Kiedy Szalonooki Moody po raz tysięczny powtarzał kadetom albo członkom Zakonu Feniksa swoje życiowe motto - stała czujność, wszyscy wywracali oczami, uznając to za objaw jego domniemanej paranoi. Może mówił to zbyt często i ten tekst stał się już zbyt oklepany, a może podejście do tej czujności wynikało z nikłego doświadczenia, jakim mogli się pochwalić w porównaniu z Szalonookim…
Remus doskonale pamiętał, jak za czasów pierwszej wojny Syriusz i James narzekali na gadaniny Moody’ego. On sam wtórował im w żartobliwych komentarzach, ale jednak wszyscy Huncwoci wpatrywali się w Szalonookiego, który jeszcze wtedy Szalonookim nie był, z nieskrywanym podziwem. James nawet poprzysiągł sobie, że przebije Moody’ego i doprowadzi do Azkabanu więcej śmierciożerców niż on. Jednak, gdy znów słyszeli stała czujność, coś się w nich gotowało…
To była młoda krew, która wrzała, mimo całej racjonalności. Wtedy wydawało im się, że mogą zbawić świat tylko swoimi chęciami, że żaden śmierciożerca nie jest w stanie ich pokonać, a śmierć jeszcze długo nie spojrzy im w oczy.
To była naiwność…
Teraz, po latach, Remus całkowicie doceniał ciągłe powtarzanie przez Szalonookiego, że stała czujność może im uratować skórę. Musieli o tym pamiętać, bo auror sam już nie mógł im tego przypomnieć. Ponadto, mając z tyłu głowy słowa Moody’ego, znacznie bogatsze doświadczenie w walce ale też i to życiowe, Lupin nauczył się słuchać swoich instynktów i intuicji. Szkoda, że nie były one nieco bardziej precyzyjne…
Od pogrzebu Teda minęły trzy tygodnie. Trzy tygodnie, których bardzo potrzebowali. Udało im się wypracować nową codzienność, nie różniącą się znacząco od poprzedniej, a jednak zupełnie inną. Z ich domu zniknęło oczekiwanie, pojawiło się jednak więcej tęsknoty i spokoju.
Altheda zgodnie ze swoimi słowami, pojawiła się dwa dni po pogrzebie. Dora pozwoliła jej się zbadać, bez słowa sprzeciwu. Chyba sama czuła potrzebę upewnienia się, że wszystko jest w porządku. I tak właśnie było, nie obyło się jednak bez jakiegokolwiek ale… Farewell zapewniła, że ciąża jest na ostatniej prostej i Tonks powinna uważać bardziej niż do tej pory. Podobno występowało podwyższone ryzyko odklejenia się łożyska, co było bardzo niebezpieczne. Altheda zapewniła jednak, że jeżeli Tonks będzie stosować się sumiennie do jej zaleceń, przetrwa ten miesiąc bez żadnych komplikacji aż do porodu.
Po pierwsze Dora musiała całkowicie przerwać działania na rzecz Zakonu, nie było mowy o jakichkolwiek audycjach w Potterwarcie, wspieraniu rannych czy czymkolwiek chciałaby się zająć. Była to kwestia całkiem oczywista, do której Tonks starała się przygotować już od dłuższego czasu. Trudniejszy był jednak drugi zakaz.
Altheda kategorycznie zakazała przenosin za pomocą teleportacji czy świstoklików. Każda taka wycieczka mogła skończyć się na tym etapie tragicznie. To było dla nich zrozumiała, ale kiedy Farewell do tego dodała, że Nimfadora nie powinna nawet korzystać z kominka, Tonks zaczęła się sprzeciwiać. Remus, Syriusz i przede wszystkim Andromeda próbowali i to całkiem skutecznie przekonać Dorę, że to dobre wyjście i tak być musi. Black rzucił nawet żartem, że pewnie najdalej za tydzień sama będzie tak wielka, że nie będzie miała siły na jakiekolwiek wycieczki.
Tonks zgodziła się, chociaż zażądała, żeby nikt nie ograniczał jej spotkań z kimkolwiek. Remus zgodził się, gotowy zrobić wszystko, żeby jego żona nie sprzeciwiała się tym wszystkim zakazom. Obiecał nawet, że sam będzie organizować towarzyskie herbatki i rozsyłać zaproszenia, żeby ten miesiąc jej się tak paskudnie nie dłużył. Co prawda tylko tak powiedział, a na pierwszym miejscu stawiał bezpieczeństwo Nimfadory i ich synka. Był jednak gotów zaprosić raz na jakiś czas jedną lub dwie zaufane osoby, żeby oboje zadowolili się kompromisem.
To jednak nie był koniec zaleceń Althedy. Poza oczywistym brakiem stresu, nadużywania eliksirów, zbilansowaną dietą, dużej dawce snu i odpowiednim nawodnieniu, Farewell zaleciła sprowadzenie chodzenia, zwłaszcza po schodach, do całkowitego minimum. Tutaj Tonks wybuchła, przez co Altheda i Black musieli się ewakuować, licząc na to, że Remus i Andromeda opanują humorki Nimfadory.
Udało im się, Tonks uspokoiła się, zaakceptowała nowe ograniczenia, a Remus, chociaż to Andy wiodła w tym prym, robił wszystko, żeby jej ulżyć. Dora nie uczestniczyła w żadnych zadaniach, chociaż ostatnim, w którym brała udział, tak naprawdę był atak na Pokątnej i pomoc jego ofiarom. Przestała jednak snuć pomysły, że może udałoby jej się poprowadzić jeszcze chociażby jedną audycję z Fredem i Lee.
Potwornie narzekała na zakaz wycieczek, dramatyzowała mówiąc, że się dusi i potwornie nudzi w czterech ścianach. Nie mogła nawet pójść na spacer do lasu. Całe szczęście odwiedzał ją dość często Black, a nawet Emily, która opowiadała jej o postępach w rekonwalescencji Lucasa. Tym Dora musiała się zadowolić, bo Sara niestety nie miała czasu na odwiedziny, ciągle przekładając spotkanie, bo wypadał jej dyżur przy jakimś zadaniu, a Molly zapowiedziała wizytę Weasleyów dopiero na przyszły tydzień. Remus i Syriusz domyślali się, że rodzina rudzielców potrzebowała czasu na okiełznanie Ginny, która podobno nie przyjęła zbyt dobrze zakazu powrotu do Hogwartu.
Ostatni zakaz wiązał się z kolejną porcją narzekań, chociaż jednocześnie był najmniej uciążliwy. Remus dbał o to, żeby Dora nie wędrowała po schodach w tę i z powrotem. Zgadzał się, żeby schodziła rano i wchodziła po nich dopiero wieczorem. Czasami nawet sam brał ją na ręce i pokonywał schody, trzymając ją w ramionach. Wtedy Dora przestawała narzekać, co Lupin brał za dobrą monetę.
I chociaż Tonks nie szczędziła w słowach, wszyscy z nią na czele dbali o to, żeby ryzyko odklejenia się łożyska było wciąż jak najmniejsze.
Remus z kolei znów zaangażował się w działania Zakonu pełną parą. Podczas ostatnich trzech tygodni niemal codziennie, a nawet kilka razy dziennie wybierał się z innymi członkami Zakonu na patrole, gdzie niejednokrotnie musieli potwierdzić tragiczne informacje. Voldemort i jego sługusy skupiły swoją uwagę na niewinnych mugolach, a podejrzane wybuchy gazu stały się niemal przykrą codziennością w Wielkiej Brytanii.
Po tych trzech tygodniach, musiał wziąć sobie przynajmniej dwa dni urlopu. Nadeszła pełnia. Czuł to całym sobą, z każdym oddechem. Od kiedy wrócił z lasu, jego reakcja na pełny księżyc się zmieniła. Nie był już słaby i schorowany, nie tracił nad sobą panowania do tego stopnia, że wracał do ludzkiej postaci cały zakrwawiony i poobijany. Było zupełnie inaczej.
Na kilka dni przed pełnią stawał się bardziej skupiony, jego zmysły były wyczulone niemal do granic możliwości, poprawiał mu się refleks, dostrzegał znacznie więcej. Ten stan mógł z czystym sumieniem nazwać swoją stałą czujnością. Doceniał go, bo dzięki temu później zachowywał całkowitą świadomość podczas przemiany i czuł, że nie jest dla nikogo zagrożeniem. Cieszył się też, że mógł spędzać pełnię w lesie, a nie przerażającej piwnicy, która kojarzyła mu się z najgorszymi momentami jego dzieciństwa.
Tego dnia miała być pełnia. Mógł niemal odliczać czas do momentu przemiany, powinien się skupić i odstresować, ale od rana jego instynkt podpowiadał mu, że coś się wydarzy. Był tego pewien niemal tak bardzo, że ma dwie ręce, a u każdej z nich po pięć palców.
Z trudem akceptował fakt, że nie będzie mógł nikomu pomóc w skórze wilkołaka. Rozumiał, że jeśli jakakolwiek misja byłaby konieczna, to każdy w Zakonie Feniksa przyda się bardziej niż on. Czuł jednak wewnętrzną potrzebę, żeby upewnić się, że w jego domu wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Z tego też powodu poprosił Althedę by przebadała ponownie Dorę. Pozornie nie było takiej konieczności, bo Farewell od trzech tygodni odwiedzała Tonks co najmniej raz na pięć dni, żeby przeprowadzić diagnostykę, a ostatnim razem robiła to zaledwie dwa dni wcześniej. Spełniła jednak prośbę Remus i pojawiła się w domu Lupinów wraz z Syriuszem, żeby rozwiać jego wątpliwości.
I faktycznie z dzieckiem było wszystko w porządku, ryzyko powikłań stało się jeszcze mniejsze niż w połowie marca, a Nimfadora czuła się wyjątkowo dobrze. Nawet nie omieszkała Remusowi wytknąć, że jest odrobinę zbyt przewrażliwiony. I może była to prawda…
W końcu był pierwszy dzień kwietnia i może całe jego przeczucie było jedynie żartem? Może… Ale nauczył się mu ufać i nie miał powodów by przestać to robić.
— Jesteś taki spięty… — mruknęła Dora tuż po badaniach, kiedy Altheda i Syriusz jeszcze dopijali herbatę w towarzystwie Andromedy. Remus, gdy tylko usłyszał, że z jego synem i żoną wszystko jest w porządku i zniósł zarzut bycia przewrażliwionym, podszedł do okna i usiadł sztywno na krześle, wpatrując się w niebo, które powoli ciemniało. Tonks podeszła do niego, łapiąc oddech z trudem i podtrzymując ogromny brzuch. Położyła mu dłonie na ramionach i bezskutecznie próbowała rozmasować jego spięte barki. — Ile zostało do wschodu księżyca?
— Niecała godzina — odpowiedział bez zastanowienia, odrzucając od siebie myśl, że zaraz będzie musiał wyjść z domu i skierować swoje kroki w stronę lasu. Zrobiłby to wbrew sobie, bo czuł, że zaraz coś się wydarzy i nie chciał być z dala od centrum wydarzeń.
— Przynajmniej śnieg zupełnie stopniał i od kilku dni nie padało — powiedziała pocieszająco Tonks, próbując złapać się jakichkolwiek pozytywów. Miała rację, niewątpliwie nastała wiosna i sprzyjało to ogólnemu komfortowi przy przebywaniu poza domem. Chociaż gdy był przemieniony odrobina śniegu czy w ogóle jakakolwiek wilgoć nie robiła na nim żadnego wrażenia.
— Najchętniej nie wychodziłbym dzisiaj z domu — przyznał cicho, biorąc jedną z jej dłoni, bo i tak żaden masaż nie był w stanie mu teraz ulżyć i przyłożył ją sobie do twarzy, całując jej wewnętrzną część. Próbował skupić się na jej bliskości, sam jakoś się uspokoić i przekonać, że może rzeczywiście jest odrobinę przewrażliwiony. Nie udało mu się to, tym bardziej, gdy Andromeda spytała głośno, najwidoczniej podsłuchując córkę i zięcia:
— Masz złe przeczucie?
