęła się, kładąc rękę na dłoniach Dory, które otulały w bezpiecznym koszyczku jej brzuch. — Nasza wiosna będzie niezwykła i obie dobrze o tym wiemy. 

— Naprawdę nie musicie mi powtarzać, że robię to dla naszego dziecka. Wiem, mamo — sapnęła nieco przekornie, ale również ze zmęczeniem. Miała dość słuchania tego, że musi dbać o dobro swoje i dziecka, że nie powinna wychodzić z domu dalej i na dłużej niż jest to potrzebne, żeby tylko nie zapomniała, jak ważne jest maleństwo w jej łonie. Ona to wiedziała. Faktycznie, zawaliła wtedy w Hogsmeade, ale nie oznaczało to, że nie miała świadomości, jak troszczyć się o własne dziecko. W końcu była matką, to się po prostu czuło. — Ono jest najważniejsze i poświęcę dla niego wszystko, ale… 

— Poświęcenie nie przychodzi łatwo — dopowiedziała za nią mama, wykrzywiając usta w półuśmiechu, ale Tonks pokręciła głową.

— Przyszło z łatwością i potwornie się dłuży… 

— Musisz znaleźć sobie zajęcie, kochanie — zawyrokowała, jak gdyby nigdy nic Andromeda, a Dora westchnęła z frustracją, bo to wcale nie było takie oczywiste. Co niby miała robić, kiedy jej najbliżsi mogli zaangażować się w pomoc niewinnym, stawiać opór i po prostu działać. Chciałaby się na coś przydać, chciałaby, żeby jej obecność nie sprowadzała się jedynie do bycia w ciąży, chociaż było to dla niej najważniejsze. 

— Łatwo powiedzieć, jestem tylko ciężarną kobietą, której nie pozwalają wychodzić z własnego domu samej, podczas gdy mój mąż działa aktywnie dla Zakonu — rzuciła lekko poirytowana, wyrzucając ręce w górę w wyrazie frustracji. Dobijało ją to, że Remus niemal codziennie wychodził z domu na kilka godzin, a po powrocie opowiadał jej, w jakim mieście był i czyje domy udało mu się otoczyć ochroną, podczas gdy jej ze względu na ciąże i zagrożenie nie pozwalali wychodzić samej ani teleportować się dalej niż do sąsiedniego miasteczka. Coraz częściej miała wrażenie, że różdżka staje się zbędnym atrybutem w jej kieszeni. — Czuję się bezużyteczna… 

— Ale ja wcale nie mówię o Zakonie. Zacznij myśleć o dziecku… — powiedziała Andromeda, nieco rozbawiona reakcją córki, a kiedy Dora miała już zaprzeczyć, to ona podniosła dłoń w uspokajającym, irytującym i matczynym geście, którego Tonks poprzysięgła sobie nigdy nie używać. — Wiem, że ciągle o nim myślisz i poświęcasz się dla niego. Ale do tej pory nie zaprzątałaś sobie głowy ubrankami, pieluchami, łóżeczkiem… — zauważyła Andromeda, unosząc wysoko brew, a mina jej córki stawała się coraz bardziej zażenowana. — Nie macie z Remusem żadnej wyprawki dla tego szkraba. 

— Merlinie, czym to maleństwo zawiniło, że ma taką beznadziejną matkę — stęknęła Nimfadora, uświadamiając sobie, że naprawdę nic nie mają dla swojego dziecka, żadnych ubranek, łóżka czy nawet imienia. Jak to możliwe, że tak cieszyli się na myśl o nim i oczekiwali jego narodzin, a jednocześnie nie przyszło im do głowy, że może powinni przygotować się na ten dzień. Andromeda zdawała się doskonale wyczytywać te wszystkie myśli z twarzy Dory, bo zadowolenie i satysfakcja malowało się w jej oczach. Tonks pewnie pomyślałaby o tym wszystkim na krótko przed rozwiązaniem, gdyby nie mama, która teraz z nieskrywaną dumą stwierdziła:

— Dobrze, że ma porządną babcię. 

— Jak ty to robisz, mamo? — spytała Tonks, nie kryjąc uśmiechu. Należał on do tych, które coraz częściej miały pojawiać się na jej twarzy, czuły, troskliwy i opiekuńczy, a jednocześnie kryjący w sobie olbrzymie pokłady niepokoju i strachu. Był to uśmiech matczyny, jeden z najpiękniejszych na całym świecie, a ironia w tym wszystkim była taka, że obdarzała nim swoją własną mamę. — Taty nie ma już tak długo, a ty jako jedyna w tym domu jesteś spokojna. 