— Ufasz przeczuciom Remusa, mamo? — zapytała zadziornie Tonks, biorąc głęboki oddech niemal co drugie słowo. Lupin już się przyzwyczaił do tego, ale wciąż czuł, że każdy oddech jest o jednym bliżej rozwiązania.
— Kilka razy dał dowód, że wilkołaczy instynkt się nie myli — stwierdziła pozornie bez emocji, ale jej spojrzenie wierciło dziurę w plecach Remusa. Odwrócił się na krześle, spoglądając na teściową. Nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć, a Tonks najwidoczniej skupiała się tylko na nim, bo uniemożliwiając mu natychmiastową odpowiedź, usiadła na jego kolanach. Stłamsił w sobie jęknięcie, żeby tylko nie rozdrażnić Dory, chociaż ich aktualna pozycja nie była dla niego zbyt wygodna i nie mógł swobodnie utrzymać jej ciężaru.
— Nie chcę żebyś znów zamknął się w piwnicy, kochanie — mruknęła, stykając się z nim czołem, powodując u niego westchnienie.
On sam nie chciał zamykać się w piwnicy. Od chwili, gdy zamieszkali razem, spędził w swojej dawnej celi jedynie dwie pełnie i już wiedział doskonale, że to nie jest dla niego. Mówiąc, że nie ma ochoty wychodzić z domu, nie miał na myśli chowania się na najniższym poziomie ich domu. Ufał sobie na tyle, że nie musiał bać się o swoje zachowanie. Nie skrzywdziłby Dory ani Andromedy. Byłby bardziej jak pies stróżujący, który nie dopuściłby do spełnienia się jego niepokoju.
— Nie zamknąłbym się w piwnicy — uspokoił ją, kładąc dłoń na jej brzuchu. Maluch natychmiast zareagował, wyczuwając dotyk ojca, bo od razu kopnął matkę w dokładnie tym samym miejscu, gdzie Remus trzymał swoją rękę. To, że wszystko z nim w porządku, było najlepszym zapewnieniem, że może się mylić. Dręczyła go jednak myśl, która mówiła, że chociaż teraz nic się nie dzieje, to nie oznacza, że zaraz coś się nie wydarzy… — Byłbym obok ciebie i pilnował, żeby nic ci się nie stało.
— Nic mi się nie stanie… — zapewniła go, chociaż widział po jej minie, że ona sama najchętniej zatrzymałaby go przy sobie niezależnie od jego postaci. I nawet jeśli Remus uciszyłby swój instynkt, żeby tylko uwierzyć jej zapewnieniom, pozostawała jeszcze Andromeda, która nie zwracając uwagi na obecnych wciąż, zaskakująco cichych Blacków ani też na to, że bezwstydnie podsłuchuje ich rozmowę, znów zapytała głośno:
— Chodzi o dziecko?
— Mamo… — jęknęła Dora, rzucając rodzicielce niepochlebne spojrzenie.
Tonks i Andromeda od śmierci Teda zbliżyły się ze sobą jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Zdawało się Remusowi, że obie kobiety porozumiewają się ze sobą w sposób dla niego zupełnie nieosiągalny. Nie rozmawiały ze sobą dużo, wciąż nie mogły znaleźć odpowiednich słów, a już zwłaszcza nie mówiły o Tedzie. Jednak na każdym kroku znajdowały okazję, żeby obdarzyć się czułością. Najczęściej było to zwykłe przytulenie, chociaż dla nich z pewnością było niezwykłe. Obie widziały w sobie Teda. Dora, patrząc na mamę, wciąż przed oczami miała ich razem - w każdym momencie, przez całe jej życie, jako nieodłączny duet. Andromeda z kolei widziała w Tonks wszystkie te cechy, które odziedziczyła po ojcu i to tym bardziej dawało jej przekonanie, że jej ukochany tak naprawdę nigdy nie odejdzie. Czas jednak przyniósł powroty niektórych nawyków, a jednym z nich były codzienne, niezbyt zażarte przepychanki słowne między Dorą, a jej mamą.
Głównie chodziło o wyprawkę dla dziecka. Andromeda uważała, że Lupinowie są nieprzygotowani, a Tonks wręcz przeciwnie, twierdziła, że rzeczy dla malucha mają aż nadto. Szczytem jej przygotowań było zmuszenie Remusa i Syriusza do przeniesienia łóżeczka z parteru do sypialni na piętrze. Potem oczywiście kazała im przestawiać je co najmniej trzy razy, ale gdy w końcu mebel znalazł swoje miejsce, stwierdziła, że są całkowicie gotowi. Właściwie to nie wykazywała stresu zbliżającym się porodem, z kolei Remus i Andromeda wręcz przeciwnie, a w tym akurat aspekcie byli wyjątkowo zgodni.
— Może to już czas? — zasugerowała Andromeda, patrząc już nie tyle na swoją córkę, co na Remusa. Zastanowił się, bo może rzeczywiście to mogło być powodem jego wewnętrznego pokoju. Tonks widziała jego minę i na tyle, na ile pozwalał jej ogromny brzuch, wstała z jego kolan, mówiąc ze złością:
— Słyszeliście przed chwilą Farewell. — Wskazała na Althedę, która zamarła w ruchu z filiżanką tuż przy ustach, próbując razem z Syriuszem udawać, że wcale ich tam nie ma. Oboje mieli zamiar poczekać do chwili, aż Remus wyjdzie z domu i zaoferować, że zostaną do jego powrotu na wypadek, gdyby coś się działo. Nie zakładali przy tym, że Lupin ma jakieś niepokojące przeczucia. Chcieli to zrobić po prostu dla ich spokoju i pewności, że wszystko będzie dobrze. Niespodziewanie stali się cichymi świadkami sporu dwóch osób z ciężarną kobietą. — Do terminu zostały prawie dwa tygodnie. Czuję się naprawdę dobrze, nie mam żadnych skurczów, chyba że liczy się ten w łydce, ale wątpię — stwierdziła, łapiąc się pod boki i posyłając matce twarde spojrzenie. Nie oszczędziła go również Remusowi, który przyglądał się jej uważnie. — Naprawdę nic mi nie będzie, nigdzie się nie ruszę, bo to mnie strasznie męczy i przy odwracaniu się z boku na bok łapię zadyszkę… — przyznała, wzruszając ramionami, chociaż jej słabość fizyczna ewidentnie była dla niej czymś irytującym. Spojrzała łagodniej na Remusa, uśmiechając się pogodnie. Wplotła dłoń w jego włosy, patrząc mu prosto w oczy, kiedy mówiła: — Nie martw się, zaczekamy tu na ciebie.
Remus objął ją, przyciągając bliżej siebie. Przyłożył głowę do jej brzucha, słuchając uspokajającego rytmu, które wybijało serce ich syna. Musiał zaufać Dorze. Jego stres nic nie zmieni. Może jedynie pogorszyć aktualną sytuację. Może po prostu wewnętrzne obawy o Tonks, dziecko i cały poród zostały jedynie spotęgowane przez pełnię? Czuł wszystko mocniej i bardziej. A bał się naprawdę tego, że z jakiegoś powodu mógłby przegapić narodziny syna. Nie wybaczyłby sobie tego.
— W takim razie, nie puszczaj mnie, aż nie będę musiał wyjść… — szepnął, tuląc ją do siebie jeszcze bardziej, żeby całym sobą poczuć jej obecność. Obiecał sobie, że tej pełni nie zanurzy się w głąb lasu, tylko zostanie tuż pod domem dla własnego spokoju. Taki kompromis mógł przyjąć. Tonks zachichotała, a wraz z nią całe jej ciało poruszyło się i objęła ramionami jego głowę, pozwalając mu na sekundę uciszyć wszystkie zmysły i skupić się na równomiernym, spokojnym pulsie dziecka, które chyba jako jedyne niczym się nie stresowało.
— Jestem tu.
Remus drgnął niespodziewanie w ramionach Tonks, a kilka sekund później rozbrzmiało głośne walenie do drzwi, które nie powinno mieć miejsca. Do pełni zostało zaledwie niecałe pół godziny. Każdy w Zakonie, a tylko te osoby znały adres Lupinów, wiedział, że w tym czasie Remus jest wykluczony ze wszystkich misji. W tym czasie też nigdy nikt ich nie odwiedzał. Tak jakby pełnia była wytłumaczeniem na wszystko. Dlatego też nie było żadnego powodu, by ktokolwiek zjawił się w tej chwili pod ich domem.
Gdyby nie fakt, że Dora przycisnęła go do siebie jeszcze mocniej, Remus zerwałby się na równe nogi. Drgnął za to niespokojnie, wymieniając od razu spojrzenie z Syriuszem, który w przeciwieństwie do niego ruszył się natychmiast i był już niemal przy drzwiach, gdy powiedział:
— Ja otworzę.
Remus wyswobodził się z objęć Dory i wstał, robiąc krok do przodu. Doskonale słyszał, jak Black zadaje serię pytań sprawdzających, gdyby się wysilił, sam również usłyszałby odpowiedź, ale rozproszyły go odgłosy trzech kobiet, które w stresie stanęły obok niego, gotowe przyjąć wszystkie informacje zesłane im znowu przez los.
Tym razem posłannikiem losu okazał się być Franczesco Luccatteli, który wpadł wprost do salonu, gdy tylko Syriusz otworzył mu drzwi. Widać było, że działał w niebywałym pośpiechu, a nerwy go zjadały. Coś poszło niezgodnie z planem. Tylko, że przecież żadnego planu na tą noc nie było…
— Kingsley mnie przysłał, mają się stawić wszyscy zdolni do walki — wysapał, biorąc głębokie oddechy. Jego wzrok niemal natychmiast odszukał Syriusza, którego przecież przed sekundą wyminął. Chyba to jego szukał, a potwierdził to przypuszczenie, mówiąc: — U was nikt nie otwierał, więc jestem tutaj…
— Fran, co się stało? — spytała Nimfadora, zapewne zakładając, że coś złego mogło przydarzyć się Lucky i Amelii. Franczesco nie uspokoił jej od razu. Pokręcił głową, jakby nie mógł wydusić z siebie chociażby słowa.
— Belfast… — rzucił przerywanym głosem, wciąż wpatrując się w Blacka, chociaż jego oczy kierowały się także ku Althedzie. — Jego okolice od strony Antrim…
— Irlandia? — zapytał Black, nie rozumiejąc, co takiego mogło wydarzyć się w Irlandii Północnej, która wbrew panującej wojny była wyjątkowo spokojnym obszarem. — Wysłów się, Luccatteli, bo mnie zaraz rozniesie.
Franczesco pokiwał głową, prostując się, bo opanował się już na tyle, żeby w końcu móc powiedzieć coś więcej niż nieskładny bełkot.
— Bary przekazał, że zaczęły się tam zamieszki — oznajmił znacznie bardziej rzeczowym tonem. Wszyscy obecni poczuli, jak coś wyjątkowo ciężkiego i nieprzyjemnego opada na dno ich żołądków. Instynkt Remusa się nie mylił. — Są już ofiary śmiertelne wśród mugoli…
— Śmierciożercy? — dopytywał Black, podczas, gdy Altheda chwyciła już w ręce swoją uzdrowicielską torbę, słysząc o ofiarach.
Tonks biegała wzrokiem od Franczesca po Remusa, przeczuwając, że to nie są najgorsze informacje, jakie przyniósł. Dziecko kopnęło, przypominając o sobie i dotkliwie wyrażając rozczarowanie swoją własną matką, która przecież miała się nie stresować. Ona jednak czuła, jakby ktoś wypompował jej całe powietrze z płuc… Czy mogło być coś gorszego od kolejnej bitwy, na którą nie byli przygotowani?
— Nie, nie do końca… — odpowiedział wymijająco Fran, a jego wzrok zdradził go, gdy spojrzał ukradkiem na Lupina. Remus spiął się na całym ciele, czując już jak jego skóra napina się na mięśniach, piekąc coraz mocniej. Przemiana była coraz bliżej. W końcu Fran spojrzał znów na Blacka i powiedział: — Podobno widziano tam Fenrira Greybacka.
Nim Włoch skończył wypowiadać nazwisko Greybacka, Lupin warknął wściekle, wybiegając z domu. Nikt nie zdołałby go zatrzymać. Nikt nie zdołałby powstrzymać go przed przeklinaniem siebie za to, że zwątpił w swoją intuicję. Nikt nie dałby rady stanąć mu na drodze, gdy chodziło o tego wilkołaka. Nikt, nawet Tonks, która zawołała za nim w panice:
— Remus!
— Cholera, że też dzisiaj musi być pełnia! — warknął wściekle Syriusz, kopiąc z impetem w ścianę, na której zostawił odcisk swojego buta.
— To nie przypadek, Black — stwierdził Luccatteli, a Łapa przeklął go w myślach.
— Wiem o tym…
Dla każdego myślącego człowieka oczywistą sprawą było to, że atak wilkołaków pod przewodnictwem Greybacka był dokładnie zaplanowany na tę właśnie noc, żeby straty były najbardziej przerażające. Wygłodniałe, ogarnięte furią stwory nie pozwolą by ktokolwiek uszedł z życiem. A Remus pieprzony Lupin nie pozwoli by znów Greyback czmychnął mu sprzed nosa…
Black już sam nie wiedział, kogo winić najbardziej. Samego Lupina za to, że miał to przeklęte przeczucie i pozostał nad wyraz czujny przez cały dzień tylko po to, żeby w ciągu sekundy, na krótką chwilę przed swoją przemianą, przenieść się w miejsce, które z pewnością można by nazwać odbiciem piekła na ziemi. Syriusz zbyt dobrze pamiętał pojedynek między dwoma wilkołakami na Pokątnej. Wtedy nie było jednak pełni…
Wściekał się również na Luccatteliego, który postradał chyba rozum. Nieważne, że wykonywał polecenia Kingsleya. Powinien sam myśleć, sam przewidzieć, że jeżeli pojawi się w domu Lupinów i wypowie nazwisko Greybacka, to Lupin nie będzie miał skrupułów, by ruszyć do walki. Nie mógł poczekać tych cholernych dwudziestu minut? Lupin byłby w swoim lesie, a oni mogliby ruszyć reszcie Zakonu Feniksa z odsieczą.
Na końcu obwiniał siebie, bo gdyby nie przyszedł z Althedą na badania Tonks, przy których nie był ani potrzebny, ani przydatny, to Franczesco spotkałby go wcześniej, wcale by nie dotarł do domu Lupinów i nikt nie musiałby się przejmować, że ten kretyn zaryzykuje wszystko, by pozbyć się swojego oprawcy raz na zawsze…
Syriusz miał wątpliwości, że Zakonowi uda się odeprzeć atak wilkołaków, to mogła być misja samobójcza. Ale musiał tam być, nie mógł zostawić Remusa, nie mógł zlekceważyć Kingsleya.
Podszedł do Althedy i bez słowa złapał ją w pasie, przyciągając do siebie. Pocałował ją gorąco z zaskoczenia, mając nadzieję, że ten pocałunek nie smakował pożegnaniem. Spojrzał jeszcze jej głęboko w oczy i nie czekając już na nic więcej, powiedział do Włocha:
— Łap za różdżkę, lecimy tam.
— Proszę, przyprowadźcie go żywego — szepnęła Tonks, wpatrując się w nich przerażonym oczami, jakby byli jedyną nadzieją na to, że Remus nie zrobi czegoś głupiego. Syriusz wątpił, żeby miał aż taką moc sprawczą. Skinął jednak głową, gotów ją stracić tylko po to, żeby Lupin znalazł się z powrotem żywy w domu.
— Sami też spróbujemy nie umrzeć.
***
Rytm wybijany niemal przez dwadzieścia serc był dla niego jak drogowskaz. Dudnił mu w głowie jak dziesiątki wojennych bębnów wzywających na pole walki. To był Zakon… Odróżniał ich z łatwością. Było to dziecinnie proste.
Już z dużej odległości wyczuwał tą specyficzną mieszaninę strachu i determinacji, tak silną, że przyćmiewała to, co działo się niewiele dalej. A był to nie lada wyczyn, bo krzyków przerażenia nie dało się nie słyszeć. Remus wiedziony swoimi instynktami ruszył w stronę członków Zakonu Feniksa. Jeszcze ich nie widział, a już słyszał stanowczy głos Kingsleya, który wydawał ostatnie polecenia.
— Akcja taka jak zawsze. Jak najmniej ofiar — powiedział Shacklebolt, a jego tubalny głos niemal niósł się echem, co już powinno ich niepokoić. Jeszcze chwila, a atakująca miasteczko sfora przemieni się. Jeżeli już w tym momencie w ludzkiej skórze potrafili zniszczyć życie tych niewinnych mugoli, a nawet je odebrać, to strach pomyśleć, co zrobią, gdy tarcza księżyca pojawi się na niebie. — Jeśli to możliwe, zgarniacie jak najwięcej żywych i znikacie. Nikt nie ma ryzykować walki z wilkołakami — zarządził rozsądnie, ale nie dane było mu podzielić się już innymi trafnymi spostrzeżeniami, bo w tej chwili zobaczył Remusa, który choć zmierzał w ich stronę, to wcale nie miał zamiaru dołączyć do gromadzącej się grupy. Szedł przed siebie, niemal automatycznie, jakby całym sobą wyczuwał, w którą stronę powinien się udać, żeby trafić w końcu do celu. — Lupin, co ty tu robisz? — zapytał zbity z tropu Kingsley. — Przecież zaraz zacznie się pełnia…
— Dokładnie dlatego tu jestem, King — odparł niewzruszony Remus, zatrzymując się tuż obok niego. Nie zdołał zliczyć wszystkich zebranych. Nie zawracał sobie głowy rozpoznawaniem ich twarzy. Czuł jak skóra zaczyna mu drżeć na całym ciele. — Zaklęcia są niczym w starciu z wilkołakiem — stwierdził beznamiętnym tonem, skupiając się na tym, by panować nad sobą i nie dać się ponieść wilczym instynktom. Spojrzał na Kinga, a jego oczy błysnęły już zwierzęcym blaskiem, gdy powiedział. — Powinieneś zarządzić odwrót…
— Lupin… — Ten głos należał do Lucky, rozpoznał ją od razu, ale nie spojrzał jej prosto w twarz. Nie powinien się rozpraszać. Nie powinien… A oni nie powinni się łudzić, że coś mogą tu zdziałać. Nie powinno ich tu w ogóle być.
— Dzisiaj poleje się krew — ostrzegł ich wszystkich, mając nadzieję, że przygotują się teraz na wszystko. King spojrzał na niego przeciągle, oboje chyba chcieli w tej chwili życzyć sobie powodzenia. Powiedzieć coś, co mogłoby być obietnicą, że nikt tej nocy nie zginie. Problem w tym, że takich obietnic nie można było w tej sytuacji składać. Pozostawały jedynie złudne życzenia…
— Oby nie nasza.
Pojawił się kolejny dreszcz. Remus wiedział, że już czas. I chociaż słyszał w oddali dźwięk towarzyszący aportacji, a wiedział, że musiał to być Black, ruszył przed siebie, zostawiając pozostałych za sobą.
Nie chciał podcinać im skrzydeł. Nie wątpił w ich umiejętności. Jedno było dla niego pewne. Ta mieścina nie miała dla Voldemorta, śmierciożerców i wilkołaków żadnego znaczenia. To była ewidentna prowokacja. Chcieli wywabić Zakon z jego kryjówek i przerzedzić ich szeregi. Atak wilkołaków nadawał się do tego idealnie…
Zakon Feniksa nie pozwoliłby na niezawinioną śmierć mugoli, którzy i tak byli bezimiennymi ofiarami tej wojny. Oczywistym było, że ruszą na pomoc słabszym, a wtedy sfora Greybacka zrobi swoje. Im więcej przeciwników zamorduje, tym lepiej. A jeśli Zakon powstrzymałby naturalny instynkt i chęć pomocy, to po prostu zabiją mugoli jako przykład, ostrzeżenie, po prostu dla samego faktu zabijania. Kingsley naprawdę powinien zarządzić jak najszybszy odwrót, zanim obawy Remusa się spełnią. On tu zostanie, bo miał rachunki do wyrównania.
Lupin niespodziewanie opadł na jedno kolano, jakby zmieciony intensywnym zaklęciem. Zadrżał, biorąc głęboki oddech. Koście zatrzeszczały złowrogo, przypominając mu, jak kruche są w tej chwili i w każdej sekundzie mogą popękać. Ogarnął go niewyobrażalny chłód, który ustąpił, gdy księżyc oświetlił jego ciało, otulając swoim srebrnym blaskiem. Skóra rozpaliła się, jak w zagrażającej życiu gorączce. Remus oparł dłonie o bruk, czując jak ziemia zbiera mu się pod paznokciami, gdy zaciskał pięści.
Zawsze to trwało zbyt długo… Zawsze przemiana ciągnęła się w nieskończoność, chociaż teraz była nieporównywalnie łagodniejsza niż te, które przyszło mu przechodzić przez większość życia.
Jeszcze chwila…
Ale chwila to było za długo…
W końcu serce zaczęło bić mu tak szybko, a krew zawrzała. Niespodziewany ból wygiął jego ciało w łuk, a z ust wyrwało mu się przeciągłe jęknięcie. Jeszcze chwila… Teraz już tylko kości zgrzytnęły o siebie boleśnie, wyginając się pod nienaturalnym kątem. Remus wziął głęboki oddech, który był zbyt duży by pomieścić się w jego płucach. Gdy wypuścił powietrze wraz z nim wydobyło się ciche warczenie z jego pyska.
Przemienił się, ogarnęła go przemożna potrzeba, by zawyć. Jakby chciał dać znać księżycowi, że znowu się spotkali. Powstrzymał się od tego, gdy powiew wiatru przyniósł ze sobą całą gamę intensywnych zapachów i dźwięków. Wszystkie inne wilkołaki wydały z siebie nocny skowyt…
Było to niczym róg bitewny, który zwiastował atak. A zaraz po tym całe miasteczko zatonęło w przerażonych krzykach i agonalnych dźwiękach śmierci. Remus otrząsnął się, zrzucając z siebie cień ludzkiego ciała i naturalne dla niego odruchy. Musiał się skupić. Musiał go dopaść i pozbyć się go raz na zawsze. Musiał znaleźć Greybacka.
Ruszył przed siebie na miękkich łapach, wiedziony instynktem, który był dla niego jak nieomylny drogowskaz. Wszystkie dźwięki i zapachy dochodziły do niego ze wzmożoną siłą. Wzrok był szczególnie wyczulony, że był w stanie dostrzec najdrobniejszy szczegół. Nic nie mogło go powstrzymać przed dostaniem się do tego wilkołaka, którego szukał. Jeśli ktoś stanąłby mu na drodze, pozbyłby się go z łatwością.