— Ktoś musi — odparła Andromeda, odwzajemniając uśmiech. Tylko w jej przypadku był to gest pospieszny i nieco wymuszony, gołym okiem było widać, że o tym akurat jej mama nie chce rozmawiać. A było to jeszcze bardziej oczywiste, gdy Andromeda spuściła wzrok i szybko zaproponowała: — Chodź coś zjeść, kochanie…

— Tylko nie to… — jęknęła Tonks, odpuszczając w tej chwili matce, która i tak powędrowała do kuchni, żeby coś przygotować. Mdłości były jak do tej pory najgorszym efektem ubocznym ciąży i doskwierał jej od samego początku aż do teraz. I zdawało jej się, że zamiast być lepiej, to jest coraz gorzej, bo na myśl o jedzeniu od razu robiło jej się nie dobrze, co było fatalne w połączeniu z coraz częstszymi zachciankami. I tak w kółko, i w kółko. Odlepiła jednak twarz od szyby i przeszła do salonu, gdzie opadła na kanapę, przerzucając nogi przez oparcie. Słyszała, jak jej mama gotuje wodę na herbatę, najwyraźniej porzucając próby nakarmienia jej czymkolwiek. Na to Tonks była gotowa przystać. Właściwie to jedynym co ją ratowało od przytłaczającej nudy, były wspólne herbatki z mamą. Dużo rozmawiały podczas takich krótkich posiadówek, ale właściwie o niczym szczególnym. Raz, krótko po Hogsmeade, obie zdobyły się na długą rozmowę o ojcu Dory, z której obie wyniosły zapewnienie, że przecież wróci i wszystko się ułoży. Potem mówiły o rzeczach zwykłych i codziennych, do tego stopnia, że szybko straciły tematy do rozmów. Tonks jednak wciąż było mało. Może było to spowodowane długim milczeniem matki, bo doszła do wniosku, że jej głos ma niesamowicie ciepłą i przyjemną barwę, a ona mogłaby go słuchać godzinami, a może to dlatego, że nigdy wcześniej nie umiały spotkać się na chwilę w tym samym miejscu i czasie, żeby wziąć razem oddech i zamienić więcej niż dwa zdania. Nimfadora wzięła głęboki oddech, czując, jak powietrze wypełnia jej płuca. Przymknęła oczy i po chwili zawołała głośno, tak żeby było słychać ją w kuchni: — Opowiedz mi, mamo, jak to było, kiedy czekaliście na mnie. 

Drgnęła niespokojnie, gdy poczuła znienacka dłoń matki, która w rodzicielskim zwyczaju zrzuciła jej nogi z oparcia kanapy. Andromeda uśmiechała się jednak nostalgicznie, gdy tuż za nią w powietrzu lewitowała taca z imbrykiem i dwiema filiżankami. Nim zdążyła opaść płynnie na stół, bez uronienia nawet kropli naparu, jej mama zdołała usiąść na kanapie i łagodnie poklepać się w udo. Twarz Dory rozpromieniła się jak u małego dziecka i z ochotą położyła głowę na nogach mamy. Andromeda zadumała się chwilę, gładząc jej włosy z czułością.

— Tata kompletnie zwariował — powiedziała w końcu z szerokim uśmiechem, zaczesując włosy Tonks za ucho — najchętniej ciągałby mnie codziennie do uzdrowiciela, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. I najpewniej by to robił, gdyby nie fakt, że trwała wojna. 

— Zupełnie tak jak teraz… — szepnęła cicho Tonks, myśląc o Remusie, który już nalegał na kolejne badanie, chociaż tak niedawno Altheda zapewniła ich, że przecież wszystko jest w porządku. Najwidoczniej tak reagowali ojcowie, a może tylko dobrzy ojcowie… Bo Tonks skrycie marzyła, żeby ich dziecko mogło w przyszłości powiedzieć o Remusie, że jest najlepszym tatą na świecie, tak jak ona mogła mówić o swoim ojcu. 

— Historia lubi zataczać koło — zgodziła się Andromeda, a potem mówiła dalej cichym, ciepłym głosem: — Już zapomniałam o porannych mdłościach, spuchniętych kostkach czy nawet rozstępach na całym ciele. Bólu podczas porodu też nie pamiętam… — przyznała uspokajająco z pewnością, którą dawało jej doświadczenie, a Dora uśmiechnęła się tęsknie za czasami, które jeszcze nie nadeszły. — Wiem, że to wszystko było, ale nie miało najmniejszego znaczenia. Pamiętam za to twoje pierwsze kopnięcie i to uczucie, które mi wtedy towarzyszyło. Nie sądziłam, że doświadczę kiedyś czegoś piękniejszego… — Zamilkła na chwile, skupiając się na tym, żeby z niezwykłą dokładnością rozdzielić każde pasmo włosów Nimfadory i ułożyć je starannie, tak by nawet jeden włosek nie wpadł jej do oczu. Jej dotyk był niezwykle delikatny i czuły, jakby Tonks wcale nie miała prawie dwudziestu pięciu lat, a zaledwie kilka miesięcy i każdy, nieco bardziej gwałtowny ruch mógłby ją skrzywdzić. Było to tak potrzebne Dorze, że niemal rozpływała się pod tą kołdrą utkaną z matczynej miłości. — A potem się urodziłaś, uzdrowiciel podał mi maleńkie zawiniątko tak drobne i kruche, że bałam się tej fali miłości, którą na ciebie wylałam. Nawet nie zdążyłam na ciebie spojrzeć, a już wiedziałam, że jesteś wyjątkowa. Moja na wskroś idealna córeczka…

— Ani trochę absurdalna? — spytała nieco prowokująco Tonks, nawiązując do ich licznych kłótni, które rozpoczęły się w jej wczesnym okresie dojrzewania. Dromeda uśmiechnęła się szerzej pod nosem.

— Myślałam, że mówimy o okresie niemowlęctwa… — powiedziała, świadomie kontynuując tę słowną przepychankę, ale potem pochyliła się nieco i ucałowała Nimfadorę w czoło. — Dla mnie, Doro, jesteś najwspanialsza. Nigdy nie kochałam nikogo mocniej niż ciebie, córeczko. 

***

Deszcz siąpił powolnie z ciemnych chmur i trudno było szukać kogokolwiek na cichych ulicach Coventry. Jesienna plucha zagościła już na dobre, a chłodny wiatr wdzierał się w każdy zakamarek, przyprawiając o nieprzyjemny dreszcz. Można już było zapomnieć o ciepłym, letnim słońcu i przyzwyczaić się do typowo angielskiej pogody. Człowiek w takich okolicznościach najchętniej zaszyłby się w domu, rozpalił ogień w kominku i schował się pod kocem. Cóż trzeba było jednak robić to, co należy, a nie tylko to, co było najprzyjemniejsze. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie Syriusz, który przeklinał dość barwnie warunki atmosferyczne. Nie mógł jednak narzekać, bo sam fakt, że mógł wziąć udział w jakiejś misji, był dla niego wielkim atutem. Może nie nastawiał się na dynamiczną walkę, kopanie śmierciożerców po tyłkach czy chociażby jakiś pościg, to przynajmniej nie siedział bezczynnie w fotelu. I ta perspektywa sprawiała, że nawet deszcz nie przeszkadzał mu w oddychaniu pełną piersią. 