Nie musiał na to czekać. Naprzeciwko niego pojawił się chudy, liniejący wilkołak o popielatej sierści. Wygłodniałym niemal narkotycznie wzrokiem wypatrywał kolejnej ofiary, gdy jego spojrzenie spoczęło na Remusie. Zatrzymał się, ale Lupin mu w tym nie zawtórował. Szedł dalej przed siebie, chociaż zwolnił znacznie. Musiał iść… Musiał go znaleźć… Musiał go dopaść…
— Jeden z nas, czy jeden z nich? — warknął wyliniały wilkołak, jeżąc popielatą sierść na karku. Remus nie poznawał go, chociaż wiedział, że musiał być w lesie, gdy on sam tam mieszkał. Nie rozpoznawał jego zapachu, może gdyby był w ludzkiej postaci, coś by mu zaświtało w głowie. On też musiał wydawać się wilkołakowi znajomy, bo przyglądał się Lupinowi wodnistymi ślepiami, balansując płynnie na łapach, jakby w każdej chwili był gotowy do skoku. — Śmierdzisz zdradą…
— Nikogo nie zdradziłem — odwarknął Remus, czując jak wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu niepokojący dreszcz, który niczym kurtyna odkrył drzemiącą w nim wściekłość za to, jak potoczyły się losy wilkołaków z lasu. Lupin ich nie zdradził, obiecał to Willy’emu, który już nie żył, obiecał to Gregowi, który pewnie też już nie żył. Przysięgał, że nie zaangażuje wilkołaków w wojnę czarodziejów, że zrobi wszystko by ich to nie dosięgło. Nie zdradził. Pozostawił im wybór, a gdy ci wybierali słusznie, Greyback się mścił. Maggie nie była w stanie powiedzieć mu zbyt wiele w swoich ostatnich chwilach, ale wiedział, że te wilkołaki, które poszły za Fenrirem były zaledwie garstką w porównaniu z całą społecznością, którą chciał sobie podporządkować. Czy ktoś w ogóle przeżył, po tym jak powiedział swojemu przywódcy nie? Remus obawiał się, że szanse na to są znikome. Tym bardziej wściekłość w nim rosła, hodując nieodzowną chęć zemsty… — Ale nie odbiorę sobie przyjemności pokonania kogoś ze sfory Greybacka.
— Znam cię… — stwierdził w końcu wilkołak, obnażając kły i naskoczył na Remusa, odbijając się gładko od ziemi na miękkich łapach.
Lupin uskoczył niespodziewanie, nim tuż obok jego łba rozwarły się wilcze szczęki. Zaparł się tylnymi łapami, czując jak jego ciężar i impet sprawia, że ziemia po nim ustępuje. Jego przeciwnik warknął z wściekłością, odwracając się w jego stronę. Sierść jeżyła się na całym jego ciele. Remus niemal czuł tą elektryzującą złość i rządzę krwi. Tym razem oboje ruszyli na siebie w tej samej chwili. Lupin zatopił w wilkołaku pazury przedniej łapy, rozcinając jego podbrzusze. Metaliczny zapach krwi był tak intensywny, że niemal go nie otumanił. W ostatniej chwili odchylił się w powietrzu, uniemożliwiając przeciwnikowi się zranić, przez co wylądował niezgrabnie, przetaczając się kilkakrotnie po ziemi.
Zaskomlał po upadku, wiedząc, że musi natychmiast się podnieść, żeby nie stracić przewagi, ale wtedy właśnie powietrze stało się duszne. Lupin niemal zakrztusił się odorem śmierci, który go otoczył z każdej strony. Jakby kostucha pochyliła się nad nim, gotowa go ze sobą zabrać.
To nie był wszechobecny zapach krwi, podsycany przerażonymi krzykami mugoli. To nie był swąd spalenizny współgrający z trzaskiem szkła i hukiem niszczonych mebli czy budynków. To był on…
— Nasze spotkania powoli stają się nudne, Lupin. — Przeciągłe, gardłowe warknięcie dobiegło Remusa, w chwili gdy dźwignął się na nogi i odwrócił, by spojrzeć w ślepia swojemu największemu wrogowi, jedynej istocie, której bez wyrzutów sumienia i żadnych wątpliwości życzył okropnej, długiej i bolesnej śmierci.
Oczywiście, że tam był. Oczywiście, że to był on. Fenrir Greyback szedł spokojnym krokiem, potężniejszy i bardziej przerażający niż wszystkie wilkołaki. Jego ogromna postać, dzika i zwierzęca, od razu dawała do zrozumienia, kto jest przywódcą całej zgrai. Gdyby nie to, że budził w Remusie odrazę i nienawiść, mógłby czuć przed nim respekt, jak cała sfora, którą Greyback za sobą ciągnął, by razem naznaczali Wielką Brytanie krwią.
Jedno warknięcie starczyło, by poprzedni przeciwnik Remusa czmychnął z podkulonym ogonem, szukając innej ofiary. Nie dziwiło to Lupina. Greyback chciał osobiście go zamordować, niemal tak bardzo, jak on chciał w końcu dopaść jego, swojego oprawcę. Wymknął mu się na Pokątnej, wykorzystał jego czułe punkty, ale tym razem Remus nie miał zamiaru odpuścić. Musiał pozbyć się zagrożenia, które wpisywało się w postać Greybacka raz na zawsze.
— Teraz przynajmniej różdżki nie będą nam przeszkadzać.
***
Syriusz i Franczesco pojawili się na dość odległych obrzeżach Belfastu krótko po Remusie. Widzieli jeszcze z oddali, jak Lupin zatrzymuje się przy grupującym się Zakonie Feniksa i rozmawia z Kingsleyem. Shacklebolt nie miał jednak siły by powstrzymać tego idiotę. Black podejrzewał, że takie siły nie istniały.
Dobiegli do pozostałych w chwili, gdy King po raz ostatni powtarzał, że mają na siebie uważać i nie wdawać się w bezpośrednią walkę z wilkołakami. Rzeczywiście był niemal cały Zakon. Black doliczył się niemal wszystkich, brakowało oczywiście Tonks i Hestii oraz obojga Gottesmanów, a także Estery i Elfiasa Doge’a. Poza nimi, chyba wszyscy zjawili się na wezwanie.
Nie było czasu, żeby Shacklebolt powtarzał całe swoje przemówienie. Zresztą oni nie sprzeciwili się, gdy ten spytał ich, czy wiedzą, co mają robić. Zgodnie skinęli głowami, gdy pozostali zaczynali już biec, każdy w swoją stronę. Lucky w biegu wspięła się na palce i pocałowała Luccatteli’ego, każąc mu na siebie uważać, a potem pobiegła w stronę Charlesa i Sturgisa. Z Blackiem i Franczesciem został drugi Włoch. Giuseppe z życzliwa powagą skinął Syriuszowi głową, a ten odpowiedział tym samym.
Ruszyli główną ulicą z różdżkami wyciągniętymi przed siebie. Łapa nie wiedział, gdzie dokładnie są poza tym, że gdzieś między Belfastem a Antrim. Nie miał nawet pojęcia, jak nazywa się miasteczko, które od dłuższej chwili było pustoszone przez najeźdźców.
Przerażające, że ludzie pod przewodnictwem Greybacka stawali się potworami nim jeszcze księżyc wzszedł. Zewsząd było słychać wrzaski przerażenia, płacz i błagania o litość. Niektóre domy na parterach miały wybite okna lub wyważone drzwi. Gdzieniegdzie pojawił się dym, a z okna na piętrze jednego z budynków zwisało ciało, powieszone na zakrwawionym prześcieradle.
Tego bestialstwa było już nadto, a księżyc dopiero miał przynieść coś jeszcze gorszego. Black podążając obok Włochów widział doskonale sylwetkę Remusa. Ten niespodziewanie opadł na kolano, a ten widok zatrzymał Syriusza w miejscu. Wiedział doskonale, co zaraz nastąpi. Widział to wielokrotnie…
Remus zacznie się wić w konwulsjach. Jego kości pękną w nienaturalnych kątach, jakby pod wpływem nieludzkiej siły. Krzyk bólu przerodzi się w przeraźliwe wycie. Potem będzie już wilkołakiem… Tak to się zawsze działo.
Syriusz rozejrzał się w panice. Gdzie mógłby odciągnąć Lupina, żeby ten nie przemieniał się na środku miasteczka wystawiony na atak z każdej strony. Wtedy dostrzegł, jak Remus opiera dłonie na bruku, wyginając ciało w łuk i z głośnym jęknięciem, które nie wynikało z cierpienia co raczej nadludzkiego wysiłku, niemal w ciągu minuty przemienił się.
Blacka wmurowało… Nie sądził, że to będzie takie szybkie, nie wierzył w pełni w opowieści Remusa, że nauczył się żyć z likantropią. Uważał, że akceptacja futerkowego problemu poprawiła jakość jego życia na co dzień, nie sądził, że przemiany również zmieniły swój charakter. To było niewiarygodne…
Pewnie stałby tak i wgapiał się w Lunatyka, który omiótł okolice bardzo przytomnym spojrzeniem i zamiast rzucić się na pierwszą napotkaną osobę, zupełnie świadomie pobiegł przed siebie, tropiąc tego, kogo zamierzał znaleźć, gdyby nie to, że mroczną noc przerwało kilka, może kilkanaście przeszywających duszę dźwięków. Wycie wilkołaków, zsynchronizowane na jedną modłę zagłuszyło tragedię, której te były sprawcami jeszcze w ludzkiej skórze, a samego Blacka sprowadziło na ziemię.
Nie tylko Remus się przemienił, wszystkie wilkołaki zrobiły to w tym samym momencie co on. I gdy na krótką chwilę po ich przejmującym wyciu zapanowała cisza, to tylko po to, żeby wrzaski przerażenia rozbrzmiały na nowo z jeszcze większą siłą.
Wszystko w Blacku krzyczało, że trzeba stamtąd znikać i to jak najszybciej. Pytanie tylko jak? Rozejrzał się znów, a jego wzrok spoczął na budynku, który stał odizolowany od pozostałych zabudowań, z których zaczęły wyłaniać się wilkołaki z zakrwawionymi pyskami i łapami. Tamten dom wydawał się być nietknięty, bezpieczny niczym forteca, ale to było tylko kwestią czasu. Syriusz widział na wyższych piętrach ruch, słyszał krzyki przerażenia dochodzące stamtąd. Ci ludzie utknęli w pułapce, która nie uchroni ich zbyt długo…
— Fran, weź ze sobą Giussa i biegnijcie w tamtą stronę — polecił mu Syriusz, wskazując ręką na cichą dróżkę, która zdawała się być zupełnie opustoszała, a potem skierował wzrok na drugą stronę. — Ja pójdę tędy i spotkamy się za tym budynkami… — stwierdził, zagryzając wargi. Nie chciał dodawać, że uda się albo im, albo jemu. Franczesco zdawał się to jednak doskonale rozumieć, bo wpatrywał się razem z Rossim w niego. Wszyscy pojmowali, że nie był to moment na sprzeciwy i rozmowy. Trzeba było działać. — Ludzie najpewniej chowają się w środku, tam jest mur, po którym możemy się wspiąć na balkon.
— Nie przepadam za balkonami… — skrzywił się Franczesco, a ten komentarz wywołał u Blacka tak autentyczne rozbawienie, że zaśmiał się szczekająco. Chociaż może powinien się powstrzymać, zważywszy na to, że Fran wspominał swoje niedawne, niedoszłe kalectwo.
— W razie czego Ally znów cię naprawi — zapewnił Syriusz, puszczając do niego oczko w porozumiewawczym geście. Liczył na to, że Ally nie będzie miała zbyt wiele do roboty po tej nocy. Życzył im, aby wyszli z tego bez żadnego uszczerbku. — Do zobaczenia, panowie.
Franczesco skinął głową, a Rossi uniósł rękę w pożegnalnym geście, mówiąc:
— Ci vediamo!
Black nie wiedział, co to znaczyło. Nie znał nawet słowa po włosku i Rossi mógł go równie dobrze przekląć, ale mimo wszystko powtórzył kalecząc te słowa, jakby były przypieczętowaniem ich umowy. Spoglądał przez krótką chwilę, jak Włosi znikają w najbliższej alejce i sam ruszył w kierunku, który sobie wyznaczył.