Pominięto go podczas ewakuacji Hogsmeade, która była pokłosiem niezrozumiałej dla Blacka akcji w Ministerstwie Magii, gdzie Harry wraz z przyjaciółmi włamali się w tylko sobie znanym celu. Szczerze, niech Merlin za niego poświadczy, ale dobrze, że był odseparowany na te kilka dni od wszystkiego oprócz Althedy, bo rozniósłby każdego, kto znalazł się na jego drodze. Harry wpakował się w niezłe bagno, a ta cholerna akcja w Hogsmeade i późniejsze listy gończe, które wysłano za jego chrześniakiem, były dopiero początkiem, a i tak już doprowadziła na skraj wytrzymałości. Walczył ze sobą, by nie rzucić się w nieznane i popędzić za Harrym, żeby mu pomóc, żeby go wesprzeć i ochronić, ale młody Potter tego nie chciał. Powiedział mu to prosto w oczy, nie zdradzając nawet rąbka tej wielkiej tajemnicy, która dotyczyła jego misji. Musiał przyznać, że to bolało, bo przecież oddałby życie za tego chłopaka. A przynajmniej wiedziałby, co się z Harrym dzieje i że chociaż sytuacja wygląda na wskroś beznadziejnie, to wszystko idzie zgodnie z planem. Byłby wtedy spokojniejszy. A tak, ta krótka izolacja, kiedy znowu skazano go na siedzenie w zamknięciu, zszargała mu nerwy, ale… Sam nie wierzył, że to przyznawał, ale koniec końców wyszło mu to nawet na dobre. Nie zrobił nic nieprzemyślanego i pochopnego, na spokojnie skomunikował się z Weasleyami, z Kingsleyem i Tomsonem. Kiedy usłyszał, co zrobił Artur dla swojego kolegi, stwierdził, że tak trzeba działać. Potem odbyło się badanie Tonks i wtedy też złożył obietnicę Andromedzie, a później wszystko potoczyło się płynnie... 

Nadal wolałby być przy Harrym, a nie gdzieś w Coventry, ale robił to, co słuszne. Mógł wyjść z domu, zachłysnąć się stęchłym, jesiennym powietrzem i wrócić z przekonaniem, że zrobił coś dobrego. Tego dnia jednak wyjątkowo nie miał ochoty wychodzić za próg, co jedynie się spotęgowało, gdy aportował się w ciemnym zaułku, a jego but wylądował w czymś z nieprzyjemnym chlupotem. 

— Szlag by to trafił… — warknął wściekle, nie kontrolując tego, jak głośno to powiedział. 

— Co, Black, wdepnąłeś w psie gówno? — zaśmiał się tubalnym głosem pewien siwiejący staruszek, który aportował się wraz z nim i Remusem. Lupin prychnął niezbyt taktownie, wyciągając zza pazuchy połyskujący materiał, żeby ukryć swoje rozbawienie, kiedy Syriusz próbował wytrzeć odchody w chodnik.

— My akurat brodzimy w gównie po pas, Kingsley… — warknął niezbyt przyjaźnie, rzucając nienawistne spojrzenie staruszkowi. Zarówno on, który teraz był niezbyt atrakcyjnym facetem po pięćdziesiątce, jak i Kingsley, który z kolei był niskim staruszkiem z siwymi włosami, byli pod wpływem eliksiru wielosokowego. Był to pomysł Carla i Hestii, a wykonanie Althedy, która uwarzyła dla nich ten eliksir, żeby nikt nie mógł rozpoznać członków Zakonu podczas rzucania zaklęć ochronnych na domy czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Podczas jednego takiego wypadu zazwyczaj obejmowali jakieś pięć, maksymalnie dziesięć domów. Zbyt ryzykowne byłoby pokazywanie się w tylu miejscach, w krótkim odstępie czasu i we własnej postaci, a przy zachowaniu takich środków ostrożności była mała szansa, żeby ktoś rozpoznał przypadkowych przechodniów, których włosy wykradziono z mugolskich salonów fryzjerskich. Jedynie Remus musiał posiłkować się peleryną niewidką z domu Moody’ego, bo eliksir wielosokowy nie działał na wilkołaki. I tak pojawiali się w najróżniejszych miejscach w kraju, często przypadkowych, żeby ochronić niewinnych mugoli i mugolaków. Czasami robili to w parach, tak dla pewności, stabilności zaklęć i lepszego efektu. Rzadko kiedy wybierali się na misję w więcej osób. Tym razem jednak tak należało zrobić. 

Kingsley poprosił ich o pomoc w dość istotnym przypadku, kiedy Syriusz już chciał sobie odpuścić wychodzenie z domu. Tym razem nie mieli rzucić tylko kilku zaklęć, teraz chcieli ustalić plan przenosin z tą jedną rodziną. W ogóle Kingsley odwalił kawał dobrej roboty, przygotowując coś na wzór siatki szpiegowskiej, gdzie każdy miał zadanie do zrobienia, nie wiedząc nawet dokładnie, kto wykona po nich kolejny etap. Syriusz wiedział, że Szalonooki byłby z niech cholernie dumny. Nawet Moody nie wyznaczył niezależnego łącznika, który będąc incognito mógł zapewnić bezpieczny przemyt nawet całych rodzin. Kingsleyowi się to udało i właśnie teraz chcieli taką rodzinę uratować.

Finchowie byli bliskimi krewnymi rodziny Cattermole, która uciekła spod nosa Komisji Rejestracji Mugolaków. Pani Finch była siostrą Mary Cattermole, tej samej, która miała zostać skazana za kradzież magii i zesłana do Azkabanu. I pewnie tak by się stało, gdyby Harry nie narobił tego zamieszania w Ministerstwie, dzięki temu Cattermole’owie mieli szansę uciec. I za to też wysłano za nimi list gończy, przedstawiając ich opinii publicznej jako groźnych wrogów społeczeństwa. Do ogólnego happy endu brakowało jedynie, żeby dalsza rodzina również do nich dołączyła. Dlatego, gdy Kingsley odkrył powinowactwo między Panią Finch a Mary Cattermole, postanowił zorganizować ucieczkę również i jej rodziny, bo kwestią czasu było aż Ministerstwo i ten zasrany rejestr dobiorą się również do nich. Więc nie zważając na pogodę, spotkali się w trójkę i wbrew ogólnej aurze wszyscy poza Blackiem mieli zaskakująco dobry humor. 

— Nie spodziewałem się, że będziesz kipiał takim pesymizmem — zaśmiał się Kingsley, a jego tubalny głos zupełnie nie pasował do jego aktualnego wyglądu do tego stopnia, że Syriuszowi ciężko było na niego patrzeć. Jednak było w tym starym aurorze coś tak pozytywnego tego dnia, że nawet te ciemne chmury zdawały się być mniej ponure. Staruszek King klepnął ich dziarsko w plecy, śmiejąc się wesoło. — Wy akurat powinniście tryskać radością. Ty odnalazłeś Althedę i chyba dobrze wam się wiedzie, a ty, Remusie jesteś świeżo upieczonym mężem i masz wspaniałą żonę. 

— I teściową na głowie — dopowiedział Black, posyłając Remusowi wymowny uśmiech, a King chrząknął znacząco.

— No tak, ojciec Tonks nie dał znaku życia? — zapytał Lupina, na co ten pokręcił głową w odpowiedzi. Syriusz skrzywił się, wspominając swoją ostatnią rozmowę z Andy i obietnicę, której zamierzał dotrzymać, a Shacklebolt zaklął paskudnie, co nie było w jego zwyczaju. — Voldemort pożałuje tego, że kiedykolwiek przejął Ministerstwo. Jestem tego pewien. 

— Ja też chcę w to wierzyć — odpowiedział dość zachowawczo Remus, ale jednak pogodny ton w jego głosie opanował nagłą irytację Kinga. Black również się skrzywił. Shacklebolt pomimo swojej aparycji wielkiego, groźnego faceta, był tak naprawdę poczciwym śmieszkiem, którego nie dało się nie lubić, ale ostatnio coś się w nim zmieniło. Syriusz zauważył to dość niedawno, bo nie mieli zbyt wiele styczności, od kiedy wybudził się ze śpiączki, ale niezaprzeczalnym było, że King stał się nerwowy, poirytowany, nieco zbyt drażliwy i niemal co drugie zdanie wtrącał jakieś paskudne stwierdzenie dotyczące Voldemorta. Nawet Black stwierdzał, że ten nadużywa imienia tego beznosego pacana. Dzisiaj jednak był tak pogodny, jak nigdy i nawet wspomnienie o Voldemorcie nie mogło tego zbytnio przekreślić. — A Andromeda mi zupełnie nie przeszkadza, jest o wiele lepszym lokatorem niż ty Syriuszu…

— Fakt — zgodził się ochoczo Black, chociaż stwierdzenie Remusa raczej nie miało takiego celu. — Tonks nie zniosłaby znowu widoku Ally na waszej kanapie… 

— Raczej twojego widoku w takiej sytuacji — poprawił go Lupin, kręcąc głową, a King i Syriusz zaśmiali się w sposób, jaki bardziej przystawał do nastolatków, a nie dorosłych facetów. W gruncie rzeczy Black lubił wspominać tamten wieczór by drażnić Remusa, przy Tonks raczej się powstrzymywał, chociaż dwukrotnie nie zdołał ugryźć się w język i jego krewniaczka również tego nie zrobiła, śląc w jego stronę kwiecistą wiązankę. To było nawet całkiem zabawne, chociaż jej ciążowe humorki bywały dość męczące i Syriusz naprawdę cieszył się z tego, że wyjaśnił sobie wszystko z Ally, no prawie wszystko i nie musiał już dłużej sypiać na kanapie Lupinów. O czym nie zapomniał wspomnieć również w tej chwili:

— Ta kanapa jest cholernie niewygodna. No i Andy zdecydowanie bardziej przyda wam się przyda w tej chwili. 