Przemykał między budynkami, uważając by nie natknąć się na kogokolwiek. Każdy mógł być zwiastunem śmierci, a Syriuszowi nie szczególnie uśmiechało się umierać w roli przekąski dla wilkołaka. Mijał rzędy zabudowań od tyłu, idąc wąziutkim przejściem, które oddzielało jedne zabudowania od drugich i było wykorzystywane jako zaułek do trzymania kubła na śmieci.
Trzymał wyciągniętą różdżkę, idąc skulony, by nikt nie zauważył go przez wyrwy w oknach otoczone ostrymi resztkami szyb. Racjonalnie myśląc, nic to nie dawało poza bólem pleców na następny dzień, bo wilkołak nie musiał go widzieć, żeby wiedzieć, gdzie jest. Czuł się jednak dzięki temu na swój sposób pewniej.
Przynajmniej na tyle, by nie stracić stabilnej pozy, gdy niespodziewanie jedne z tylnych drzwi otworzyły się z hukiem, praktycznie tuż przed jego twarzą. W ciągu sekundy posłał wzmocnionego ogłuszacza, którym trafił… Trafił w mężczyznę, który z szeroko otwartymi oczami spoglądał teraz w ciemne niebo, trzymając się za brzuch… a raczej za swoje wnętrzności, które z niego wypływały…
Syriusz oparł się o mur, powstrzymując wymioty. I wtedy właśnie usłyszał ciche warczenie. Z początku wydawało mu się, że to jego głowa zaczyna mu fiksować, że ma już omamy słuchowe spowodowane widokiem rozszarpanych zwłok, ale nie…
Przekrzywił głowę w lewo, patrząc przez otwarte drzwi do wnętrza budynku i wtedy go zobaczył. Czarny niemal jak smoła wilkołak, którego z łatwością można było pomylić ze złowrogim cieniem, gdyby nie świecące ślepia, schodził po szerokich stopniach schodów. Stawiał łapę za łapą, rozkoszując się wszechobecnym zapachem krwi. Gdy spojrzenie jego dzikich ślepi spoczęło na Blacku, odrzucił na bok coś, co do tej pory trzymał w pysku. To była chyba noga… Obnażył kły, jakby naśmiewał się z Syriusza i ostrzegawczo warknął.
Syriusz miał sekundy na reakcję. Nie był w stanie wyliczyć, ile zajmie bestii przeskoczenie przez cały pokój i dostanie się do niego. Wiedział za to doskonale, że i tak za dużo czasu zmarnował na wpatrywanie się w te nieludzkie ślepia. Powinien zrobić coś teraz. Natychmiast!
A on analizował, które zaklęcie będzie najskuteczniejsze na rozjuszonego wilkołaka. Ogłuszacz nawet silny, mógł rozproszyć go na krótką chwilę, zbyt krótką, by Black zdołał uciec. Oślepiacze też nie byłyby zbyt skuteczne. W ogóle w pojedynkę niewiele mógłby zdziałać. Nawet gdyby skorzystał z animagii to wątpił, żeby coś mu to dało…
Wilkołak był coraz bliżej i bliżej.
Syriusz nie miał czasu. Ostatnią myślą było to, że ktokolwiek był w tym domu, już z pewnością nie żył. Jego spojrzenie przeniosło się z wilkołaka na sufit podtrzymywany belkami. Nie zastanawiał się już dłużej. Szybkim ruchem różdżki rzucił Bombardę, która trafiła wprost w strop. Głośny huk zupełnie go ogłuszył. Jedynie instynkt samozachowawczy zmusił go to ruszenia się z miejsca. Rzucił się przed siebie, osłaniając się zaklęciem tarczy.
Sufit parteru runął na ziemię, za nim poszły ściany pozbawione podpory, a na koniec zawalił się dach. Black czuł, jak ziemia drży, gdy ruiny domu grzebią żywcem wilkołaka. Urwane w pół wycie, było nazbyt wymowne, ale w tej chwili Black nie przejmował się tym, że unieszkodliwił jednego z wilkołaków. Sam musiał ratować życie od swojej lekkomyślności.
Głupotą było zawalenie budynku, będąc w tak wąskiej uliczce. Fragmenty muru runęły niczym fala, zalewając każdą możliwą przestrzeń i uszkadzając sąsiednie budynki. Syriusz sam mógł zginąć w tych gruzach, gdyby nie zaklęcie ochronne rzucone w ostatnim momencie. W pierwszej chwili czuł się tak, jakby popłynął na fali tsunami, które sam wywołał.
Wydawało się, że nie odniósł żadnych obrażeń, chociaż mógłby przysiąc, że jedna z cegieł uderzyła go prosto w brzuch. Nie spodziewał się, że sąsiedni budynek współdzielił ścianę nośną z domem, który właśnie zburzył. Konstrukcja zachwiała się, gdy łapał oddech i ogromny fragment ściany odłamał się od reszty, lecąc wprost na Blacka.
Wrzasnął z przerażenia, próbując rzucić kolejne zaklęcie, ale zrobił to o kilka sekund za późno. Ściana nakryła go jak śmiertelny koc. Gdyby nie dziwna topografia miasteczka, już byłby martwy. Nie miałby najmniejszych szans, gdyby nie to, że fragment muru oparł się solidnie o sąsiednią zabudowę. Utknął w ciasnej szczelinie i mógł uznać to za najprawdziwsze szczęście.
Wstrzymał oddech, przerażony tym, że zbieranina cegieł zaraz go zmiażdży. Odczekał kilka dłużących się sekund, zanim przytomnie zaczął poruszać każdą kończyną, każdym, nawet najmniejszym palcem. Chyba znów mu się przyfarciło… Nie wyczuwał paraliżujące bólu, wszystko zdawało się być na swoim miejscu, nawet różdżkę trzymał wciąż w ręce, chociaż dość niefortunnie wzdłuż całego ciała.
Niewątpliwie utknął. Przygniatająca go konstrukcja była wyjątkowo chwiejna. Wystarczył jeden zbyt raptowny ruch i byłby krwawą miazgą. Musiał się wydostać i nie dać się uprzednio zmiażdżyć. Ruszył ostrożnie nadgarstkiem i sapnął z ulgą. Wokół ręki z różdżką miał na tyle dużo przestrzeni, że mógł rzucić jakieś mało skomplikowane zaklęcie. Skupił się na tyle, na ile mógł w tych warunkach i unieruchomił, tkwiącą nad nim ścianę. Mógł odetchnąć bez obaw, że zostanie zgnieciony. Teraz tylko wyczołgać się z tej pułapki, zanim jakiś wilkołak odgryzie mu głowę.
Rozejrzał się dookoła, jakby coś użytecznego mogło pojawić się nagle koło jego głowy. Nie dostrzegł nic takiego, chociaż zauważył, że z tego miejsca miał całkiem dobry ogląd na tą część miasteczka. Gdy wygiął szyję, udało mu się dostrzec Lucky ulicę dalej. Była razem ze Sturgisem i oboje rozglądali się uważnie, szukając wejścia do budynku, z którego okien sączyło się blade światło. Nie mogła widzieć, że po drugiej stronie budynku jest wybite okno, a przez nie próbują uciec mugole.
— Lucky — wrzasnął na całe gardło, zwracając uwagę Sary na siebie. Kobieta drgnęła, myśląc, że Black woła o pomoc dla siebie. Musiał pokręcić głową, nadwyrężając sobie mięśnie szyi i brodą wskazał na zaułek, w którym pojawili się mugole. — Tam!
Sara zmarszczyła czoło, ale odrzuciła swój pierwszy odruch i pobiegła tam, gdzie jej nakazał. Nie rozejrzała się jednak dostatecznie. Nie mogła widzieć, że fragment tynku odpadł od ściany razem z kilkoma cegłami i leciał wprost na jej głowę. Black napiął się cały, wydając z siebie nieartykułowany krzyk, by ostrzec Lucky przed niechybnym wypadkiem, który mógł jej przetrącić kark.
— Osłaniam ją… — zawołał Podmore, rzucając zaklęcie lewitujące i ratując tym samym Sarę.
Black pokiwał głową, gryząc się w język. Wpatrywał się w tamtą dwójkę jeszcze przez chwilę, gdy Sara zdołała dostać się do mugoli i przekonać ich w pośpiechu, że mogą jej ufać, a potem razem ze Sturgisem zniknęli, przenosząc ich wszystkich w bezpieczne miejsce. Dopiero wtedy pozwolił sobie na oddech ulgi.
Wtedy uświadomił sobie, jak ciężko mu się oddycha. Musiał się uwolnić i to jak najszybciej. I chociaż wciąż trzymał w ręce różdżkę, to nie udałoby mu się odsunąć od siebie przygniatającego go gruzu. Każde zaklęcie, które mogło mu pomóc, wymagało znacznie bardziej zamaszystego ruchu niż ten wychodzący jedynie z nadgarstka.
Był jak jakiś gryzoń w norze… Gdyby był trochę chudszy, albo niższy mógłby się jakoś wyczołgać… I wtedy go oświeciło. Że też dopiero teraz o tym pomyślał. Przecież był cholernym animagiem. Jeśli tylko wystarczająco się skupi, będzie mógł zmienić postać i wyczołga się z ruin jako pies.
Zamknął oczy, próbując odciąć się od wszechobecnych krzyków, płaczu i warczenia. Poczuł na ciele znajome ciepło, jakby przechodził przez niego prąd. Nagle szczelina, w której utknął, stała się znacznie luźniejsza. Zgiął nogę, ocierając ją boleśnie o nierówną strukturę. Syknął, czując jak naskórek mu się rozdziera. A gdy otworzył oczy, patrzył już na wszystko z psiej perspektywy.
Otrząsnął się. W końcu mógł to zrobić w miarę swobodnie. Zaparł się tylnymi łapami, pomógł przednimi i wysunął się ze swojej dziupli. Nie obyło się bez kolejnych otarć, ale w końcu był wolny. Zeskoczył na wszystkie łapy, czując pod nimi stabilną glebę. Powinien przecież wcześniej o tym pomyśleć. Postać animaga dała mu przewagę i być może rozwścieczone wilkołaki ze sfory Greybacka przestaną zwracać na niego uwagę. Mógł się dostać na spokojnie do budynku, przy którym miał się spotkać z Włochami.
Przemknął przez dwie uliczki, klucząc między wszystkim, co walało się na ziemi. Starał się nie zwracać uwagi na to, po czym chodził. Obawiał się, że mógł się natknąć na kolejne zwłoki. Naprawdę wolał tego nie widzieć. Tak było po prostu łatwiej.
Namierzył w końcu budynek, który był jego celem i na ten widok poczuł się na tyle pewnie, że zapomniał o ostrożności. Mogło wydarzyć się wszystko, a na czele tej listy mógł umiejscowić cały szereg makabrycznych skutków spotkania pyskiem w pysk z wilkołakiem. Nie miał prawa spodziewać się, że będzie musiał w ostatniej chwili uskoczyć przed zaklęciem posłanym w jego stronę.
Grot zaklęcia przemknął tuż nad jego grzbietem. Ale nie była to klątwa uśmiercająca… Gdyby było inaczej, mógłby przypuszczać, że śmierciożercy przybyli jako wsparcie dla wilkołaków. Te jednak tego nie potrzebowały, a śmierciożercy nie ograniczali się do niezbyt morderczych klątw. A to znaczyło, że ktoś z Zakonu pomylił go z pieprzonym wilkołakiem…
W locie przemienił się znów w człowieka, sapiąc ciężko. Schował się za niskim garażem, który odgradzał go od potencjalnej powtórki ataku. Oparł się plecami o wejście do schowka, warcząc wściekle:
— Przeklęta pełnia!
— Niezła impreza… — jęknął niespodziewanie Proudfoot, wychylając się z zadaszenia nad Blackiem, czym niemal przyprawił go o zawał.
— Zamknij się, Proudfoot, bo ci kark przetrącę… — warknął, przykładając dłoń do piersi. Serce waliło mu jak szalone. Dawno już nie miał do czynienia z wilkołakiem. Pod postacią psa nigdy nie bał się być w otoczeniu Lupina, przy tych wilkołakach nie mógł sobie pozwolić na taki komfort. Nawet nie chciało mu się żartować, chociaż Proudfoot próbował rozładować napięcie. — Gdzie masz Williamsona?
— Złapał jakąś parę staruszków i przeniósł się z nimi — odparł auror, zsuwając się ostrożnie z zadaszenia i siadając koło Blacka z bolesnym westchnieniem. — Nie wiem czy wróci…
— Lepiej nie… — sapnął Syriusz, lustrując wzrokiem Proudfoota. Jego brzuch był zakrwawiony, co od razu przypomniało mu trupa z flakami na wierzchu. Otrząsnął się na tyle, żeby zobaczyć, że auror sam się opatrzył, przynajmniej względnie, a co najważniejsze nie wyglądało to na ranę zadaną przez wilkołaka. Ulżyło mu od razu. Proudfoot jednak nie powinien zbyt długo się nadwyrężać. Merlin jeden raczy wiedzieć, jak długo wytrzymają jego zaklęcia leczące. — Ty też sobie kogoś przygruchaj i znikaj stąd.
— To miasteczko jest za duże… — sapnął Proudfoot, prostując się na tyle, na ile był w stanie. Widać miała się w nim teraz objawić ta cecha, która sprawiała, że więcej robił niż myślał. — Ludzie…
— Połowa to już trupy — stwierdził brutalnie, ale nie mijając się wcale z prawdą. — Nie dołączaj do nich.
Proudfoot zmarszczył brwi, analizując prośbę Blacka. Nie można było mu odmówić racji. Zakon mógł mieć teoretyczną przewagę liczebną. W normalnej bitwie mogło to działać na ich korzyść, ale po wzejściu księżyca potrzebowaliby jeszcze co najmniej dwa, a może nawet trzy razy tyle osób. Ponadto sfora Greybacka zaatakowała jeszcze przed pełnią. Włamali się do domów, niszczyli, mordowali, a gdy się przemienili zagryzali tych, którzy przeżyli.
Black czuł, że byli przegrani już na samym starcie. Ich obecność niewiele zmieniała. Nie zabiją tych wilkołaków, nie uratują tych wszystkich ludzi. Całe miasteczko zostanie zrównane z ziemią tej nocy tylko po to, żeby nazajutrz świat dał się omamić i uwierzył w kolejny wybuch gazu. Powinni złapać po jednej wciąż żywej osobie, zniknąć stąd i uznać to za sukces… Przeżycie było sukcesem. Gorzkim i niesatysfakcjonującym, ale zawsze…
Tu nie było miejsca na dyskusję. A jednak Proudfoot patrzył na Blacka z wątpliwościami, których mu nie oszczędził.
— A jeśli pójdą dalej na Belfast?
A jeśli… Jeśli Zakon Feniksa nie zatrzyma sfory do końca pełni, wilkołaki nie zostaną tu grzecznie. Proudfoot słusznie zauważył. Istniała ogromna szansa, że wygłodniałe i ogarnięte furią stwory nie zatrzymają się. Ruszą na Belfast, by niszczyć i mordować do chwili, gdy nie zacznie się jutrznia…
Syriusz oparł głowę o mur, przeklinając głośno. Miał ochotę zacząć uderzać tak mocno, aż pęknie mu czaszka. Czemu to wszystko było takie trudne? Czemu zawsze musiało się wszystko komplikować, a oni nie mogli wybrać najprostszej drogi?
Odgrodzić drogę do miasta… Odgrodzić drogę… Powtarzał to sobie w kółko, licząc, że jakikolwiek pomysł pojawi mu się w głowie i będzie on idealnym rozwiązaniem. Rozejrzał się, słysząc głośny krzyk. Potrzebowali czegoś, co przerazi wilkołaki… Widział kilku członków Zakonu, którzy łapiąc spanikowanych mugoli, deportowali się w bezpieczne i odległe miejsce. Czego mogą bać się wilkołaki? Nigdzie nie widział Franczesca i Giuseppe. Oby dostali się do tamtego budynku i zniknęli z tego przeklętego miasteczka już dawno temu. Czy wilkołaki w ogóle się czegoś boją poza samym piekłem? Piekło… To było to! Jak na życzenie zobaczył po drugiej stronie ulicy bliźniaków, którzy zaryglowali się w jednej ze zniszczonych witryn sklepowych. Black wpatrywał się w nich jak w dobre anioły, a może rude diabły…
— Widzisz tamtą dwójkę? Tych rudzielców? — spytał Proudfoota, wskazując na Weasleyów, a ten marszcząc brwi, pokiwał powoli głową. Black uśmiechnął się chytrze, bo plan, który pojawił się w jego głowie, wydawał się bardzo skuteczny. — Złap ich i powiedz, że niezbędny jest kontrolowany ogień, który zamknie drogę wilkołakom.
Proudfoot otworzył szerzej oczy, jakby mogło mu to pomóc lepiej usłyszeć i zrozumieć.
— Jesteś szalony…
Być może taki właśnie był. Szalony i skuteczny… Nie obchodziło go to w tej chwili. Nie spetryfikują wilkołaków, żaden oszałamiacz nie zadziała, chyba że dziesięciu ludzi rzuciłoby go w tym samym momencie na jednego wilkołaka. To było niemożliwe. Musieli otępić wyczulone zmysły likantropów. Mur ognia zarówno oślepi jaki i zadusi wilkołaki. W kontrolowanych warunkach nie przyniesie większych szkód. Wilkołaki będą bały się przez niego przejść. Nie pójdą na Belfast. Miasteczko i tak już płonęło i było w ruinie… Nie mieli nic do stracenia. Musieli zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę.
— Dwanaście lat w Azkabanie robi swoje — stwierdził Łapa, uśmiechając się może zbyt szaleńczo, czym jedynie potwierdził obawy aurora. Dźwignął się na równe nogi, podając mu rękę, by pomóc mu wstać. Proudfoot przyjął wyciągniętą dłoń, wciąż wpatrując się w Blacka. — Idź, ja spróbuję dostać się do tych budynków.
Popchnął aurora w odpowiednią stronę. Sam czekał aż Proudfoot bezpiecznie przedostanie się do zniszczonej witryny sklepowej, by móc go w razie czego osłonić na odległość. Widział, jak mężczyzna gorączkowo tłumaczy jego plan Weasleyom.
Nie pozostało mu nic innego, jak zrobić to, co planował od samego początku. Przemienił się znów w psa, licząc, że przemknie niezauważony, chyba, że po raz kolejny ktoś pomyli go z wilkołakiem…
Przemknął wzdłuż zabudowań, chowając się w cieniu. Stawiał łapy ostrożnie, ale nie pozwalał sobie na ociąganie. Jeśli był ktoś jeszcze do uratowania, to go uratuje. Każdemu z Zakonu każe się ewakuować. On sam zostanie do chwili, gdy nie upewni się, że droga do Belfastu jest zagrodzona. Przeczeka aż Lupin wróci do ludzkiej postaci i zaciągnie go z powrotem do domu, chociaż podejrzewał, że po drodze być może ukręci mu łeb.
W dwóch susach pokonał główną ulicę, docierając w końcu do miejsca, o którym mówił Włochom. Stanął na dwóch nogach, zmieniając się w człowieka. Wyjął różdżkę z ust i z jęknięciem wspiął się na śmietnik. Z niego przeskoczył na mur i wspinając się na palce, złapał za żeliwne ogrodzenie niewielkiego balkonu. W budynku było wyjątkowo cicho… Może Fran i Giuse zdążyli już tu dotrzeć, nie mając przyjemności przeżyć po drodze tylu przygód co on, i przenieśli ludzi, którzy chowali się na wyższych piętrach…
Podciągnął się z trudem, a jego płuca zapłonęły żywym ogniem. Napięcie wszystkich mięśni uświadomiło mu, jak bardzo jest obolały. Nic dziwnego, przecież został niemal zgnieciony przez ścianę. Zagryzł zęby, zmuszając się do podciągnięcia i przerzucenia swojego ciała przez balustradę.
Sapnął ciężko, patrząc przed siebie na otwarte drzwi. Blade światło zachęcało do wejścia. Skorzystał z tego, wczołgując się do środka i dopiero jak poczuł pod sobą miękkość dywanu, podniósł się na równe nogi. Nikogo tu nie było, panował ogólny bałagan, a wszystkie meble przeniesiono na klatkę schodową i teraz tworzyły barykadę, uniemożliwiającą przedostanie się z dołu na górę. Black rozejrzał się, dostrzegając kolejne schody, prowadzące na wyższą kondygnację. Nie czekając dłużej, zaczął się po nich wspinać, by zobaczyć w ostatniej chwili, jak Franczesco deportuje się, obejmując mocno dwie osoby.
Łapa odetchnął z ulgą, opierając się o poręcz. Nie pokonał już ostatnich stopni. W budynku nikogo nie było. Franczesco spełnił ich plan i ocalił tych ludzi. To był już wystarczający sukces… Teraz pozostało dotrwać do końca pełni. Oddałby wiele za zegarek, chociaż i tak nie miał pojęcia, o której księżyc zajdzie. Musiał wierzyć, że to wcale nie będzie trwało prawie tak długo jak wieczność…
Dał sobie krótką minutę i ruszył się z miejsca. Wyszedł z budynku tą samą droga, którą wszedł. Będąc już pod balkonem, zdecydował, że nie wróci od razu na główną ulicę. Analizując ustawienie budynków, zakładał, że jeżeli przejdzie tyłem i za trzecim albo czwartym domem skręci w prawo, dotrze wtedy do miejsca, w którym schowali się bliźniacy Weasley i Proudfoot. Mógł ich znaleźć i pomóc im z ogniem, który potrzebowali zaprószyć, żeby zamknąć drogę ucieczki wilkołakom.
Przemykał tuż przy murach, będąc do nich niemal przyklejony. Zaciskał palce na różdżce, nasłuchując czegoś, co mogło by być dla niego ostrzeżeniem albo wskazówką. Żałował, że w ogólnej agonii miasteczka nie potrafił wyodrębnić poszczególnych dźwięków i skupić się na tych, które byłyby użyteczne. Gdyby umiał coś takiego zrobić, wiedziałby, że za zakrętem jest ktoś jeszcze, a on lada chwila zderzy się z tym kimś czołami.
Przeklął głośno, wyciągając pustą dłoń w stronę intruza, popychając go z impetem na ścianę budynku i wycelował mu różdżką prosto w twarz. Był gotowy rzucić zaklęcie. W jednej chwili obezwładnić tą osobę i porzucić ją jako przeszkodę w jego działaniach. Zrobiłby to. Naprawdę… Zrobiłby to, gdyby w ostatniej chwili nie zobaczył drobnej twarzy otoczonej burzą blond włosów. Kolejne przekleństwo było jeszcze głośniejsze i jeszcze bardziej przesączone wściekłością.
— Myślałem, że nasze ostatnie spotkanie było wystarczającym dowodem na to, że nie czerpię przyjemności z przebywania w twoim towarzystwie — syknął z odrazą, patrząc wprost w oczy Lucille Smith. Nie panując nad sobą, pchnął ją znów i ruszył w stronę, w którą zmierzał wcześniej. Nie chciał marnować czasu na nią, bo tak, jak wcześniej powiedział, gdy się widzieli, nie miał zamiaru mieć z nią cokolwiek wspólnego, jeśli nie było takiej konieczności.
— Muszę pilnować, żeby coś ci się nie pomyliło i żebyś walczył z wilkołakami, a nie na odwrót — rzuciła lekceważącym tonem, idąc za nim. Musiała go gonić, bo on praktycznie już był przy zniszczonym sklepie, gdzie widział wcześniej Weasleyów. Jednak zatrzymał się, słysząc jej odrażający komentarz. Zrobił to tak niespodziewanie, że aurorka wpadła na niego, a gdy obrócił się, zgromił ją tak chłodnym spojrzeniem i niemal poczuł, jak zadrżała.