— Tej chwili? — spytał Kingsley, posyłając Remusowi takie spojrzenie, jakby pytał czy przypadkiem nie powinien się czymś martwić, a Syriusz ekspresowo poskładał wszystko w całość i uśmiechnął się szeroko. Gdyby był we własnej skórze, ten uśmiech byłby zabójczy, teraz był raczej dość niepokojący. 

— Nic nie wiesz? — zapytał z udawanym zaskoczeniem, zarzucając starcowi rękę na ramię. Lupin rzucił przyjacielowi zmęczone spojrzenie, ale nie przerwał tej szopki. Kingsley zdawał się być coraz bardziej zaciekawiony, do tego stopnia, że aż szturchnął Blacka, który specjalnie przedłużał pełną napięcia ciszę. Gdy w końcu już nie mógł wytrzymać, poklepał Kingsleya po ramieniu i wskazał palcem na Lupina. — Remus zakłada własną watahę, pierwszy wilczek już w drodze. 

— Tonks jest w ciąży — przetłumaczył na prostszy język Remus, dostrzegając pytające spojrzenie Kinga. A ten aż klasnął w dłonie.

— Gratuluję! — zawołał głośno, obejmując Lupina i klepiąc go solidnie po plecach w geście uznania. — Czemu się nie chwalicie takimi wieściami? 

— Zbyt wiele przytłaczających wydarzeń… — odparł Remus, wzruszając ramionami, bo w sumie taka była prawda, a potem dodał dla rozluźnienia atmosfery: — W sumie jestem zdziwiony, że Syriusz nie obwieścił tego w całym Zakonie. 

— Byłem zajęty — stwierdził Black przesadnie pewnym siebie tonem, uśmiechając się zawadiacko, chociaż w tej chwili tak to nie wyglądało, na co Kingsley zaśmiał się głośno:

— Też staracie się z Althedą? 

— Trenujemy… — odparł tajemniczo Syriusz, wywołując napad kaszlu u Lupina, który takiej odpowiedzi chyba się nie spodziewał. I chociaż Black nie myślał o powiększaniu rodziny, to chętnie zacieśniał relację z Ally i próbował być jak najbliżej niej, żeby przekonać się, że zaufanie i uczucie, którymi ją obdarzył nie były ślepym strzałem. — Bardzo intensywnie. 

— Na Merlina, załatwmy to, co trzeba i chodźmy opić wasze szczęście — zaproponował Kingsley, zacierając ręce, a jego uśmiech i autentyczna radość w głosie były naprawdę zaraźliwe.

— Znajdziesz chwilę dla starych druhów? 

— Potrzebuję takiej chwili. Przewodniczenie Zakonowi jest… — westchnął ciężko Kingsley, a jego aktualna, starcza twarz zdawała się jeszcze bardziej posunąć w czasie. Teraz faktycznie wyglądał na człowieka leciwego i doświadczonego przez los. — Nie chciałem tego. 

— Wiemy, King, wiemy… — odparł Remus, kładąc mu rękę na ramieniu w przyjacielskim geście. Lupin nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak bardzo musiał ciążyć taki obowiązek, jakim było przejęcie schedy po Dumbledorze i Moodym. Zapewne byłoby im łatwiej okazać mu należyta wsparcie, gdyby nie fakt, że znów musieli zejść do podziemia i uważać na niemal każdym kroku. Remus zgadzał się więc z tym, że potrzebowali chwili wytchnienia i kilku kieliszków, tak jak to zrobił z Kingiem, Billem i Carlem po tym, jak Zakon dowiedział się o jego ślubie z Dorą. Fakt faktem odsypiał wtedy na kanapie i miał potężnego kaca, ale całkiem dobrze to wspominał. 

— Musimy pokonać Voldemorta… — sapnął z determinacją Kingsley, gdy ruszyli w stronę następnego zakrętu, by w końcu wyjść z zaułka. 

— Pokonamy — zapewnił go Black, przywołując na twarz pokrzepiający uśmiech. — A jak to już się stanie, będziemy pić przez cały tydzień i żadna żona, teściowa czy dziecko nie odciągną nas od kieliszka. Ślubuję to, jako Huncwot! 

— A ja dopilnuję, żebyś tej przysięgi dotrzymał — rozchmurzył się na te słowa Kingsley. — Remusie? 

— Takiej kompani nie odmówię — zgodził się ochoczo Remus, zarzucając na grzbiet pelerynę, pod którą nagle zniknął, nie pozostawiając po sobie śladu na mokrym chodniku. — Będziemy musieli uczcić narodziny mojego dziecka.

I ruszyli przed siebie ulicami Coventry, towarzyszyła im dziwna pogoda ducha, zupełnie sprzeczna z aktualnym deszczem, który moczył im koszule na karkach. Przez głowę Syriusza przeszła nawet bardzo optymistyczna myśl, że być może wkrótce nie będą musieli używać eliksiru wielosokowego czy peleryny niewidki, żeby wspólnie wyjść na miasto. Być może za jakiś czas, będzie mógł zabrać Althedę na spacer do centrum Londynu albo na Pokątną, nie musząc martwić się o to, że wciąż jest ścigany albo uważany za prawie martwego. Czuł dreszcz ekscytacji na myśl, że wyjdzie z klatki i zapomni o ukrywaniu się. I być może gdyby się głębiej nad tym zastanowił, zrozumiałby, że właśnie w tej chwili dopuścił do siebie to, że przyszłość jest możliwa i świat nie skończy się wraz z wojną. 

Black spojrzał na pogodnego staruszka, pod którego obliczem krył się Kingsley, zerknął również w miejsce, gdzie wtapiając się w otoczenie, szedł Remus - zapewne równie zadowolony, co Shacklebolt, a być może nawet bardziej. Syriusz natomiast uśmiechnął się pod nosem i postanowił, że w drodze do domu zgarnie skądś butelkę porządnego wina, bo trzeba przyznać, że Szalonooki nie miał za grosz gustu w tej kwestii, a wszystkie sikacze z jego piwnicy nie nadawały się do spożycia, a potem usiądzie z Althedą przy kominku i po prostu nacieszy się tym, że ma kogoś obok siebie. 

Szli wzdłuż wstęgi wysokich kamienic, musieli minąć jeszcze dwie ulice, nim dotrą do osiedla domków jednorodzinnych. Dziarskim krokiem rozbryzgiwali kałuże, nie mogąc się doczekać, aż po wszystkim pójdą się napić. Nie przewidywali żadnych komplikacji. Finchowie z pewnością sami już zastanawiali się, jakby tu zniknąć z radaru śmierciożerców i dołączyć do Cattermole’ów, Zakon chciał to jedynie ułatwić i zapewnić im bezpieczeństwo. Dzisiaj tylko porozmawiają, ustalą co i jak, a oni przy okazji rzucą na dom zaklęcia ochronne, by w najbliższym czasie rodzina Finchów nie musiała drżeć ze strachu nawet we własnych czterech ścianach. 

Kropla deszczu wpadła Syriuszowi za kołnierz, gdy wyszli zza zakrętu i spowodowała nieprzyjemny dreszcz. I na Merlina, chciałby potraktować to jako coś mało znaczącego, a nie znak, że coś jest nie tak, ale nie mógł. Bo gdy już minęli wysokie mury kamienic i spojrzeli na drugą stronę ulicy, gdzie roiło się od małych, podmiejskich domów, cała ich trójka zamarła. 

— Merlinie… — wyrwało się z ust Kingsleya, gdy ujrzeli, jak nad jednym z domów, tym do którego właśnie zmierzali, kłęby ciemnych, burzowych chmur uformowały się w znak, którego obecność przerażała. Mroczny Znak jawił się jako zły omen, przerażająca czaszka, z której ust wypełzał wąż, zlewała się z kłębami dymu unoszącego się ze zgliszczy tego, co pozostało po domu Finchów.

— Spóźniliśmy się… 

Głos Remusa zdawał się sprawiać, że deszcz i wszystko inne na chwilę zamilkło, tak jakby w wyrazie żalu i pokory przed faktem niezaprzeczalnym. Spóźnili się… A wraz z kolejnym dreszczem Syriusza nawiedziła niepokojąca i z pewnością pozbawiona jakiegokolwiek optymizmu myśl, że być może na wszystko jest już za późno…


Oj, pisanie tego rozdziału przyniosło mi sporo problemów. Pisałam go na raty, po kilka zdań i wciąż nie mogłam się przełamać. Czasami tak się zdarza, że coś się we mnie blokuje. Zazwyczaj wtedy po prostu odpuszczam i wracam do pisania za jakiś czas, a wtedy pisanie przychodzi z łatwością, a i jakość mojego tekstu zdaje się być lepszy. Nawet nie wiem, czemu tym razem nie zrobiłam sobie przerwy, tylko zmuszałam się do pisania. Może ma to też związek z tym, że jesteśmy w takim momencie opowiadania, w którym beztroskie chwile szczęścia przeplatają się z tragediami i strachem. To bardzo wytrąca z wewnętrznego spokoju. No ale na pocieszenie zdradzę, że kolejny rozdział w dużej mierze będzie już zdecydowanie bardziej pogodny i pisało mi się go również o wiele sprawniej.
Tak poza tym, dopiero dostrzegłam, że dzisiejsza publikacja ma miejsce równo dzień po Dniu Matki, a przecież pierwszy podrozdział jest w pewnym sensie pięknym odzwierciedleniem macierzyństwa ❤ Mocno mnie to teraz ujęło i mam nadzieję, że Wy również chociaż na sekundę poczuliście takie ciepełko w sercu, czytając o Dorze i Andromedzie.
Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak teraz sprawnie postawić ostatnią kropkę i oddać ten rozdział w Wasze ręce.

Ściskam mocno, Mora ❤

2 komentarze:

  1. Hej, kochana!

    Choć starałam się w miarę regularnie nadrabiać czytanie tego cudeńka, nazbierało się trochę komentarzy do napisania, na czym bardzo mi zależy, bo mogę się chociaż tak odwdzięczyć za te chwile, w których mogę wskoczyć do wykreowanego przez Ciebie świata Dory!
    Kocham rozmowę Tonks i Andromedy. Ta bliskość, która się między nimi pojawiła jest naprawdę ciekawym zjawiskiem, bo podczas gdy dawniej najczęściej się kłóciły, to teraz ich relacja jest poruszająca. I oczywiście uzupełniona o boskie teksty, jak ten z tego rozdziału: "Merlinie, czym to maleństwo zawiniło, że ma taką beznadziejną matkę" albo tamten parę rozdziałów wcześniej, ten o tym, ile Andromeda musiała się nasłuchać kto kogo pieprzył. Uwielbiam te humorystyczne wstawki!

    Początek wydarzeń w Coventry napawał tak wielkim optymizmem! Bardzo boli, zwłaszcza, że na picie umówiło się trzech starych członków Zakonu. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a na gadka Łapy o nowej watasze - hihi, lubię to. Bardzo dobrze ukazałaś realia wojny, zmieniając ten sielski moment w Mroczny Znak nad domem Finchów. Z jednej strony szacun za wykonanie, a jednak to boli - ale dobrze, tak ma być i takie zwroty akcji podnoszą wartość opowiadania :D

    Ściskam mocno,
    Magda


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ja mam tyły w odpowiedziach na Twoje komentarze! Biję się w pierś i już nadrabiam wszystkie! Uwierz mi, czekam na nie niezmiennie z wytęsknieniem ♥
      Więź między Tonks i Andromedą jest fascynująca. To taka miłość, która potrzebowała ujarzmienia, bo od zawsze była tak ogromna! Teraz nadszedł właściwy moment i mamy z tego piękną relację, piękne chwile i zachwycające rozmowy matki z córką, która zaraz też będzie matką! A humorystyczne wstawki są tym lepsze im poważniejsze tematy się u nich pojawiają ♥ (chociaż sama współczuję Dromedzie, która nasłuchała się o pieprzeniu o wiele za dużo niż powinna...)
      Scena z panami miała być takim załamaniem, bo przecież wszystkim jako tako się wiedzie, mają czym się cieszyć, ale przecież jest wojna i nie mogą o tym zapominać, a zapominają... I rzeczywistość później boli jeszcze bardziej...
      Ściskam jeszcze mocniej! ♥

      Usuń