— Merlin mi świadkiem, że zaraz będę walczył z tobą i skopię ci ten blond tyłek.
— Możesz się już tak nie pieklić? — spytała zirytowana, udając, że jego zachowanie nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Chciała sprawiać wrażenie pewnej siebie, ale Black widział w jej oczach przerażenie, a ręce drżały jej nerwowo. — Mamy tu do czynienia z całą sforą potworów…
— Więc przestań gadać i zacznij działać — rzucił wściekle, zerkając na nią ze szczerą niechęcią. Przeszło mu przez myśl, że Lucille tak naprawdę się boi i to cholernie. Smith była przerażona i być może Syriusz stanął jej na drodze, gdy ta próbowała się ukryć albo uciec. Zmrużył oczy, chcąc ją przejrzeć. Jaka to by była dla niego radość i satysfakcja, gdyby mógł wypomnieć jej te wszystkie słowa i zarzuty względem Tonks, której nie było z ich oddziałem. Smith chciała opuścić Zakon i zwiać? Co to za hipokryzja! Już cisnęło mu się to na usta, kiedy dostrzegł na twarzy Lucille wyraz największego, paraliżującego strachu, gdy jej spojrzenie powędrowało tuż za niego. Wtedy też usłyszał przeciągłe, gardłowe warczenie. — Cholera…
Przełknął z trudem ślinę. Walczył ze sobą, żeby nie wrzasnąć na Lucille, by uciekała jak najszybciej. Mogła się uratować. Mogła się w tej chwili aportować, a jemu pozostałaby nadzieja, że da radę… Da radę chociaż nie wiedział, co mógłby zrobić.
Lucille stała sparaliżowana, nie byłaby w stanie zrobić najdrobniejszego ruchu. Nie ucieknie. Nie była w stanie. Syriusz przeklinał ją w myślach, ale wiedział, że on nie mógł jej zostawić. Najwolniej jak potrafił odwrócił się, osłaniając kobietę własnym ciałem. Różdżka ciążyła mu w dłoni. A może to nie różdżka tylko on sam, całe jego ciało.
Niechybnie dotarło do niego, że zginie. Cudem okazałoby się, gdyby przeżył... On i Lucille znaleźli się w potrzasku. Wilkołak o ciemnym umaszczeniu i świecąco-żółtych oczach nie był jedyny, za nim, co prawda w pewnym oddaleniu, ale zbliżając się nieubłaganie, pojawiły się kolejne dwa stwory. Gdyby nawet Syriuszowi udało się pokonać tego jednego, jakoś go przechytrzyć, wyminąć, to wątpił, żeby ta dobra passa przełożyła się na kolejne dwa osobniki. Tym bardziej, że wydawało się, iż będzie zmuszony walczyć sam.
Miał wrażenie, że Lucille kompletnie przepadła. Była tak sparaliżowana strachem, że nie podniesie nawet różdżki. Przed sekundą nie była w stanie nawet mrugnąć, a co dopiero wspomóc go w walce o ich życie. Jak wielkie było jego zdziwienie, gdy nagle niespodziewanie aurorka odezwała się trzęsącym i przerażonym głosem, pytając go:
— Zaklęcie oślepiające?
— Myślałem, że z naszej dwójki ty zaliczyłaś szkolenie aurorskie — sarknął niezbyt przyjemnie, ale jednocześnie z ogromną ulgą, że coś zdołało tą dziewczynę sprowadzić na ziemię. Jednak jej otrzeźwienie trwało wyjątkowo krótko. Starczyło go tylko na tyle, by Smith zrównała się z Blackiem, stając obok niego. Ale w chwili, gdy spojrzała w wygłodniałe ślepia bestii, niemal upadła pod własnym ciężarem. Łapa złapał ją wolną ręką, próbując samemu się nie zachwiać i nagłym ruchem nie sprowokować wilkołaka do natychmiastowego ataku. — Weź się w garść, Smith — warknął na nią, ściskając jej ramię tak mocno, że aż syknęła z bólu. — Nie wybieramy się do grobu, prawda? — spytał prowokacyjnie, a ona odparła przerażonym głosem:
— Prawda…
— Masz kogo pomścić? — zapytał, kładąc wszystko na jedną kartę. Uderzył właśnie w delikatną strunę, która niewątpliwie powodowała u niej tak znaną mu już odrazę do wilkołaków, a jak się już przekonał również i strach spowodowany utratą przyjaciół z oddziału. Równie dobrze Smith mogłaby znów wpaść w panikę. A on wtedy i tak nie wiedziałby, jak do niej dotrzeć. Musiał zaryzykować, bo nie miał nic do stracenia. — To była właśnie ta sfora.
— Prawda —powtórzyła już z większą mocą i przekonaniem Lucille, jakby odnalazła w sobie nowe pokłady siły i straconą już dawno odwagę. Ku zadowoleniu Blacka, dziewczyna wyciągnęła przed siebie różdżkę, a on wtedy, wiedząc, że może albo stać i czekać na śmierć, albo wywalczyć sobie jeszcze jedną chwilę życia, krzyknął głośno:
— Więc do dzieła!
Zaklęcia wystrzeliły z ich różdżek niemal równocześnie, chociaż urok Smith był nieco opóźniony. Trafiły wilkołaka prosto w pysk, sprawiając, że zachwiał się, skomląc, gdy zaklęcie oślepiające go dosięgło. Ich wspólna reakcja pozwoliła im na chwilę oddechu. Gdy tylko Black zobaczył, że ich działania dały jakikolwiek skutek, nie marnował więcej czasu i natychmiast rzucił pod łapy wilkołaka Bombardę.
Krótka eksplozja dała mu okazję, by złapał Lucille za rękę i mógł pociągnąć ją za sobą. W pierwszym odruchu, chciał pobiec w stronę, w którą zapewne zmierzała dziewczyna w chwili, gdy na siebie wpadli. Oprzytomniał jednak, uświadamiając sobie, że tuż za kolejnym rzędem domu jest mur odgradzający miasteczko od lasu, a oznaczało to dla nich ślepy zaułek i pułapkę, w której nie miał zamiaru się znaleźć.
Zaryzykował więc i pociągnął Smith w stronę głównej alei, przeskakując nad oszołomionym wilkołakiem, wykorzystując jego ogłupienie po niespodziewanej eksplozji. W biegu zauważył, że w okolicy poza zranionym, są jeszcze dwa wilkołaki. Eksplozja musiała wydać się stworom czymś tak przerażająco niebezpiecznym, że czmychnęły dla własnego bezpieczeństwa.
Black wierzył, że jeżeli przedostaną się na drugą stronę, gdzie miasteczko wydawało się być już pogrążone w grobowej ciszy, znajdą jakiś spokojny zaułek, z którego będą mogli się deportować, nie ryzykując rozszczepienia. Byli jednak zbyt wolni.
Być może, gdyby wszystko szło zgodnie z planem, byliby już w bezpiecznym miejscu. Niestety powinni się już przyzwyczaić do tego, że nic nigdy nie idzie zgodnie z planem. Niespodziewane warknięcie za ich plecami, znów podziałało na Lucy paraliżująco. Niemal jak imadło, zacisnęła swoje palce na dłoni Blacka i wmurowało ją w ziemię, co poskutkowało również tym, że i Black musiał się zatrzymać.
Nie powinien się odwracać, ale zrobił to i zobaczył jednego z wilkołaków. Był wyjątkowo blisko. A kiedy Syriusz przekonał się czemu ich ucieczka została przerwana, ten sam dźwięk, to samo gardłowe, wściekłe i wygłodniałe warczenie dobiegło go z drugiej strony.
Byli otoczeni…
Z początku tylko przez dwa wilkołaki, ale później dołączył do nich również trzeci. Lucille mimo strachu, próbowała powtórzyć wyczyn Blacka i rzucić na jednego ze stworów Bombardę. Ale zrobiła to nazbyt nieumiejętnie, albo wilkołak był już na coś takiego przygotowany.
Nadzieja, która narodziła się w Syriuszu i pozwalała mu wierzyć, że uda im się wyjść cało z tego spotkania z wilkołakami zaczęła ulatywać. Nie miał zamiaru poddać się bez walki, to było oczywiste. Ale cichy głos w jego głowie zadawał pytanie czy ta walka w ogóle ma sens.
I kiedy zastanawiał się nad tym, trzymając różdżkę przed sobą, stwierdził, że nawet jeśli nie, to oni nie mają już niczego do stracenia. W ostatecznym akcie chwycił się pomysłu, który kazał wykonać Proudfoodowi i Weasleyom. Zacisnął palce na różdżce i wykrzyknął:
— Incendio!
Z magicznego przedłużenia jego ręki buchnął niespodziewanie strumień ognia. Nie była to Szatańska Pożoga, zarówno w swej skuteczności, jak i też spektakularności. Miało to jedną zaletę. Nad tym płomieniem potrafił zapanować. Szatańska Pożoga pochłonęłaby wszystko, co ich otaczało, zapewne razem z nimi. Incendio sprawiło, że wilkołaki cofnęły się w przerażeniu, skomląc i uciekając przed żywiołem, którego się bały. Black wciąż trzymając za sobą Lucille, krążył dookoła, sprawiając, że z każdej strony byli chronieni. To i tak była pułapka, ale póki starczyło mu sił, mógł zionąć z różdżki ogniem, by wytrwać do wschodu słońca.
Ten mały sukces sprawił, że Smith znowu odzyskała pewność siebie. Postąpiła dokładnie tak samo jak Black i teraz stojąc plecami do siebie, mogli skutecznie się osłaniać z dwóch stron. I podziałało to. Wilkołaki, które były dla nich bezpośrednim zagrożeniem, czmychnęły, chowając się za najbliższymi zaułkami.
Syriusz opuścił nieco dłoń, tak że płomienie dotykały teraz ziemi, nie oślepiając go, choć piekielny gorąc odbierał jemu i Lucy dopływ świeżego powietrza. Mogli rzucać to zaklęcie w nieskończoność do momentu aż albo wilkołaki znów zmienią się w ludzi, albo oni zemdleją z wyczerpania i niedotlenienia. Dla niego i tak był to już wystarczająco dobry scenariusz. Przynajmniej do chwili, gdy ponad płomieniami nie dostrzegł w oddali tuż na granicy miasteczka dwóch wilkołaków. Rozpoznał ich od razu.
Nie mógł ich pomylić z nikim innym. To byli Remus i Greyback. Doskakiwali do siebie, zadając sobie kolejne ciosy albo unikając ich. Black nie miał pojęcia czy w takiej walce trwali od samego wschodu księżyca. Szczerze w to wątpił, bo gdyby faktycznie tak było, jeden z nich musiałby w końcu umrzeć. A patrząc na nich, wydawali się być pełni siły i determinacji, która nie współgrała z wykańczającym pojedynkiem.
Nie przerywając swojego zaklęcia, obserwował, jak Remus doskakiwał do swojego prześladowcy, jak zanurza w nim swoje pazury. Grayback zachwiał się mimo swojej potężnej postury, cofając się o kilka kroków w tył. To było na swój sposób fascynujące. Zwłaszcza dlatego, że Syriusz po raz pierwszy widział, jak jego przyjaciel ma przewagę nad Greybackiem. Dostrzegał w tym szansę, że w końcu to Lupin może wyjść z pojedynku zwycięsko.
Przez całą noc myślał o tym, jak bezsensowne były ich działania, że ruszenie z odsieczą do Belfastu, przyniesie im jedynie straty. W najlepszym wypadku mogło im się po prostu nie udać, nie uratowaliby nikogo. W najgorszym ktoś z nich straciłby życie. Brutalnie i egoistycznie nie myślał już o tych wszystkich mugolach, którzy zginęli. Taki los był im przeznaczony od momentu, w którym w miasteczku zjawiły się wilkołaki.
Teraz jednak, gdy patrzył, jak Lupin naciera na Greybacka, nie dając się wybić z rytmu, dostrzegał szansę na to, że ta przeklęta noc skończy się pozytywnie. Że w końcu za sprawą Lupina świat pożegna się z Greyabeckiem, a oni odetchną z ulgą. Przynajmniej na chwilę, przynajmniej z tego jednego powodu. Ale ten powód był niezwykle ważny. Fenrir Greyback łączył w sobie wszystko to, czego Lupin nienawidził, czego się bał od dzieciństwa, przed czym chciał uchronić swoją rodzinę.
Pozbycie się Greybacka nie rozwiązywało wszystkich ich problemów, to było oczywiste, ale jednak likwidowało jeden z tych najważniejszych. Wciąż mieli do wygrania wojnę. Wciąż musieli pozbyć się Voldemorta i śmierciożerców, sprawić, że zapanuje pokój i nikt nie będzie już musiał się czuć pominięty lub gorszy z powodu tego jaki jest, jaki się urodził. Śmierć Greybacka byłaby ich sukcesem.
Ale ten sukces nie powinien być dla Remusa najważniejszy. W domu czekała na niego ciężarna żona, teściowa i wszyscy przyjaciele, którzy nie wyobrażali sobie świata bez niego. Pozbycie się Greybacka za wszelką cenę nie wchodziło w grę, jeśli tą ceną miała być śmierć Lupina. I chociaż Syriusz naprawdę widział tej nocy szansę dla swojego przyjaciela, to nie stać go było na jego stratę.
Gdy Greyback po raz kolejny musiał odsunąć się w stronę lasu, żeby uniknąć ciosu Remusa, Syriusz szepnął błagalnie, jakby wierzył w to, że Lunatyk usłyszy jego głos.
— Zabij go w końcu, Lupin, zabij albo — szepnął, spoglądając na kolejne poczynania wilkołaków — albo odpuść…
Kto wie, jak zakończyłby się ten pojedynek? Czy Syriusz naprawdę miał rację, przewidując, że Remusowi się uda? Czy może w ostatniej chwili to Greyback zdobyłby przewagę, a oni musieliby pochować kolejną bliską sobie osobę? Tej nocy nie mieli się o tym dowiedzieć.
Ponieważ właśnie w tamtej chwili niespodziewanie, chociaż jednocześnie zgodnie z planem Blacka, nad budynkami domów pojawiły się dwie rude postacie. To Fred i George lecieli na miotłach, które wzięli nie wiadomo skąd, kierując się w swoją stronę z dwóch odległych krańców miasteczka. A tuż za nimi pojawiała się ściana ognia. Płomienie wyrastały z ziemi wzdłuż wytyczonej linii, jakby wcześniej ktoś równo z granicą miasteczka wylał na nią coś łatwopalnego, a teraz ta substancja zajęła się ogniem tworząc mur nie do przeskoczenia nawet przez wilkołaka.
— Brawo, chłopcy! — zawołał w chwili, gdy bliźniacy w powietrzu zbili sobie piątki za dobrze wykonaną robotę. Nie mogło pójść im lepiej. Wilkołaki zostały odgrodzone i nie pokuszą się zaryzykować futra na karku, żeby przebić się w stronę Belfastu. Ściana ognia była nie do przeskoczenia, ale ktoś zdawał się chcieć zignorować ten oczywisty fakt. Piekielna granica szczęśliwie lub nie przebiegła dokładnie między pojedynkującymi się wilkołakami. Remus pozostał po stronie miasta, a Greyback uratował swoją skórę po drugiej stronie w lesie. To powinno było zakończyć ich pojedynek, chociaż znów miał być on nierozstrzygnięty. Tak powinno być, ale Lupin zdawał się tego nie akceptować. Płomienie nie robiły na nim żadnego wrażenia. Black wpatrywał się w niego uparcie, bojąc się, że w chwili gdy mrugnie, Lupin wskoczy w ogień w pogoni za Greybackiem. Nie mógł zrobić jednak nic poza cichą prośbą: — Odpuść…
— Gadasz sam do siebie, Black? — zaśmiała się z niego Smith, czując się wyjątkowo pewnie za zasłoną ich ognistej bariery, ale to zgubiło zarówno ją i Syriusza. Bo kiedy Black mrugał, próbując zapanować nad łzawiącymi od dymu i ognia oczami, ich zaklęcia osłabły. Kilka rzeczy wydarzyło się na raz.
Nieopodal nich aportowały się dwie osoby. Jedna z nich rzuciła w ich stronę zaklęcie, przed którym uchylił się Black dokładnie w tej chwili, którą wykorzystał jeden z wilkołaków, czyhających na ich życie. Warknął wściekle, przeskakując nad słabnącymi płomieniami, rozdziawiając okrwawione kły. Zaklęcie chybiło. Smith wrzasnęła przeraźliwie, upadając na ziemię, a przed oczami Syriusza zamajaczyło wilcze cielsko, które staranowało agresora, ratując im tym samym życie.
To był Lupin.
Pieprzony Remus Lupin, który poszedł po rozum do głowy i zamiast ścigać Greybacka, zareagował w ostatniej chwili, powalając atakującego Syriusza i Lucy wilkołaka. Potoczyli się po ziemi, gryząc się wściekle, a Black patrzył na to oniemiały, gdy jego serce chciało wyrwać się z piersi. Lunatyk uchronił ich przed tragedią.
Z nich wszystkich, którzy tam byli - Syriusza i Lucilly, którzy powinni walczyć o własne życie, a także Franczesca i Giusa, bo to oni właśnie pojawili się nieopodal i to zaklęcie Rossiego miało ich ochronić przed atakiem wilkołaka - z nich wszystkich to właśnie Remus opętany chęcią zemsty i odpłacenia się za wszystkie krzywdy Greybackowi, to on zareagował najszybciej i najskuteczniej. Dzięki niemu na ten moment byli bezpieczni, a jednak Smith wciąż drżała, klęcząc na ziemi przerażona.
— Widzisz? — wrzasnął na kulącą się u jego stóp Lucille. Ta dziewczyna była sparaliżowana z przerażenia, ale Black nie miał dla niej żadnej litości. Przez nią prawie dopadł ich wilkołak i gdyby nie Lupin, który w ostatniej chwili uratował im skórę, już byliby martwi. Ona tego nie doceniła, zamiast tego skuliła się, płacząc głośno i wystawiając się na kolejny atak. — Spójrz na niego… — warknął wściekle, ale Smith nie zareagowała wcale. Złapał ją za brodę i brutalnie skierował jej twarz w stronę Lupina, który pojedynkował się z wilkołakiem. — Patrz! Ten wilkołak to Remus. Ten wilkołak uratował ci właśnie życie. Ten wilkołak jest dobry.
— Wilkołak…
Black przeklął głośno, złapał ją pod ramionami i spróbował odciągnąć. Musiał wyciągnąć stąd Smith. A myśl, że Lupin wykazał się odrobiną rozumu i odpuścił pościg za Greybackiem, czyniła to znacznie łatwiejszym. Pociągnął Lucille, chcąc ukryć się w najbliższym zaułku, chociaż Remus wciąż walczył z wilkołakiem, który próbował ich zaatakować. Syriusz nie miał jak pomóc Lupinowi, nie ryzykując przy tym życia Smith.
Spojrzał w panice w niebo. Nie widział nigdzie księżyca… Musiał schować się już za drzewami, a to oznaczało, że większa część pełni mają już za sobą. To wciąż za mało… Co prawda, tych, których można było uratować, tych uratowano. Reszta zginęła. Bliźniacy i Proudfoot odcięli drogę wilkołakom w kierunku na Belfast. Zostali uwięzieni w tym martwym miasteczku. Wilkołaki nie miały już z kim walczyć. Zakon przeniósł się w bezpieczne miejsce. Ostatnimi, którzy zostali, byli młodzi Weasleyowie, Proudfoot, którzy bezpiecznie deportowali się z dachu najwyższego budynku po wywołaniu pożaru, a także Syriusz, Lucille, Fran, Giuse i Remus, który musiał zostać do samego końca.
Wystarczy przeżyć do wschodu słońca… Wystarczy przeżyć, powtarzał sobie w myślach. Ciągnął Lucille, której nogi odziane w ciężkie buty wbijały się w ziemię, prawie tak samo jak kotwice. Ta dziewczyna niewątpliwie była kulą u nogi i Black zamierzał jej to wypominać za każdym razem, gdy się spotkają
Z odsieczą nadciągnął mu Luccatteli, który złapał po drugiej stronie Lucille i pomógł Blackowi ją ciągnąć. Rossi został w miejscu, w którym się aportowali, wyczarowując nad nimi zaklęcie tarczy, które choć trochę mogło ich osłonic przed kolejnym atakiem.
Black jak przez mgłę słyszał słowa Franczesca, który mówił, że muszą deportować się jak najszybciej, bo nic więcej już tam nie zdziałają. Syriusz wiedział to doskonale, nie zamierzał jednak zostawić Remusa. Nim zdążył mu odpowiedzieć, że mają zabrać Lucy i uciekać, połyskująca poświata zaklęcia ochronnego, która ich otaczała, zakołysała się niepokojąco. Spojrzenia Blacka i Franczesca od razu zwróciły się w stronę Rossiego, który przestał utrzymywać barierę chroniącą.
Spojrzeli dokładnie w tym momencie, gdy sam Rossi odwrócił się, a przerażenie wymalowało się na jego twarzy. Ochraniał ich, a tym samym czasie za jego plecami pojawił się wilkołak. Fran krzyknął przerażony, puszczając Lucille i skacząc w stronę swojego najlepszego przyjaciela, ale było już za późno…
Wilkołak skoczył gładko, rozdziawiając pysk. Kły i pazury błysnęły w ciemnej nocy, by w następnej sekundzie zatopiły się w ciele przerażonego Włocha. Szczęki zacisnęły się w szyi Giuseppa, pazury zanurzyły się głęboko w jego piersi, a krew trysnęła obficie. Z gardła Rossiego nie wydarł się nawet jeden dźwięk, za to czerwona ciecz rozlała się na bruk. Mężczyzna w ostatniej chwili spojrzał w oczy Franczesca, który upadł w połowie drogi, będąc zbyt wolnym, by jakkolwiek zaradzić na to, co właśnie się działo.
— Tylko nie to… — szepnął Black, opadając na kolana i przycisnął Lucille do siebie. Było tak dużo krwi. Było już za późno…
I chociaż nie można było już nic zrobić, znikąd pojawił się Lupin, który doskoczył do umorusanego w krwi wilkołaka, łapiąc go za kark własnymi szczękami i z niewyobrażalnym impetem cisnął jego cielskiem w ścianę budynku. Gruchot łamanych kości odbił się echem, a ciało wilkołaka pozostawiło po sobie krwawą plamę na murze…
To nie wystarczyło, niczego nie zmieniało. Pomszczenie Giuseppe mogło jedynie w przyszłości ułatwić im pogodzenie się z tą stratą. Rossiemu nic nie mogło pomóc. Włoch oddawał ostatnie tchnienie, gdy jego ciało pozostawało niemal w dwóch częściach w otoczeniu zgliszczy i płomieni… Jedynym, co mogłoby być gorsze, od tego wszystkiego, byłaby samotna śmierć.
Tylko tego los oszczędził Giuseppe Rossiemu. Jego najlepszy przyjaciel zdołał się do niego doczołgać, by złapać go za dłoń, chociaż ten już zapewne tego nie czuł. Wymienili ze sobą ostatnie spojrzenie pełne łez. Oczy mówiły to, co powiedziałby Giuseppe, gdyby nie miał rozerwanej krtani. To była prośba, błaganie i wymuszenie obietnicy…
Zaopiekuj się nimi… Zadbaj o nich… Zrób to za mnie, bo ja już tego nie zrobię…
Żegnaj, Giuseppe...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz